środa, 19 września 2012

Szczęścia szukaj na szlaku (Dzień dzikiej flory, fauny i naturalnych siedlisk)

Dziś Dzień dzikiej flory, fauny i naturalnych siedlisk.
Z tej okazji zdjęcie "Szczęścia szukaj na szlaku" - czyli siedlisko kończyn gdzieś przy żółtym szlaku między Błędnymi Skałami a Bukowiną Kłodzką. Wam pozostawiam sprawdzenie, czy znajdziecie wśród nich tę czterolistną.

sobota, 15 września 2012

Góry Stołowe na ludowo


Skansen dawnych sprzętów w Wambierzycach 

Będąc w Wambierzycach, warto odwiedzić mini-skansen na ulicy Wiejskiej 52. Choć mapa wskazywała coś innego, praktycznie jest to już zachodni koniec wioski, całkiem sporo zarówno od wambierzyckiej świątyni, jak i dużego parkingu w pobliżu kościoła. Co prawda na piechotę można przejść, jednak wracając zdarzyło mi się zabrać na stopa ojca rodziny, któremu zarówno żona, jak i dzieci zbuntowały się twierdząc, że spacer w jedną stronę im wystarczy. Więc musiał sam wracać na parking aby zabrać swój samochód i odebrać zbuntowaną dziatwę i żonę. Tak więc zmotoryzowanym zalecam nie kombinować i twardo jechać samochodem do samego skansenu (miejsc parkingowych mnóstwo), a siły zostawić na późniejsze spacerowanie po otaczających górach. 
Wracając do samego skansensu: już na wstępie wita nas stary traktor z 1954 roku. Choć na zdjęciach które widziałem wcześniej wygląda on... no, jak taka „pokazywajka dla mieszczuchów, co to na wieś przyjechali traktora oglądać”, czyli źródło ironii i podśmiewajek ze strony mieszkańców wsi w kierunku przybyłych z miasta. W rzeczywistości  coś w nim jest, choć stoi tak niefortunnie, że faktycznie przy robieniu zdjęć trzeba się chwilę pobawić nastawieniami, żeby wyszło dobrze. 
Oczywiście, ciężko skansenem nazywać podwórko z jednym traktorem. Tak więc eksponatów jest tu więcej – niestety, pierwsze odwiedzone pojedyncze izdebki nie zachęcają do zwiedzania. Eksponatów jest dużo... dużo za dużo do pokazywania ich w tak małych pomieszczeniach. Niestety, przypomina to typowe muzeum, w którym eksponaty leżą jeden przy drugim, a całość nie tworzy żadnego ciekawego klimatu. Z pewnością dociekliwy muzealnik doceni wielkość kolekcji, dla przeciętnego zwiedzającego czytanie „mądrych tabliczek” nie stanowi przyjemności. Może lepiej odpuścić było sobie tematykę poza-skansenową i skupić się na mniejszych, za to tworzących całość wystawkach rolniczych? 
Gdy jednak przejść do właściwego domu wiejskiego, sytuacja ulega znacznej poprawie. Choć często ekspozycje nie przypominają typowych wiejskich kuchni czy izb (bo nikt nie trzyma wszystkich garnków na wierzchu, a w szafie), to jednak eksponaty nie są już tak upchnięte, ba, tworzą już jakąś całość. To doceni już także przeciętny odwiedzający. Mamy tu zarówno zwykłe sprzęty, takie jak wrzeciona, wagi kuchenne, różne słoje, butelki, buteleczki do przechowywania żywności, ceramiczne garnki, itp., jak i całą konstrukcję żaren mechanicznych napędzanych zwierzęcym kieratem. Tak, szczególnie pierwsze piętro głównego domu wystawowego mi się podobało. 
Idąc dalej w kierunku mini-zoo, mijam półotwarte „garaże” na sprzęt do uprawy roli. Niestety, tu już w szczególności widać brak miejsca na upchnięcie tych wszystkich, jakże cennych eksponatów. Miejsce to wygląda raczej jak zapomniany składzik odpadów, do którego coś się dopycha, wciska, żeby weszło, i nie zastanawia się, jaki tam powstaje bałagan. Niestety, takie właśnie były moje wrażenia po zobaczeniu tej, potencjalnie jakże ciekawej części skansenu. 
Pozostaje jeszcze zwiedzenie mini-zoo. Tutaj typowe polskie zwierzęta zarówno leśne, jak i domowe, pomieszane są ze zwierzętami egzotycznymi. Tak więc są jelenie, sarny, bażanty, kozy... i tylko dzięki temu pomieszaniu można zobaczyć czasem nietypowe sceny podwórkowe. Bo z pewnością każdy, kto spędził trochę czasu na wsi, widział bójkę koguta z gęsią. Jednak walka staje się ciekawsza, gdy po jednej ze stron zadeklaruje się duży struś emu. 
Zwierzęta są na tyle ufne, że większość można spokojnie karmić trawą zbieraną spod nóg. 
Aha, no i zapomniałbym o ostatniej, nietypowej atrakcji – ścianie udekorowanej ogromną ilością różnych „urzędowych” tabliczek, typu „urząd gminy”, „komenda milicji” itp. 
Niestety, ogromną wadą tego skansenu (zwłaszcza z punktu widzenia fotografów) jest ogromna ilość szyb odgradzających od każdego eksponatu. Przy naturalnym, słabo rozproszonym oświetleniu wpadającym przez nieliczne, oddalone od wielu eksponatów okna, na szybach oczywiście powstają liczne refleksy co utrudnia nie tylko fotografowanie, ale nawet podziwianie zgromadzonych zbiorów. 


