sobota, 3 grudnia 2011

Prawie że morze


Prawie że morze, prawie że góry - czyli Jezioro Bodeńskie, czasem nazywane Morzem Bodeńskim. Z pewnością takie nazewnictwa wynika z języka niemieckiego, który obowiązuje we wszystkich trzech krajach, które bezpośrednio graniczą z Jeziorem. Opcje są dwie, a od jeziora (see) większy może być tylko ocean. Morze... to kolejne jezioro. Prawie że góry, bo leży u podnóża Alp. Tak więc to jedyne morze, zza którego można dojrzeć góry po drugiej stronie brzegu ;)

czwartek, 24 listopada 2011

Wycieczka tolerancji religijnej


Kosciol sw. Michala w Jaworze - detal ozdobny
Kościół św. Marcina w Jaworze - detal ozdobny
Tym razem wycieczka samochodowa – bo ciężko jednego dnia zaliczyć obydwa Kościoły Pokoju, a taki właśnie był cel wędrówki. Choć swą przygodę z protestanckimi świątyniami zaczynam jeszcze we Wrocławiu, w okolicach kolejnego zabytku klasy zerowej. Mam na myśli zeszłoroczną prezentację sztuki „Mądry tak nie podróżuje”, przedstawiającą podróż wędrowca tułającego się od bramy jednego bogacza do drugiego, aby zdobyć środki na sfinansowanie budowy kościoła. Trzeba przyznać, że zarówno inscenizacja, jak i wystawa zdjęć zainteresowały mnie tak bardzo, że postanowiłem się wybrać do Jawora.
Jednak zwiedzanie tego miasta polecam zacząć nie od najważniejszej atrakcji, jaką bezsprzecznie jest wspomniały Kościół Pokoju, a od zwiedzania samego miasteczka. Ja niestety zrobiłem to w odwrotnej kolejności, i po ogromnych wrażeniach z wizyty w zabytku klasy zerowej nie potrafiłem docenić piękna miasteczka, które nie wiem czemu kojarzyło mi się z kolorami. Na początek polecam obejrzenie ciekawych fasad gotyckiego kościoła św. Marcina, pełnych wszelkiego typu ozdób i detali. Następnie warto dojść do rynku i pobłąkać się wokół niego wszelkimi możliwymi uliczkami. Wędrówka nie będzie w końcu taka długa (0,5-1h), a nawet w tych bardziej odległych obszarach można znaleźć ciekawe kamienice. Jedynie zamek straszy swym obecnym stanem.

Kościół Pokoju w Jaworze

Wnetrze Kosciola Pokoju w Jaworze
Po zaspokojeniu oczu wszelkimi możliwymi kolorami, można już udać się do głównej atrakcji Jawora – pierwszego ze wspomnianych dziś Kościołu Pokoju. Przed zwiedzaniem warto jednak zapoznać się z ciekawą historią tych obiektów sakralnych. Otóż w wyniku pokoju westfalskiego, śląskim luteranom zostało przyznane prawo do wybudowania trzech świątyń. Bardzo istotne były warunki, na jakich miały zostać one wybudowane:

  • Ozdobne galerie Kościoła Pokoju w Jaworze
    miały one znajdować się poza granicami miasta, jednak nie dalej niż na odległość strzału armatniego,
  • miały być zbudowane jedynie z materiałów nietrwałych (drewno, słoma, glina, piasek),
  • nie mogły mieć wież, dzwonów ani tradycyjnego kształtu świątyni,
  • musiały zostać ukończone w ciągu jednego roku.
To właśnie te założenia silnie wpłynęły na ostateczny kształt Kościołów Pokoju, niestety przyczyniły się także do zniszczenia jednego z trzech Kościołów. W 1758r. ostatni wielki pożar miasta zabrał ze sobą bezpowrotnie tamtejszą świątynię. Dwa pozostałe zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Kościół Pokoju w Jaworze - ukryte korytarzyki
Jeśli chodzi o wnętrze, już od pierwszego spojrzenia zachwyca nas barokowy wystrój. Co stanowi o wyjątkowości tego kościoła, to kolejne piętra miejsc dla wiernych – klasyczne kościoły przyzwyczaiły nas w końcu do jednopoziomowej, ogromnej przestrzeni pełnej ław, i co najwyżej jakieś dodatkowe piętro np. w okolicy organów. Tutaj poza główną częścią, całość obudowana jest wielopiętrową ścianą pełną kolejnych pięter dla wiernych.
Gdy już patrzymy w górę po wspomnianych galeriach wymalowanych scenami z Biblii, oczy powoli wznoszą się ku malutkim oknom, a następnie ku bogato zdobionemu sufitowi oraz podporom. Biało-niebieskie motywy pojawiają się w wystroju tego wnętrza nad wyraz często.
Choć oczywiście najważniejszą atrakcją kościoła jest jego główna część z ołtarzem i wymalowanymi galeriami, warto jednak pobuszować wokół. Choć niestety wstęp na górne piętra jest zamknięty dla zwiedzających, to boczne nawy i schody mają swój niepowtarzalny klimat, którego tajemniczość całkiem dobrze została oddana w filmie puszczanym przy okazji wspomnianego wcześniej spektaklu.

Ukryte zakatki Kosciola Pokoju w Jaworze
Ukryte zakątki wnętrza Kościoła Pokoju w Jaworze
Informacje praktyczne:
Adres: Jawor, Park Pokoju 1
Godz. zwiedzania: w sezonie letnim (1 kwietnia – 31 października) 10-17 (pon.-sob.), 12-17 (niedziela),
                                 poza sezonem letnim tylko po wcześniejszym umówieniu się (tel. +48 76 870 51 45)
Ceny biletów: 8zł/dorosły, 4zł/ulgowy (dzieci, młodzież, studenci), poza sezonem letnim: min. 30 zł

Trochę inne wyznanie dla odmiany

Bazylika Mniejsza w Strzegomiu - bogactwo detali
Jadąc do kolejnego Kościoła Pokoju w Świdnicy, warto po drodze zatrzymać się przy Bazylice Mniejszej w Strzegomiu. Główna droga wije się wokół niej, a wysokie wieże zachęcają aby zrobić postój. Choć niestety i ten kościół pozostaje głucho zamknięty, to warto go obejść wokół. Bazylika Mniejsza jest doskonałym przykładem budowli gotyckiej. I trzeba przyznać, że budowli stawianej ogromnym nakładem kosztów, o czym świadczą zarówno bogate wzmocnienia, jak i typowe dla tego stylu architektonicznego zewnętrzne podpory, pozwalające na budowę bardziej lekkich i wysokich sklepień wewnątrz kościoła. Oprócz łatwo zauważalnego przepięknego portalu wejściowego, warto zwrócić uwagę także na okna wypełnione kolorowymi witrażami – i co ważniejsze, chyba żadne dwa nie są takie same. A przynajmniej mi nie udało się znaleźć dwóch takich samych, mimo usilnych starań.
Jeśli jest to właśnie pora obiadowa, to zwiedzając tutejsze uliczki polecam przejść się koło Wieży Targowej na rynek, a tam wstąpić do Restauracji Małgorzata. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to nietypowy, interesujący wystrój ze wspaniałym lustrem i akwarium. Trzeba przyznać, że nawet toaleta ma nietypowy wystrój, choć oczywiście wszystko w stylu współczesnym. Także obsługa i jedzenie nie pozwala sobie nic zarzucić, choć zwolennikom soczystych steków radzę poinformować o tym kucharza, bo mięso daje raczej mocno wysmażone.

