czwartek, 23 czerwca 2011

W kącie na bagnie, czyli poszukiwania kwiatu paproci

W Noc Świętojańską (a właściwie Noc Kupały) pradawne tradycje nakazują szukać kwiatu paproci. Śmiałkowi który go zerwie, piękną żonę i ogromne bogactwo wróżono. Niestety, wróżby tej nie udało się zweryfikować, bo z poszukiwań powracali tylko ci, którzy przestraszeni wracali, ledwo zaczęli poszukiwania. A może szczęśliwie odmienieni, nie wracali już w rodzinne strony?
Współcześni biologowie jednoznacznie stwierdzają, że legendę tę możemy włożyć między bajki, bo paproci nie kwitną. I biorąc pod uwagę obecną klasyfikację roślin, to przyznać im trzeba pełną rację, jednak analizując legendy, porzucić należy język naukowy, i wczuć się w ówczesnych ludzi. A ci nie znali XIX wiecznej klasyfikacji roślin, a paprocią nazywali... wszystko co rośnie na bagnach. A więc szukamy złocistego kwiatu rosnącego na bagnach – to już łatwiejsze. Bagna wokół Wrocławia... znaczy, trafiło na Kąty Wrocławskie.
Korzystając z okazji, zwiedzam kątowy rynek. Jak przystało na rynek w Kątach, ma swoje 4 kąty, czyli niczym nie odbiega od standardu. Za to za ratuszem można znaleźć ciekawy pomnik z gołębiem. Kawałek dalej na zachód kościół i ładny krzyż wolnostojący, jednak kwiatu paproci to raczej nie mam co szukać w pobliżu kościoła. Tak więc przez rynek wracam na wschodnie rubieże miasta, po czym zaczynam błądzić po Parku Miejskim.
Pozornie zielona łąka
pełna białych kwiatów
 Niestety, tym razem nie zabrałem z domu mapy, więc pozostało chodzenie w ciemno. Wśród intensywnego zapachu kwiatów dzikiego bzu, przechodzę przez Bystrzycę, i później wzdłuż niej próbuję iść na północ. Jednak jak na porządny teren podmokły przystało, dosyć szybko okazuje się, że drogę co rusz przecinają mi liczne strumyczki, rzeczki itp. I co chwila słychać furkot skrzydeł wystraszonych kaczek. Tak więc po chwili wracam do głównej drogi, by z niej skręcić na podmokłe pole. Pole tak mokre, że ziemia pod nogami lekko ugina się, a z każdej pozostałości po oponach traktora wyziera woda, i to wcale nie deszczowa. Tymczasem docieram do zielonego szlaku, wzdłuż którego zaplanowana była wędrówka.
I trzeba przyznać, że tu właśnie znajduję ciekawe bagniska, rozciągające się z obydwu stron rzeki. Częściowo to bardzo płytkie oczka wodne, czasami jedynie warstwa rozmiękczonej ziemi, na której strach stawiać nogę, z obawy że wciągnie nas w głąb jakaś strzyga. Po prawej postrzegam oczko porośnięte drobnymi, bialutkimi kwiatkami – jednak przecież kwiat paproci ma być złocisty niczym bogactwo, które ma przynieść. Kawałek dalej... na środku bagna złoci się kwiat irysa. Niestety, nie dane mi dotknąć tego talizmanu szczęścia – choć daje się podejść dosyć blisko po zwalonej kłodzie, to wciąż jednak za daleko. Ale potrafię zrozumieć poszukiwaczy, którzy wśród ciemnej nocy dostawali amoku na widok znalezionego skarbu – i zaślepieni radością nie zauważali że brną w głąb bagna. Zwłaszcza, że często to bagno zalane jest płyciutką warstwą wody porośniętej zieloną rzęsą wodną, która nawet za dnia sprawia złudne wrażenie, że to nie bagno, a zielona polana. Tak więc ten kwiat trzeba sobie odpuścić.