Szlak Ginących Zawodów w Kudowie-Czermnej 

Po wizytach w warsztatach rzemieślników w Kairze, bardzo liczyłem na tą atrakcję. Bo rzemieślnik przy pracy to wdzięczny temat nie tylko zdjęć. Jest coś fascynującego w tych starych zawodach, w tworzeniu przedmiotów i ozdób które wymagają nie tylko wysiłku, ale i pewnej wprawy, dokładności i delikatności wykonania. To nie to co bezduszne wlanie roztopionego plastiku do formy i trzaskanie tysięcy dokładnie takich samych wiaderek, koszów na śmieci, zabawek. Tu każdy przedmiot wymaga od swego twórcy włożenia w niego kawałka swojej duszy. 
Niestety, to miejsce stworzone z wielkim rozgłosem za unijne pieniądze mocno rozczarowuje. Nie spotkasz tu artysty skupionego nad swym dziełem, a jedynie wyrobników trzaskających setki prawie takich samych sztuk. Niepowtarzalność nie wynika z kaprysów artysty, z podejścia „a teraz sobie trzasnę niebieski szlaczek zamiast zielonego i zobaczymy co wyjdzie” - niepowtarzalność to jedynie ułomność tutejszego procesu twórczego, niedokładność wykonującego swe ruchy „robocika”. „Robocika” czyli człowieka który przychodzi na ileś tam godzin do pracy, odbija kartę przed i po i sprawdza czy wypłata pojawiła się na koncie 10-tego. Nie ma podejścia „a dziś mam humor na doniczki, a jutro na wazoniki” - co tyle i tyle czasu kolejny pokaz, robimy wazonik, sprawdzamy czy jakieś dziecko nie chce (za dodatkową opłatą) wykonać czegoś samodzielnie, pomoc dziecku... kilka minut wolnego i wracamy do kieratu. 
To jeśli chodzi o garncarza. Choć to tylko przyuczony wyrobnik, a nie doświadczony rzemieślnik, to i tak jest to maksimum na które możemy liczyć w skansenie. W domu piekarza jest tylko „pradawna” gastronomia, w chacie kowala – enigmatyczna karteczka mówiąca że pokazy odbywają się gdy jest wystarczająco dużo osób. Co to znaczy wystarczająco dużo osób? Skoro na garncarzu sala była dosłownie wypełniona, a już w trakcie pokazu za drzwiami zbierali się chętni na kolejny pokaz, to ile musi być osób na kowala? Poza tym, skoro dom piekarza, to czemu kwas chlebowy nie jest „domowy”, robiony samodzielnie, a taki „marketowy”, z plastikowej butelki robiony na hektolitry sposobami pewnie mającymi mały związek z dawnymi recepturami. Bo skoro już ktoś wpadł na pomysł zrobienia tego typu atrakcji nie mając odpowiedniego zaplecza, to czy nie można było się wysilić na znalezienie chociaż porządnego dostawcy kwasu chlebowego? Dodam, że chleb do smalczyku też nie wyglądał na pochodzący od dobrego piekarza, ot taki, jaki kupuję w tesco czy w żabce... 