Kościół Pokoju w Świdnicy
Stary cmentarz przy Kosciele Pokoju w Swidnicy
Kościół Pokoju w Świdnicy
Krzyż i kamień nagrobny
W przeciwieństwie do Kościołu Pokoju w Jaworze, ten w Świdnicy ma stronę internetową, a nawet swojego bloga. Już na niej można wirtualnie zwiedzić ten Kościół, choć nie równa się to samodzielnej wizycie. Zwiedzanie warto zacząć od spaceru po parku, co pozwoli nie tylko docenić szachulcową konstrukcję budowli, ale także obejrzeć liczne zachowane nagrobki, jednak niestety teren samego cmentarza jest zamknięty ze względu na prace archeologiczne, choć mam wrażenie że to tylko tablice postawione aby łatwiej upilnować terenu przed złodziejami. Ciekawostką są włóczkowe koronki, porozwieszane gdzieniegdzie – efekt pracy twórczyni wspomnianego bloga.








Wnetrze Kosciola Pokoju w Swidnicy
Tak wita nas Kościół Pokoju w Świdnicy
Scena Sadu Ostatecznego w Kosciele Pokoju w Swidnicy
Kościół Pokoju w Świdnicy - scena Sądu Ostatecznego
Pora jednak wejść do środka. Od wejścia przytłacza barokowy przepych, jeszcze silniejszy niż w kościele w Jaworze. W oczy rzucają się ogromne organy, przy których niezauważony pozostaje znajdujący się z boku dzwon. Wejście znajduje się od strony ołtarza, zza którego trzeba wyjść aby docenić jego piękno. Gdy porównać ten kościół z kościołem w Jaworze – choć oczywistym jest ich podobieństwo, to w oczy od razu rzuca się o wiele większa jego reprezentatywność. Każde zdobienie wręcz ocieka bogactwem. Jednak z drugiej strony – brakuje mi tych mrocznych korytarzyków i ich klimatu, jaki czuć w bocznych nawach kościoła jaworskiego. Tak więc ciężko powiedzieć, który z tych dwóch kościołów jest ciekawszy, i ogromną stratą byłoby zwiedzanie tylko jednego z nich.
detal ambony w Kosciele Pokoju w Swidnicy
Kościół Pokoju w Świdnicy - detal ambony
Z ciekawostek pragnę jedynie jeszcze wspomnieć, że ryba przebita strzałą na jednej z tarcz herbowych fundatorów ogromnie przypomina późniejszy symbol Związku Radzieckiego – młot i sierp.

Informacje praktyczne:
Adres: Świdnica, Plac Pokoju 6
Godz. zwiedzania:
w sezonie letnim (1 kwietnia – 31 października):
           9-13 (pon.-sob.) oraz 15-18 (cały tydzień), 
poza sezonem letnim tylko po wcześniejszym umówieniu się (tel. +48 76 870 51 45)
Ceny biletów
8zł/dorosły, 4zł/ulgowy (dzieci, młodzież, studenci),
poza sezonem letnim: min. 30 zł za grupę

Katedra w Swidnicy
Po zwiedzeniu kościoła warto jeszcze przejść się na świdnicki rynek. Choć nie zyskał on zaszczytnego miana jednego z najbardziej kolorowych miejsc, to naprawdę zachwyca on kolorami okalających go budynków, a niektóre kamienice chciałoby się przenieść w całości na wrocławski rynek. Wracając warto jeszcze wejść na rynek katedralny, gdzie znajduje się przestrzenna makieta miasta na której zaznaczono najciekawsze atrakcje turystyczne miasta. Stąd też rozciąga się piękny widok na jakże wysoką katedrę. Choć tym razem udało mi się trafić na godziny, kiedy była otwarta, jednak mająca się właśnie za chwilę zacząć msza nie pozwoliła na dokładniejsze zwiedzanie jej wnętrz. 

czwartek, 17 listopada 2011

Piękna złota niemiecka jesień

Porzucony melex budzi się w pierwszych promieniach wschodzącego słońca

Jeśli chodzi o złotą polską jesień, to przyroda nie była łaskawa w tym roku. Najpierw przyroda sama siebie oszukała, i długo myślała, że przecież po lecie przychodzi wiosna. W październiku zakwitły magnolie, a gdzie nie pojechałem, to wzdłuż trasy widziałem złociste pola rzepaków. Niestety, wiosna to nie jest okres, kiedy liście stają się złociste, a kolejnym wyprawom na Wzgórza Strzelińskie towarzyszyły zielone drzewa stojące przy drodze. Z kolei zimne temperatury w listopadzie sprawiły, że liście nagle nie tylko się zazłociły, ale i przestały się czuć przywiązane do rodzimych drzew, i byle wiatr był dla nich pretekstem aby swobodnym losem spaść na ziemię - kolejnej wyprawie na Wzgórza Strzelińskie towarzyszyły już łyse drzewa, choć na szczęście w lasach wiatry nie hulają i liście dłużej upiększają otaczający krajobraz. Dorzućmy jeszcze domowe i służbowe obowiązki zabierające czas kosztem spacerów... Tak więc gdy na służbowej wyprawie powitała mnie mgła i przebijające się zza niej kolorowe liście, jakże było nie wziąć aparatu i nie skorzystać z opóźniającego się wyjazdu z hotelu? Szkoda tylko, że nie wiedziałem, że wyjazd opóźni się tak mocno i nie zdecydowałem się odwiedzić stojącej niewielki kawałek dalej starej, drewnianej stodoły, która rozpadała się już z racji wieku, co z pewnością wspaniale by wyszło na zdjęciach.
Miejsce zrobienia zdjęć: Golf&Vital Park, Bad Waldsee




sobota, 12 listopada 2011

W poszukiwaniu cygańskiego krzyża


W sobotę byłem w Zamku na prezentacji związanej z Romami. Miało być tak pięknie, miało być tak cudnie, a wyszło... tak jak wyszło. Niestety, większość to prezentacje dumnych Mądrych Głów, które chciały pokazać tylko, jak bardzo są mądre. Potem te same Mądre Głowy, już jako Działacze, próbowali pokazać jak to oni dużo robią dla społeczeństwa Romów – szkoda tylko, że to głównie oni opisywali pozytywy tych działań a stosunkowo mało dawali powiedzieć przedstawicielce wędrowniczego społeczeństwa. No cóż, Działacze tak mają, oni zawsze muszą się wykazać... pozytywnie ocenić mogę jedynie prezentację o Papuszy. Jedynie w słowach jej autora słychać było prawdziwą fascynację i miłość do cygańskiej kultury...
Następnego dnia z rana (jak to zwykle w niedzielę) wybrać trzeba było cel kolejnej wędrówki. Choć byłby to trzeci z kolei wyjazd w tą samą okolicę, to jednak padło znów na Wzgórza Strzelińskie. W końcu ostatnim razem nie udało się odnaleźć Cygańskiego Krzyża, a przecież prezentacja dzień wcześniej to mógł być jakiś znak.