Idąc dalej lasem, powoli wychodzę na pola, aby dotrzeć do pierwszych zabudowań. Nad polem co rusz błyskają białe brzuchy jaskółek pośpiesznie uganiających się za muchami i komarami. Pobliskie pole porośnięte jest pszenicą, oczywiście silnie przemieszaną z chabrami. Niczym gospodarz na włościach, zrywam jeden kłos, i sprawdzam dojrzałość kłosów. Choć wyraźnie wyodrębniły się już łuski osłaniające właściwe ziarno, to tylko w niektórych pod łuskami daje się już coś znaleźć.
Po przejściu przez wioskę wychodzę na polanę, pełną już zupełnie innych, mniej ozdobnych kwiatów. W dali dostrzegam drzewa obsypane bielą kwiatów. Wczesnowiosenne, dziecięce szaleństwo wczesnowiosennych kwiatów ustąpiło już miejsca dorosłej kolorystyce kwiatów letnich.
Przez rzekę przechodzę trzema mostami kolejowymi, bo podobnie jak na wysokości Kątów, tak i tu Bystrzyca nie jest uregulowaną rzeką i tory prowadzą nie tylko nad właściwą Bystrzycą, ale i nad jej odnogami i jakimś bajorkiem. Na kamieniach tworzących nasyp kolejowy spotykam pierwszego ślimaka, jednak zanim doszedłem do Jurczyc, jeszcze parokrotnie dane było mi podziwiać ich domki w kolorze orzecha.


W Jurczycach obok zniszczonego dworzyszcza przechodzę kolejnym mostem (tym razem) pieszym na drugą stronę rzeki, a potem przejście przez podmokłe łąki, rozciągające się w tym rejonie. Gdy za łąkami udaje mi się odnaleźć jakąś drogę przez las, to okazuje się, że jej koniec znajduje się w pobliżu odnalezionego wcześniej kwiatu paproci/irysa. Okazuje się jednak, że po sąsiedzku znajduje się kolejne bajorko, jeszcze bardziej porośnięte złocistymi irysami. Jednak i tu nie dane mi sprawdzić, czy to właśnie one przynoszą legendarne bogactwo – znów woda i błoto nie dają podejść do nich zbyt blisko. Tak więc zielonym szlakiem pozostaje mi wrócić do Kątów.
Jeszcze na skraju lasu znajduję pole, o dziwo nie porośnięte żadnymi kwiatami – jedyna gęsta maków znajduje się na pobliskiej hałdzie ziemi. A wśród zboża za to od razu rzuca się w oczy hydrant w kolorze strażackiej czerwieni, próbujący udawać kwiaty spod Monte Cassino...
Choć w tej części Kątów najbardziej znaną atrakcją jest pałac, to wcześniej polecam podejść do pobliskiego kościółka i obejść go wokół. Szczególne wrażenie sprawiają w szczególności rzeźby nagrobne umieszczone na absydzie kościoła i w jej pobliżu. Niestety, kościół jest zamknięty i nie dane jest mi obejrzeć Świętych Schodów. Tak więc pozostaje obejść pałac i otaczające go budynki dawnego zespołu pałacowego. Korzystając z okazji, rwę kwiaty dzikiego bzu, które miały posłużyć za nalewkę. Opadające z kwiatów pyłki sprawiają, że po zebraniu całej reklamówki moje ręce pachną miodem.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Średniowieczne walki rycerzy

Tak ciężko to już dawno mi nie szło pisanie. Na wielu imprezach historycznych bywałem, niektóre z nich nawet opisywałem, jednak ta jedna zdecydowanie od nich odbiega. Jeśli miałbym do czegokolwiek porównywać, to chyba do stadionowej ustawki, tyle że z cięższym osprzętem.

Tak, tak, bo każda inna impreza historyczna była bardziej zróżnicowana. Oprócz samej inscenizacji, zawsze było „coś jeszcze” pokazujące jak żyło się w dawnych czasach. Ot, chociażby pokazy tańców w czasie Schola Militaris. Tym razem jednak organizatorzy zdecydowali się na coś zdecydowanie bardziej jednolitego. Średniowieczny turniej bohurtowy. Nic więcej, nic mniej. Szkoda, bo niestety taka monotonna impreza dużo traci na atrakcyjności. Z kolei trzeba jednak przyznać, że organizatorzy zapewnili tak dużą ilość walk, że ciężko coś więcej było upchnąć.



Średniowieczne NKWD dba
o morale walczących i zapobiega dezercji
No cóż, jednak okazja do ujrzenia średniowiecznych rycerzy przednia. Aparat szczęśliwy od każdego lśnienia nowych, nie obitych jeszcze elementów zbroi. Co walkę słychać trzask obijających się od siebie metalowych płyt. Co chwila walka, co chwila ktoś ląduje na ziemi. Choć trzeba przyznać, że walkom bliżej było do zapasów, niż do typowych średniowiecznych potyczek. Ze względów bezpieczeństwa nie chodziło o to, żeby komuś coś odciąć mieczem czy toporem, żeby ogłuszyć kogoś potężnym uderzeniem maczugą – za porażkę uważano wywrócenie się walczącego. Lecz zgodnie z honorowym kodeksem – nie tłucze się oczywiście leżącego.