Tak więc na ginące zawody to raczej nie należy liczyć odwiedzając Szlak Ginących Zawodów. Jednak jeżeli nie postawimy poprzeczki tak wysoko, jak wynika z nazwy, to skansen ma i swoje zalety. Chyba największą jest typowo skansenowa koncepcja. Nie ma tu izb wypchanych wystawkami muzealnych eksponatów, chronionych od zniszczenia paskudnymi szybami. Każda z chat jest próbą rekonstrukcji chaty wiejskiej, z typowymi dla niej sprzętami, rozkładem, itp. Raczej nie ma tu, pozornie niewidocznych, barier pomiędzy zwiedzającym a ekspozycją. Przychodząc w jakiś mniej popularny wśród turystów dzień, ma się dosłownie wrażenie że jest się w odwiedzinach w jakiejś dawnej wiejskiej izbie, a nie w muzeum. Wszędzie wokół zbudowane w dawnym stylu góralskie, drewniane chaty... Choć potrzebują jeszcze kilku lat żeby się pięknie zestarzeć, to już teraz można poczuć ten ich przyszły urok. Z pewnością wielką atrakcją byłby wiatrak-koźlak stojący na środku, niestety, nie dość że pozbawiony tego co w wiatraku najważniejsze (skrzydeł), to na dodatek niedostępny do zwiedzania od środka. Nawet nie wiadomo, czy w środku są te wszystkie drewniane zębatki, korbowody, przekładnie... słowem, czy w środku wiatraka znajduje się wiatrak.


Niestety, trochę trudniej pisać pozytywnie o znajdującym się obok mini-zoo. Znaczy, z jednej strony faktycznie, jest tu trochę ciekawych zwierząt, szczególnie ciekawie prezentuje się kolekcja ptactwa egzotycznego, zwłaszcza bażantów „dworskich”, jakże odmiennych od naszych polskich „polnych” bażantów. Z drugiej strony – podobnie jak w mini-zoo w Wambierzycach, tak i tu poważne obawy budzi stan zwierzaków, którym często brakuje całych dużych kęp piór (lub futra, zależnie od rodzaju zwierzęcia). Jakoś z wiosek z dzieciństwa nie kojarzę aż tak oskubanych zwierząt... także sprzedaż chleba do karmienia zwierząt budzi jakieś wewnętrzne sprzeciwy. Po pierwsze, wokół jest tak dużo zielonej trawy, którą zwierzęta ochoczo skubią przez kraty, zwłaszcza jak się wie, które rośliny im podkładać. Po drugie, zastanawia mnie, czy suchy chleb jest najlepszym pokarmem dla tych zwierząt? Czy podobnie jak w przypadku dokarmianych w miastach kaczek i łabędzi chleb nie powoduje spustoszenia w układzie pokarmowym, i nie lepiej byłoby sprzedawać np. ziarno? Zwłaszcza, że dokarmiając kaczki w mieście tym nieszczęsnym chlebem, chociaż pomagamy im przeżyć ciężkie czasy niedostatku pożywienia, jednak karmienie chlebem zwierząt gdy wokół pełno zdrowej, świeżej zielonej trawy nie ma chyba większej racji bytu z punktu widzenia zdrowia zwierzaków...