Poszukiwania czas zacząć
Wędrówkę rozpoczynam w Krzywinie. Tu wita mnie przepiękny widok, taki, dla których człowiek wędruje. Przy podniszczonej ruderze budynku złoci się w słońcu jesienne drzewo. To nie tylko magia tego miejsca, ale i momentu kiedy tam trafiłem – bo przecież w dużym stopniu piękno polegało na odpowiednim podświetleniu liści.
Podobnie jak ostatnio w Gębczycach, tak i Krzywinie znajduję ciekawy folwark. Znaczy się, zupełnie typowy i nieciekawy dla mieszkańców regionu kopalni granitowych, jednak chyba dosyć rzadki w skali krajowej. Z pewnością przewodnik turystyczny znalazłby nawet odpowiednią nazwę dla tego stylu architektonicznego. Ja tam wolę oczyma chłonąć piękno i klimat tych budynków, w szczególności arkadowych podpór starej zdaje się stajni. Po krótkim buszowaniu po okolicy, ruszam w drogę.

Wokół otacza mnie jesień. Zza krzaka głogu, za polem, pięknie mienią się żółciami brzózki. Tylko zwiększona widoczność psuje efekt zdjęcia, sprawiając że kolory stają się bardziej blade. Po drodze uwagę przykuwa „pszczele blokowisko” czyli grupa 20-30 kolorowych uli. Kawałek dalej, po wejściu do lasu mijam leśne miejsce odpoczynku, a potem tajemniczy dom. Tam właśnie udaje się znaleźć żółty szlak. Tak, to ten sam, którego szukałem ostatnio. I tym razem nie wiadomo kiedy znów się z nim rozmijam. Więc trochę na czuja idę przed siebie – jednak gdy droga zaczyna schodzić w dół, umysł nachodzą wątpliwości. No cóż, chyba pora odbić bardziej na południe, bo w końcu Gromnik jest tu najwyższym szczytem. Na szczęście las nie jest tu zbyt gęsty i spokojnie daje się przejść między drzewami. Kilka minut drogi i na szczęście szlak udaje się odnaleźć. Stąd jeszcze kawałek i zauważam charakterystyczną wieżę na Gromniku. Wydawałoby się, że to już tuż, tuż – ale okazuje się, że szlak dosyć mocno okrąża sam szczyt, aby wreszcie na szczytową polanę wpuścić nas od strony sceny.



Pierwsze trudności, czyli czy idę we właściwą stronę?
Krótki odpoczynek i czerwonym szlakiem w dół. No cóż, kierunek trasy zdecydowanie wybrałem odwrotny niż powinienem – bardzo strome zbocze obsypane liśćmi kryjącymi zdradliwe orzeszki buczyny stanowi nie lada wyzwanie. Dobrze, że dziś nie padało, choć i tak zejście jest karkołomne i momentami przypomina bardziej zjazd po piarżysku. Najskuteczniejszą metodą okazuje się „od drzewa do drzewa”, na których wyhamować można cały pęd i powrócić do pozycji pionowej. Oczywiście w sposób kontrolowany!!! I wydawałoby się, że koniec zejścia już bliski, a widoczna ubita droga to także czerwony szlak – jakże mylne podejrzenia. Ten prowadzi dalej w dół, choć droga już powoli się wypłaszcza. I znów „płonący krzak”, czyli niskie drzewko które dzięki odpowiedniemu oświetleniu rozpala pożar w pożądającym jesiennego piękna oku. Niestety, stromizna zbocza znacząco utrudnia przyjęcie odpowiedniej do zdjęcia perspektywy i z poświęcenia trzeba się aż położyć na ziemi.



Tak jak w górach stołowych
Kawałek dalej kolejna atrakcja. W lesistym krajobrazie nagle nietypowa odmiana – wśród drzew wyrastają dwie wysokie (5m?) skałki. Jak podsumował napotkany rowerzysta – prawie jak w Górach Stołowych. I choć figura mają o wiele ostrzejsze krawędzie, to pewne podobieństwo daje się zauważyć.
Dalej... powódź na rozdrożu. Choć pozornie skrzyżowanie wygląda na tylko płytko zalane wodą, to kolejny krok pokazuje, że życie wcale nie jest takie piękno – a woda z błotem sięgnęła nawet spodni. Na szczęście butów z góry nie zalało, z boków są wystarczająco nieprzemakalne na krótką kąpiel. Choć z jednej strony nachylenie zbocza i pobliski strumyk sugerują, że woda powinna pięknie spływać w dół, to jednak trzeba przyznać, że wyjeżdżona przez ciągniki odpowiedzialne za wycinkę drzew znacząco zmienia ten układ. Tak więc trzeba się lekko wycofać i obejść skrzyżowanie lekko lasem.



Od słowa do słowa narasta rozmowa
Dosłownie kilka metrów dalej spotykam kolejnego turystę. Początkowa rozmowa o kierunkach podróży przechodzi w rozważania na temat map, po pewnym czasie okazuje się, że trafiłem, choć na emerytowanego już, to kolegę po fachu. Najważniejsze jednak, że gdzieś pomiędzy słowami zauważone zostały dwie ważne informacje: jedna o pobliskim, poniemieckim krzyżu otoczonym czterema żywotnikami, i o tym którego szukam, cygańskim, który podobno skrywa się gdzieś niby blisko drogi, ale przypadkowo wypatrzeć go nie łatwo. Dalszą drogę wędruję już więc uważnie, niejednokrotnie odbijając lekko w mijane dróżki. „Gdzieś po lewej stronie, już za dwoma zakrętami w prawo”. Ech, już teraz żałuję, że nie dopytałem o jakieś inne szczegóły – wśród jakich drzew, itp. Gdy do czerwonego szlaku dołączam żółty psotnik, tracę wszelką nadzieję – a mimo to się wciąż rozglądam. I te poszukiwania zostały nagrodzone – kilkadziesiąt metrów przed kolejnym rozstajem kilka metrów od drogi wypatruję w lesie ławeczkę. Tak, o niej wspominał rowerzysta... trzeba przyznać, że to istotny punkt charakterystyczny poszukiwań, bo samego krzyża z drogi jeszcze raczej nie widać. Dla tych, którzy będą szukać, ułatwię walkę z terenem – krzyża szukać należy krótki kawałek przed tym, gdy szlak żółty znów odbija od czerwonego (patrząc od strony Gromnika, bo idąc od Strzelina krzyż znajdziemy kilkadziesiąt metrów po dojściu do szlaku żółtego).