Niestety, urlopu zbrakło aby dotrzeć skansenu w Pstrążnej, myślę że chyba najciekawszego skansenu w tej okolicy. Oczywiście, ludowe Góry Stołowe to także ruchome szopki w Kudowie-Czermnej i w Wambierzycach, ale chyba nie ma sensu jeszcze raz o nich pisać - zainteresowanych zachęcam do kliknięcia w nazwy obydwu miejscowości powyżej aby przekierowało was na odpowiedni wpis na blogu. 

wtorek, 4 września 2012

Góry Stołowe w pigułce

Małpolud, Szczeliniec Wielki
Góry Stołowe – nazwa pasma górskiego nawiązująca do specyficznego ich kształtu. Większość gór, które znamy, patrząc na ich panoramę, ma formę mniej lub bardziej skośną, a horyzont wypełniają przecinające się linie wznoszące ku poszczególnym szczytom, i z nich schodzące. Góry stołowe są zdecydowanie bardziej kanciate, a ich stoki… wyglądają jak ucięte gilotyną. Płasko, płasko, nagle ostre, pionowe wzniesienie, i znowu płasko – tylko że już znacznie wyżej. Coś, co automatyk czy elektronik nazwałby „przebiegiem logicznym” – zero, zero, zero, nagle jedynka (góra), jedynka, jedynka, i znowu ciąg zer. Góry specyficzne nie tylko w swym wyglądzie, ale i w chodzeniu po nich. Gdy już wejdziesz na jedną… no właśnie, gdy już wejdziesz, bo o ile szlak nie idzie mocno w poprzek zbocza, to podejścia do łagodnych nie należą. Za to gdy już wejdziesz… to nie raz się zdarza, że wszędzie wokół równo niczym na stole.
 Błędne Skały i Szczeliniec Wielki

Wąskie przejście gdzieś na Szczelińcu
Tak jak dla panoramy Gór Stołowych charakterystyczne są kanciaste, „stołowe” kształty wzniesień, tak w trakcie ich przemierzania najbardziej rzucają się w oczy liczne formy skalne. Z jednej strony jest się już na samym szczycie, z drugiej zaciekły wspinacz wciąż może stanąć wyżej. Wystarczy wspiąć się na jedną z otaczających nas formacji skalnych… jednak ciężko nazwać je szczytami, skoro wiele z nich ma ledwo kilka metrów szerokości. Ciężko więc mówić o 50 szczytach mijanych (i niezdobytych) na odcinku jednego kilometra. Gdyby je porównywać do czegokolwiek, to raczej nasuwa się skojarzenie z losowo rozstawionymi na stole filiżankami. Co ważniejsze, każda z tych formacji skalnych ma swój kształt, który łatwo można z czymś skojarzyć. Co gorsza, skały te tworzą pozornie prawie kwadratową siatkę przejść, niczym sieć ulic w wielu nowoczesnych miastach.