Krótka sesja zdjęciowa, i teraz to już pośpiech. Do Krzywiny można było odbić już przy poniemieckim krzyżu, czego nie zrobiłem, i teraz powoli obawiam się czy zdążę wrócić przed zmrokiem. Trudno oszacować pozostałą drogę na mapie, która nie przewiduje nawet zejścia się szlaku żółtego z czerwonym na odcinku. Choć targają mnie pewne wątpliwości czy nie przeszedłem już Skrzyżowania pod Dębami (i rozważania co zrobię jeśli jednak) to pewne punkty charakterystyczne utwierdzają, że idę wciąż tym samym odcinkiem, który ostatnio i nie zapędziłem się za daleko. Pierwszy to ambona dla myśliwych polujących na turystów, drugi – charakterystyczna tabliczka pokazująca gdzie znajduje się pole (choć niestety nie cała góra) barwinków. I kawałek dalej właściwe skrzyżowanie – no tak, moje rozejście się szlaków kilka metrów przed to właśnie zdjęcie szlaków zrobione ostatnio.



Kto szlaki prostuje, ten w lesie nocuje
Teraz zielonym do punktu startu. Choć wokół wciąż kolorowo, to pośpiech i szarzejące już słońce sprawiają, że niespecjalnie podziwiam widoki. Wysiłek związany ze stromym podejściem też nie ułatwia podziwiania widoków. Na szczęście droga po kilku minutach powoli staje się bardziej pozioma. Gdy jednak kilka skrzyżowań dalej szlak rowerowy odbija w pożądanym przeze mnie kierunku... niestety, nie ma go na mapie, a jak mawia stare turystyczne porzekadło: kto drogi prostuje, ten w lesie nocuje. Choć zarówno z rzeźby terenu jak i samej mapy można by przypuszczać, że to tylko lekkie odbicie na skaliste wzniesienie, to wolę nie ryzykować. Jak się później okazało, szlaki te wcale nie schodzą się ponownie, to decyzja okazałaby się błędna z zupełnie innego powodu. Wybierając szlak rowerowy z pewnością pominąłbym najważniejszą atrakcję tego dnia. Szlak zielony ciągnie się tu chyba przez najciekawszy odcinek wzgórz strzelińskich – malownicze wąwozy i głębokie jary będące być może pozostałością po dawnym, naziemnym wydobyciu granitu? Trudno powiedzieć, czy jary te to naturalne wąwozy wyryte spływającą zboczem wodą, czy pozostałości po ludziach – jedno jednak trzeba przyznać. Że droga wijąca się w nich jest naprawdę cudowna. Z drugiej strony, miejscami szlak staje się trudny technicznie, a po deszczach w kilku miejscach przydałyby się na pewno łańcuchy. Pod rozwagę wszystkim turystom podrzucę też pomysł chodzenia tym szlakiem w przeciwnym kierunku, a w przypadku bardzo mokrej od deszczu i lodu drogi – znalezienie alternatywnej drogi. Co by nie mówić, gdy wiemy gdzie mamy dojść z łatwością dałoby się wytyczyć bezpieczniejszą drogę, choć z pewnością ze stratą dla doznań wizualnych. No i bardzo istotna uwaga: nie idźcie tym szlakiem po zmierzchu, nawet w świetle latarki. Nie prowadzi on żadną wyraźną ścieżką, więc nawet mimo rewelacyjnego oznakowania łatwo go zgubić w nocy. A to może sprawić, że zamiast na dające się przejść traficie na granitową ścianę – jeśli jesteście na górze, to w ciągu kilku sekund możecie znaleźć się na dnie wąwozu. I choć upadek z kilku metrów daje szansę na przeżycie, to po upadku na kamieniach niekoniecznie będziecie w stanie samodzielnie wrócić do domu, a Wzgórza Strzelińskie chyba nie są objęte obszarem działań GOPRu.



Powrót z krainy wąwozów
Po wyjściu z krainy wąwozów, teren wokół nagle staje się gładki, a droga płaska i jednolita. Wielkiego wysiłku nie trzeba, żeby upilnować zielonego szlaku, który gdzieś po drodze skręca w lewo, aż dochodzę na skraj lasu – a za lekko opadającym polem widzę drogę którą rano szedłem. Tak, tak, to ledwie kawałek dalej podziwiałem w południe złociste brzózki. Widać nie tylko mnie uraczyło piękno tutejszego krajobrazu, bo ustawiona tu została kolejna ławka dla znużonych z charakterystycznym kamiennym stołem. Co by nie mówić, za ilość miejsc do odpoczynku dla turystów pochwalić trzeba tutejszego gospodarza, powiat strzeliński.
Droga znów robi się bardziej ciekawa, otoczona miejscami zarówno pagórkami ograniczającymi widoczność jak i szybko opadającymi zboczami. Z chęcią pobuszowałoby się po nich celem odnalezienia naniesionych na mapę kamieniołomów, niestety szaruga zbliżającego się zmierzchu przypomina, że pora już wracać.

niedziela, 23 października 2011

Tam gdzie Bogowie rzucają gromami


Już prawie miesiąc nic tu nie pisałem. Remonty, praca, i pewnie jeszcze innych wytłumaczeń by się znalazło na brak czasu dla dwóch blogów. Parę nieopisanych wycieczek czeka na lepsze czasy... i miejmy nadzieję, że one nadejdą. Odkopywanie się z zaległości zacznę jednak nie od wycieczki zaległej, ale bieżącej, dzisiejszej.
Na Wzgórza Strzelińskie wybierałem się już chyba od dwóch miesięcy. Wyjazdy, kiepska pogoda sprawiały, że ciągle to odwlekałem. Gdy już wreszcie się zebrałem, na starcie wycieczki (po przejechaniu 30km) przekonałem się, że co prawda mapę ze sobą mam, ale niewłaściwą. Zamiast okolic Wrocławia strona południowa, wzięła mi się strona południowo-zachodnia innego wydawnictwa. Jako iż na żółtym szlaku przekonałem się, że ze znakowaniem bywa różnie w tym obszarze, to bałem się zbyt daleko zapuszczać, i z niepyszna dokonałem odwrotu po krótkim spacerze. Na miejsce postanowiłem wrócić dziś, z trochę większą wiedzą o regionie i z tym razem już właściwą mapą. Może dlatego mogą się nasuwać wątpliwości, czy wszystkie zdjęcia zostały zrobione tego samego dnia, przy tej samej pogodzie – choć opisuję dzisiejszą, ciekawszą wycieczkę, to posiłkował się będę zdjęciami z zeszłego tygodnia.
A teraz od początku, od pobudki. Po przebudzeniu się, stwierdziłem, że pogoda znów nie sprzyja dalszym spacerom. Mgła, i to z tych najgorszych. Nie taka miła unosząca się niczym zwiewna woalka, która za dwie, może trzy godziny ustąpi miejsca słońcu. Raczej ta ciężka, wszędobylska, wypełniająca cały świat szarością, wciskającą się w każdy możliwy kąt i raczej nie chętnie wynosząca się z raz zajętych pozycji. Pierwsza myśl: może coś bliżej, z opcją awaryjnego powrotu. Dopiero później przyszło otrzeźwienie: przecież do Wzgórz Strzelińskich nie jest tak daleko, wcale nie jest bliżej niż na Ślężę, a wokół Wrocławia ciężko o bliższe jakieś duże lasy. Więc dziś Biały Kościół po raz drugi.
Po drodze mijam stary cmentarz, pełen niskich nagrobków. Wygląda na stary, poniemiecki, na którym od dawna już nikt nie chowa swoich bliskich. Warto by się zatrzymać, zrobić parę zdjęć na bloga na następny tydzień, ale odkładam to na później, co akurat było błędem. Następny punkt programu, to kościół. Kościół tak ciekawy, że to właśnie on zajmuje naczelne miejsce na okładce mapy Okolice Wrocławia – strona południowa wydawnictwa Plan. Choć trzeba przyznać, że odbiór fotografującego był zupełnie inny niż mój. Mnie urzekła harmonia powtarzalnych kształtów, zwłaszcza łuków, tworzona nie tylko w samej bryle kościoła, co i w stojącej przed nim bramie. Widać fotograf wydawnictwa dostrzegł jakieś inne piękno, bo zamiast pozornie banalnego ujęcia na wprost, w tym jednym wypadku doskonałego bo oddającego tą harmonię, wolał zrobić zdjęcie „poprawne” prezentując kościół pod skosem. Cóż, jak mawia stare przysłowie, co fotograf to obyczaj. Idąc dalej asfaltem (żółty szlak) jeszcze we wsi mijam po lewej całkiem ciekawe jezioro. W jego tafli odbijają się wciąż nieliczne liście w kolorach jesieni, a strome zbocze skał z wyrośniętymi nad nimi drzewami nadają klimatu temu miejscu. Kawałek dalej przez ramię spoglądam na zamglone jezioro zalewowe z ośrodkiem wypoczynkowym. Choć nie widać wysokich wzniesień, to całość ma pewien górski charakter.
Później wychodzę z wioski. Jeszcze na koniec, gdy już, już człowiekowi wydaje się, że jest w lesie, po lewej mijam schowany tajemniczy domek. Wysoki mur, zamiast odgrodzić właściciela od zaciekawionych przechodzących, wręcz odwrotnie, intryguje i ciekawi. A dalej to już naprawdę koniec obszaru zabudowanego.
Tutaj mgła nie dość, że nie zasłania odległych krajobrazów (rolę tę doskonale odgrywają przecież drzewa), to przez pewną taką zawoalowaną zasłonkę nadaje miejscom pewnej charyzmatycznej tajemniczości. Droga wije się serpentyną wśród pól, co jeszcze bardziej potęguje nastrój. W żadnym momencie nie wiesz, co czeka cię na następnym kilometrze. Mroczne przejście w tunelu drzew, z drzewami złowieszczo oplecionymi jakimś pnączem? Wysokie smreki wznoszące swe głowy ku chmurom, których szczytów nie widać zza mlecznej zasłony? A może zwykła droga, z odrobiną jesiennej żółci i brązów liści? Długo by się zastanawiać, gdyby nie konieczność pilnowania szlaku. A ten wciąż próbuje uciec za jakimś zakrętem i czasami tylko znaki szlaku rowerowego mówią gdzie iść – a przecież zejść z niego w którymś momencie trzeba. Tak przynajmniej mówi mapa, bo gdy w pewnym momencie skręcam ze szlaku rowerowego pozostając wierny szlakom dla piechurów, po jakimś czasie ten rowerowy, czując się porzucony, sam wraca do mnie. Jeszcze dziś mi będzie długo towarzyszył, zwłaszcza gdy dwa rowerowe (niebieski i czerwony) postanowiły iść razem.
Ja tymczasem dochodzę do zaplanowanego schronu leśnego na Skrzyżowaniu pod Dębem. To ważny węzeł wędrówkowy, bo krzyżuje się tu wiele szlaków zarówno pieszych, jak i rowerowych. Co istotne, to także doskonałe miejsce na odpoczynek. Duża polana dla chcących korzystać z letniego słońca, do tego ocieniony pas z rozstawionymi stołami aby zjeść w spokoju swe kanapki, miejsce na ognisko, i wreszcie z tyłu ogromna buda osłonięta dachem od opadów atmosferycznych. Na szczęście, nie jest tak źle aby trzeba było chować się do środka, jednak też i nie ma szans na opalanie się na środku polany. Tak więc przyłączam się do grupki grzybiarzy, aby z nimi ogrzać zmarznięte ręce przy ognisku. I tu małe zdziwienie. W takich miejscach stoły oczywiście to żadne zdziwienie, jednak z racji łatwego dostępu do materiału, zazwyczaj są one drewniane. Tutaj zaskakują mnie stoły granitowe, choć po chwili przemyśleń sprawa wydaje się oczywista – granit to akurat materiał pozyskiwany w tym rejonie.
Teraz pora iść dalej. W planie było czerwonym iść na południe, i dotrzeć do szlaku żółtego. Jakież było moje zaskoczenie, gdy spotykam go niecałe 20 minut dalej. Ale jakże to tak, nie tak miało być, jakieś atrakcje miały być po drodze, a to już, i co, szybko do Białego Kościółka i koniec? Z obawą wyciągam mapę. No nie, zdecydowanie to nie to miejsce, jeszcze spory kawałek przede mną, tylko co tu robi ten żółty szlak? Ale coś mi się kojarzy, zeszłotygodniowe błądzenie właśnie tym szlakiem, jakieś sugestie, że teraz idzie on gdzie indziej od strażniczki z kamieniołomów – no tak, wszystko jasne, nieaktualna mapa. Co akurat mnie nie dziwi, choć tak dużej zmiany nie spotkałem. Zawsze to lepsze, niż parę dodatkowych godzin wędrówki bo... most spłonął kilkanaście lat temu. Wycieczka, o której wspominam, to dosłownie moja pierwsza blogowa wycieczka, choć nie z tego powodu jeszcze długo będę ją wspominał.
A ja wciąż na rozstaju dróg. Tylko przydrożnego Chrystusa mi brak, choć rady starca siedzącego przy drodze to wciąż te same kilka godzin dodatkowej wędrówki, o której przed chwilą wspomniałem. Więc może to lepiej, że przy drodze leżą jedynie nieme pnie ściętych drzew? Decyzję podejmuję sam: skoro szlaki idą na razie razem, to czemu by nimi nie wędrować dalej do wzmiankowanego na kierunkowskazie Gromnika? Gorzej, gdy szlaki się rozchodzą – dla pewności idę żółtym, którym miałem wrócić na parking. Na odstresowanie, pozostaje mi przeżuwać znalezione orzeszki buczyny.
W końcu dochodzę do zaplanowanego miejsc spotkania się szlaków. Czy wchodzić jeszcze na Gromnik? Pogoda kiepska, widoków pewnie nie będzie... choć decyzję podjąłem szybko, to zwątpiłem po rozmowie z osobami które dotarły tu już wcześniej i właśnie przyrządzają kiełbaski. Wieża widokowa, choć dopiero budowana? Pewnie nie wejdę, ale może warto zobaczyć, co tam kiedyś będzie? Ciekawość – pierwszy stopień do piekła, ale także na szczyt góry. Choć stromo, to ostro idę do góry. Dobrze, że to tylko 10 minut – inaczej pewnie wyplułbym sobie płuca.
Co na górze? A no całkiem przyjemne miejsce. Pal licho scenę przygotowaną podobno na jakieś pokazy rycerskie. Na szczyt wchodzi się poprzez bramę pomiędzy palikami palisady. I tu miłe zaskoczenie. Wokół szczytu ciągnie się wał ziemno-gruzowy imitujący dawne fortyfikacje. Z tyłu widać wieżę budowaną w stylu pruskim. Przed nią to co tygryski lubią najbardziej, czyli stara ceglana ruinka dawnej wieży. Choć miejscami ledwo wystaje nad ziemię, to podchodząc bliżej zauważa się, że jest też wkopana na kolejne pół metra w dół. Dokładniejszy obchód pozwala odnaleźć... owoce dzikiego bzu? O TEJ PORZE ROKU? No cóż, soki porobione, owoców też nie tak w końcu wiele może dać jeden krzak, no i po przejściu na drugą stronę wału okazuje się, że i ciężko byłoby do nich sięgnąć z ziemi. Więc odwrót na dół, który okazał się pomyłką. Skoro doszedłem tu żółtym, skoro znów odnalazł się czerwony, to może warto by było do ostatniego ich zejścia wrócić czerwonym? Nie powtarzałbym wtedy tej samej trasy...
Niestety, na mapę spojrzałem dopiero na dole. Wynikało z niej, że musiałbym wrócić na Gromnik... nie, to już wolę wracać drugi raz żółtym szlakiem. Choć powrót do skrzyżowania to głównie jednolity las liściasty, to dalej już bywa różnie. Chociażby las świerkowy, który z pewnością okazuje się strasznie mroczny i straszny przy trochę gorszej pogodzie.
Choć szlaki, jak się okazuje, są oznaczone w tym rejonie całkiem dobrze, to z uporem maniaka pilnuję swojego żółtego szlaku. W końcu to na nim mocno zwątpiłem w oznaczenia w zeszłym tygodniu. Na razie jednak udaje mi się upilnować go bez problemów. Wyjście na asfalt, i jest, PUŁAPKA. Szlak nagle odbija w lewo, choć z daleka nie widać wydeptanej ścieżki. Ale nie, wszystko ładnie oznaczone, ciężko się zgubić. Tak więc kolejny kawałek drogi idę wciąż wzdłuż strumyka, choć ten ucieka od asfaltu. Choć moją uwagę rozprasza odebrany właśnie telefon, to bez problemu udaje się go upilnować. Aż do momentu, gdy nagle okolica zaskakuje mnie... dwiema wysokimi wieżami obronnymi rozstawionymi po obu stronach przejścia. Czyżby w średniowieczu ktoś budował tak wyśmiewane obecnie „bramy do lasu”? Widać, że tak, bo jakże inaczej wytłumaczyć to zjawisko? Żeby ułatwić wam odnalezienie tego miejsca (i sprawdzenie, czemu znów zbłądziłem na żółtym szlaku) to mała podpowiedź. Wszystko znajduje się kawałek za kopalnią granitu (patrząc od Białego Kościoła), przy gospodarstwie agroturystycznym należącym do obecnego sołtysa Grobierzyc.
Kawałek dalej mijam znajome już tablice informujące o zbliżaniu się do strefy rozrzutu. Wydobycie granitu w dużym stopniu bazuje na wybuchach ładunku pirotechnicznego, mającego ze skały wyodrębnić materiał do zebrania. Niestety, część silnie roznosi się po okolicy. Gdy odbijecie w prawo szukając żółtego szlaku, z pewnością znajdziecie parę groźnie wyglądających kamieni. Czy naprawdę wylądowały one tam same, w wyniku eksplozji, czy może specjalnie zostały tam rzucone aby odstraszyć gapiów – trudno powiedzieć. Jedno jest pewne – będąc już tutaj, to koniecznie, ale to koniecznie, zajrzyjcie do kamieniołomów. Idąc ze wspomnianego gospodarstwa do głównego wjazdu kopalni, po prawej przy drodze zaraz zobaczycie skarpę – zajrzyjcie za nią, aby dostrzec klifowe stoki, księżycowy krajobraz kopalni i cudowne dwa szmaragdowe jeziora. Polecam też wycieczkę wokół zalewiska, choć raczej polecam tu stronę bliższą gospodarstwu niż bramie wjazdowej kopalni.

Za kopalnią uważajcie. Nie dajcie się oszukać pięknemu asfaltowi nowej drogi wiodącej na wprost. Celowo skręćcie w prawo, w starą, zniszczoną, krętą asfaltową drogę. Inaczej ominie was kolejna atrakcja Gębczyc. Choć sama droga jest nudna, to po kilku zawijasach dojdziecie do zabytkowego pałacu. Trzeba przyznać, że zbudowanego w mało znanym mi do tej pory stylu – przewaga kamienia, którego szarość skutecznie przełamuje intensywna czerwień wypalanej dachówki tworzącej obrys wszelkich otworów okiennych, drzwiowych, itp. Trzeba przyznać, że w tej okolicy pełnej granitu to chyba najbardziej oczywista forma architektoniczna, dająca jednak ciekawy wynik. Nie patrzcie zbyt wysoko w górę, aby nie przestraszyć się żółtą tablicą zakazującą wstępu i zapuśćcie się w głąb rozległego terenu pałacowego. Jeśli jednak tablicę zobaczyliście i sumienie nie daje Wam spokoju, to wróćcie na główną drogę, aby przejść nią kawałek i wejść od innej strony. Zgodnie z nakazem, w końcu nie przejdziecie przejściem między dwoma szeroko rozpostartymi drzewami. I teraz nastawcie się na spokojne buszowanie, bo budynków do obejrzenia, choćby tylko z zewnątrz, jest tu na tyle dużo, że potrzebujecie palców obu dłoni, aby je policzyć, a nie obiecuję, że wam wystarczy. A czasem warto i choć trochę w głąb tych ruin zajrzeć. I choć chyba sam „pałac główny” nie jest specjalnie ciekawy, to i w jego pobliżu znaleźć można klimatyczne drewniane szopy i kolejny stylowy szaro-czerwony budynek, z nietypową dla reszty budynków wieżyczką pośrodku. Ogromne pałacowe podwórze warto obejść na wszelkie możliwe sposoby, bo z każdego miejsca można wypatrzyć inne lokalne ciekawostki. Zdecydowanie polecam też to miejsce na plener zdjęciowy, mimo iż sam wypstrykałem chyba z pięć razy więcej zdjęć tylko w ramach dobrania odpowiednich parametrów naświetlenia. Słoneczny balans bieli, chmurny, może obszar zacieniony, ręczny balans bieli też nie do końca pasuje, niedoświetlenie, prześwietlenie, intensywne barwy czy naturalne? Każde wychodzi niewłaściwie na małym ekraniku podglądu, na szczęście w przypadku wielu z nich to jedynie przekłamanie barw i zdecydowanie lepiej wyglądają na komputerze.

A potem powrót na asfalt, na szczęście udaje się złapać stopa, bo przecież cóż to za atrakcja człapać po drogach dla samochodów. Choć z drugiej strony, to ledwie chwilka, całkiem blisko było. Słońce już niestety nisko, i choć daleko jeszcze do zachodu, to żółć chylącej się ku zenitowi ognistej kuli dominuje wszelkie inne barwy. No i zimno się powoli robi, a szarość osłabionego już światła przepycha się ze wspomnianą żółcią. Pozostaje wracać, choć z pewnym niedosytem mijam po raz kolejny stary cmentarz. Niestety, przed Wszystkim Świętych nie będzie kiedy powrócić porobić zdjęcia...

Informacje praktyczne:
Godziny wystrzałów w kopalni granitu: 10-12 i 14-16, tylko w dni robocze. Wystrzały są ogłaszane wcześniej odpowiednio dwoma sygnałami krótkimi (zapowiedź), długim ciągłym (wystrzał właściwy) oraz odwoływane kolejnymi sygnałami. W tym czasie zaleca się bezwzględne trzymanie się poza strefą wyrzutu.

poniedziałek, 26 września 2011

Tajemnicze Karkonosze sentymentalne


Post trochę przetrzymany, wyleżakowany niczym wino, gdzieś z połowy sierpnia - ale myślę, że choć późno, to warto go umieścić. Zwłaszcza, że choć wycieczka letnia, to pogoda taka mocno jesienna była...

Idę w góry cieszyć się życiem,
Oddać dłoniom halnego włosy,
W szelest liści wsłuchać się pragnę,
W odlatujących ptaków głosy.

Jerzy Harasimowicz, Lato z ptakami odchodzi


Nareszcie znów wyjście w góry! Po dwóch dniach pomocy w opiece nad dwójką szkrabów, udało mi się wyrwać. Choć pogoda nie dopisała, to trzeba skorzystać z okazji. Wyjście z białego jaru na czerwony szlak w kierunku Łomniczki. Ostatnio trasę tę zaliczałem w czasach studenckich, w okresie zimowym (o czym za chwilę), więc dzisiejsza mgła, choć gęsta niczym mleko, jest niczym przy tamtych warunkach. Najpierw jednak trzeba wykupić bilet do Parku Narodowego. Kilka minut rozmowy ze sprzedawcą o dawnych czasach owocuje zdobyciem dla siostrzeńca starej, nieaktualnej już pieczątki ze Śnieżki. Teraz, z biletem w ręku, można ruszyć dalej, szlakiem łagodnie kierującym się ku górze wśród lasu. 
Wśród szmeru strumyka dochodzę powoli do schroniska. Jego zarys dosyć późno się wyłania z mgły, jeszcze później daje się zauważyć witającego kocura, który czuje się tu gospodarzem. Gdy już jestem w środku, przypominają się stare czasy. Schronisko wciąż prowadzone jest bez użycia prądu, co jest chyba ewenementem w Polsce. Żurek, który spożywam, przygotowany został na starej, klasycznej kuchni na drewno. Za jedyne oświetlenie sali służy niemrawo przebijające się światło zza okien i nieliczne świece. Zarządca nieśmiało się przyznaje, że nawet ostatniego sylwestra próbował wprowadzić odrobinę elektryczności, co jednak nie zostało przychylnie przyjęte przez gości. Zdecydowanie nowinki cywilizacyjne psują atmosferę tego domku górskiego, na szczęście sprzedawca zapewnia, że raczej nie będzie ich ponownie wprowadzał.

RATUJCIE ZWIERZAKA!!!

Po wyjściu ze schroniska widzę, jak duża grupa dziecięca molestuje biednego kocura nieustannie go głaskając. Na szczęście ich przewodnik krótkim a zdecydowanym „Idziemy!” staje się ratownikiem zwierzęcia. Niestety, zdegustowany i zmęczony kocur raczej nie chce już pozować do zdjęć, więc udaję się w dalszą wędrówkę.
Tym razem bardziej stromym i kamienistym szlakiem podążam przed siebie. Mgła sprawia, że choć widoczność jest słaba, to głos niesie się daleko. Tak więc często zdarza się, że z daleka słyszę jakieś tajemnicze głosy, a dopiero po dłuższym czasie z mgły wyłania się, niczym duch, sylwetka człowieka. Jeszcze chwili potrzeba żeby przekonać się, że nie jest to jakaś górska zjawa. Nie tylko mgła ogranicza widoczność – nadmiar wilgoci chętnie osiada na okularach. Bez nich świat jest zamglony z powodu wady wzroku, z nimi – z powodu osadzającej się wilgoci... i tak źle, i tak źle. Ale iść do przodu trzeba. I tylko kropelka wody ciągle przetacza się z jednej strony oka na drugą, zawieszoną na dolnej krawędzi okularów. Ciągłe wycieranie okularów nie pomaga, zwłaszcza, że pod ręką mam jedynie skrawek bluzki, która i tak jest mokra od potu i osiadającej na niej wilgoci z powietrza. Jedynie skrajne nasycenie ustawione w aparacie sprawia, że chociaż na zdjęciach coś widać.
Po dłuższej wędrówce oczom mym ukazuje się wodospad. Oczywiście, jak i w przypadku duchów-ludzi, najpierw słychać towarzyszący mu dźwięk, początkowo cichy odległy pomruk, dopiero później gniewne odgłosy ton spływającej na dół wody. Dopiero później zza mgły wyłania się wodospad. Tak jak do tej pory szło się po sztucznie usypanych pojedynczych kamykach, tak teraz do mostku prowadzi ścieżka wydeptana w monolitycznym bloku skalnym. Dojście do rzuconych w poprzek wody drewnianych kłód już stwarza problem, jeszcze trudniejsze okazuje się znalezienie miejsca, aby zaczerpnąć łyka krystalicznie czystej, lodowato zimnej wody. Za mostkiem zaczyna się trawersy, a nawet mimo tego droga zaczyna się robić bardzo stroma. Taką właśnie drogą dochodzę do symbolicznego cmentarzyka poświęconego tym, co zginęli w górach. Znaczy, że odcinek który pamiętam jako najtrudniejszy na tym szlaku mam dopiero przed sobą.





Sentymentalnie

Działo się to zimą, w okresie sylwestra. Choć trzeba było przyznać Kubie, przyszłemu prezesowi AKT Kroki, że do tej pory świetnie przygotował wszystkie trasy tego wyjazdu, to tym razem zaskoczył wszystkich. Do tej pory wszystkie trasy wyliczone były idealnie, tak, że wymuszały trochę wysiłku, jednak nie dawały w kość tak, aby następnego dnia nikt nie miał siły się ruszyć. Choć wyjątkowo był to stacjonarny obóz sylwestrowy, to żaden dzień nie okazał się znienawidzonym „dniem na lekko”, czyli pozornie prostą, a jednak z powodu drobnych szczegółów strasznie wymagającą trasą. I choć trzeba przyznać, że Kuba miał już za sobą trochę doświadczenia w górach, to nikt się nie spodziewał, że zejście z Równi pod Śnieżką zaplanuje przez Dolinę Łomniczki, trasę o której przecież wszyscy wiedzą, że jest zamykana zimą. Niestety, o jakąkolwiek rozsądną wtedy alternatywę było trudno, inne trasy albo też były zamknięte, albo były zbyt trudne aby dojść jeszcze za dnia, wyciąg też odpadł, w tym okresie nieczynny. Zapewne nie była to łatwa decyzja, jednak inny znajomy, mający za sobą tysiące kilometrów w dużo bardziej nieprzyjaznych górach spojrzał po śnieżnych nawisach i ocenił, że lawiny z tego raczej dziś nie będzie i zasugerował, że jednak idziemy tędy w dół. Zejście nie było łatwe, choć sam początkowo skorzystałem z pomocy bardziej doświadczonych kolegów, później sam starałem się też pomóc na tym odcinku słabszym i mniej doświadczonym kolegom. Najtrudniejszy był właśnie odcinek od Równi do Cmentarza Poległych w Górach.




Dziś ciężko określić, który z trawersów był tym najstraszniejszym. Nieciekawie wyglądały dwa, jednak ze śniegiem mogło to wyglądać to zupełnie inaczej. Powoli dochodzę do schroniska na równi pod Śnieżką. Choć ciężko powiedzieć, czy to bardziej wina potu, czy osiadającej na niej wilgoci mgły, to koszulka wygląda tak, jakby była właśnie wyciągnięta po praniu z pralki... z popsutą pompką odpompowującą wodę i bez wirowania. Na szczęście można zagrzać się w schronisku, gdzie wciągam dwie butelki Frugo, soku, który po wieloletniej nieobecności na rynku znów wrócił na sklepowe półki. No co, jak sentymentalnie, to sentymentalnie.

Legenda o tym, jak powstała mgła

Z Równi dosyć długi odcinek po płaskim odcinku szlaku przyjaźni polsko-czechosłowackiej, aby dojść do zejścia na Strzechę. Choć zaplanowałem pójść górą, to na chwilę zbaczam jednak w dół, aby zrobić zdjęcia kotła Małego Stawu. W myślach rozważam zmianę trasy na idącą wokół obydwu stawów, jednak idący od dołu obłok mgły szybko zmusza mnie do myślenia o pierwotnym pomyśle trasy. Można by pomyśleć, że to przegrane, rozproszone oddziały Nieba (z legendy o powstaniu drzew) niepyszne dokonują odwrotu po przegranej, jednak... jednak przegrani zazwyczaj panicznie uciekają w nieładzie, a nie idą w ten sposób, tak hardy, dumny i agresywny.

Drzewa cały czas próbowały wspiąć się wyżej i wyżej ku górze, aby ponownie sięgnąć Nieba. Próbowały rosnąć coraz wyżej, aby mieć krótszą drogę do pokonania – Ziemia jednak inteligentnie wyczuwała ich zamiary, maksymalnie ograniczając im dostęp do życiodajnych surowców, niezbędnych do wyciągnięcia się w górę. Ziemia widząc, że ataki Nieba osłabły, przystąpiła do kontrataku. Przekonała pomniejszy żywioł, Wodę, aby ta tym razem stanęła po jej stronie. Dała jej siłę, aby wzbiła się jak najmocniej w górę, atakując Niebo. Mgła wzbijała się w górę niczym para znad gotującego się gara, coraz bliżej Nieba, i bliżej. Oczywiste stało się zwycięstwo Ziemi, jednak pyrrusowe to było zwycięstwo. Choć wszyscy widzieli, kto wygrał tą wojnę, to nie dało się jednak określić granic, a tym samym ogłosić rozejmu. Zwłaszcza, że żołnierze Wody pogubili się zupełnie, spotykając swych współbratymców po drugiej stronie barykady, w chmurach, radośnie się z nimi mieszając. Nawet Słońce, poproszone jako rozjemca, nie było w stanie odpowiedzieć na pytanie, gdzie kończy się Ziemia, a zaczyna Niebo. Tak więc konieczne było rozgonienie Wody, aby Słońce mogło rozświetlić cały teren, jednak wtedy nie widać było wygranej Ziemi, więc Słońce musiało przywrócić stan sprzed ataku mgły. I tak po dziś dzień dzisiejszy niezadowolona Ziemia co rusz podburza Wodę do buntu przeciw Niebu, i co rusz Słońce rozgania Wodę, aby określić granice zwycięstwa.
Legenda o powstaniu mgły, autorstwa własnego

Ledwo, po 5 minutowym zaledwie odbiciu, wracam do czerwonego szlaku, a mgła zasnuwa już cały, przed chwilą jeszcze prawie pusty kocioł. Tak więc dalsze odbijanie aby obejść Wielki Kocioł jest bez sensu, i tak nie będzie żadnej widoczności. Tak więc jest okazja, aby przejść odcinek od Słoneczników do Pielgrzymów, ten sam, którego z powodu śnieżycy nie udało mi się przejść w styczniu. Z otchłani pamięci przypominam sobie, że spod śniegu nie wystawały wtedy nawet tyczki wyznaczające szlak, dziś, bez śniegu, dumnie wystające znacznie powyżej kosodrzewiny.

Niezdobyty szlak – druga próba

Niestety, Słoneczniki, mimo swej nazwy, nie przejawiają żadnych powiązań choćby z promykiem słońca. Wzmocniony więc czekoladą i wodą, nie siedzę zbyt długo i schodzę w dolinę. Tu, jeszcze wśród kosówki, próbuję zgadnąć, gdzie ostatnio utkwiłem, jednak nie mogę odnaleźć żadnego charakterystycznego punktu. Napotykanych strapionych turystów pocieszam słowami usłyszanymi w schronisku pod Łomniczką od doświadczonego górala: dopóki mgła nie wzbije się ponad góry, deszczu nie będzie. Gdy jednak schodzę poniżej granicy lasu, schodzę także poniżej granicy mgły, a na mnie zaczynają padać pierwsze krople deszczu. Tak więc i przy Pielgrzymach nie mam jakoś specjalnej ochoty zamarudzić i schodzę jeszcze niżej. Dzięki deszczowi przynajmniej z daleka widzę Kotki. Kawałek później zapytany, sugeruję kolejnemu turyście parę ciekawych szlaków na kolejne dni, po czym ruszam dalej. Na Polanie wydawałoby się, że jeszcze jeden prosty odcinek i nic ciekawego dziś mnie nie czeka (no chyba że mega-korek w Karpaczu ;). 



Jednak nieznana mi do tej pory droga Bronka Czecha kryje niespodziewane atrakcje. Pierwsza z nich, to liczne tutaj dzwonki, zarówno te pospolite wielokolorowe, nizinne, jak i delikatne intensywnie niebieskie dzwonki alpejskie. Kolejna nieprzewidziana atrakcja, to stojący lekko na uboczu punkt widokowy na Bramę Pląsawy, dwie przepiękne formacje skalne, między którymi niczym węgorz wije się rzeka. O tej porze roku piękniejsza o pomarańczowe kulki jarzębiny, które dopełniają zielono-skalistą kolorystykę deszczowego krajobrazu. Napotkany turysta, zapytany jak daleko jeszcze, odpowiada że już blisko, że w dół przecież szybciej się schodzi... zapominając jednak, że idąc w dół dużo łatwiej się poślizgnąć. Na szczęście jakoś udaje się dojść do pierwszej drogi asfaltowej, którą przecinam, następnie rozryta buldożerami, piaszczysta droga przygotowana pod przyszłą nową, super-komfortową kolejkę linową, i jestem w Białym Jarze – tu gdzie zaczynałem wędrówkę i gdzie zamierzałem ją skończyć.