Przepaść Piekiełko, Szczeliniec Wielki

Prawie, bo gdzieniegdzie siatka ta jest nie do przejścia z powodu zwalisk skalnych, krótkich przepaści i tym podobnych przeszkód. Gdy do tak pozornie prostej siatki labiryntu dorzucimy wieczorną porę, to labirynt staje się trudniejszy. Wystraszony zbieg uciekający przed wojskiem czy wiejski parobek uciekający przed zbójami, otoczony tajemniczymi dźwiękami natury, z wzrokiem osłabionym zapadającą ciemnością, z pewnością sam dopowiadał sobie ze skalnych zarysów widok strasznych potworów i wpadał w panikę. Uciekając przed wyobrażonymi sobie stworami szybko gubił kierunek, błądził…ginął czy to rozbijając sobie głowę w zbyt wąskim przejściu, czy spadając w jedną z nielicznych przepaści, czy wreszcie, umierał w długich męczarniach z głodu, pragnienia czy zimna nie mogąc odnaleźć drogi powrotnej. W ten sposób powstawały legendy… dziś z obydwu labiryntów, zarówno Szczelińca, jak i Błędnych Skał, wyodrębniono ścieżki turystyczne. Znakowane szlaki turystyczne, w połączeniu z barierkami utrudniającymi zejście ze szlaku raczej uniemożliwiają przypadkowe zgubienie się, a tabliczki z nazwami skał nie tylko pomagają w orientacji w terenie, ale i w zauważeniu najciekawszych form skalnych. Z kolei trasa turystyczna specjalnie przeprowadzona jest tak, aby doświadczyć turystom jak najciekawszych wrażeń. Choć nie zawsze w sposób najprostszy – nie raz przyjdzie nam się przeciskać chociażby w wąskich szczelinach, co stanowi dodatkową atrakcję. A gdy uda nam się przecisnąć przez wszystkie szczeliny, w zamian za to zobaczymy skały jak żywo przypominające chociażby wielbłądy, mamuty, małpoludy, kwoki, sowy…

Głowa smoka (w opinii autora) - Szczeliniec Wielki


Gdzieś w labiryncie Błędnych Skał

 Na Błędne Skały dostałem się szlakiem czerwonym. Po ominięciu zabytkowej dzwonnicy na krańcach Kudowy, stanęło przede mną malownicze, za to bardzo strome podejście. Niestety, po powrocie po zostawiony w samochodzie aparat musiałem sobie narzucić dosyć ostre tempo, aby dogonić idącą już od pewnego czasu rodzinę. Choć podziwiać piękno tego wąwozu daje się w biegu, to ciężej już robić zdjęcia. Jakoś jednak udaje mi się ich dogonić, i do Rozdroża pod Lelkową dochodzimy już razem. Odcinek pomiędzy Jakubowicami a wspomnianym Rozdrożem do najciekawszych nie należy, za to pomiędzy Lelkową Górą a Błędnymi Skałami droga jest już znów dużo ciekawsza. Mały Turysta oczywiście postanawia zaliczyć wszystkie mostki, kładki, itp. jakże liczne w tej okolicy, z góry całkiem trafnie odgadując ich ilość. Szlak obfituje co prawda w krótkie acz strome podejścia, jednak nie polecam jako alternatywy ubitej drogi Aleksandra. Już nie chodzi o samochody, które i tak mogą poruszać się tylko co godzinę w każdym kierunku. Droga, choć znacznie łagodniejsza dzięki licznym trawersom, z pewnością nie będzie tak malownicza… potem oczywiście zwiedzanie opisanych już labiryntów, aby po ok. godzinie wracać z powrotem do Kudowy. Tym razem zielonym szlakiem, malowniczo ciągnącym się pomiędzy pionowymi skałami, aż do Połoniny Bukowińskiej. Z pewnością amatorzy bieszczadzkich połonin docenią roztaczającą się stąd panoramę, ja jednak wolę klimaty leśno-skalne.Odcinek z Bukowiny Kłodzkiej do Pstrążnej nie należy do najciekawszych, na szczęście jednak gdzie tylko się da, szlak ucieka z długaśnych trawersów asfaltu, aby pozwolić na pójście na skróty. Z kolei przy Pstrążnej przez chwilę należy uważnie pilnować szlaku, aby lekkim podejściem (charakterystycznym raczej dla wyżyn niż gór) choć trochę zbliżyć się do szczytu Dufałki. Stąd już droga do Kudowy jest raczej opadająca (ku ogromnemu zadowoleniu Małego Turysty). Wysoki spadek stworzył doskonałe warunki dla powstania potoku, który przez setki lat wyrzeźbił w skale to zejście, a obecnie cicho szemra ku zadowoleniu nielicznych turystów. I nawet nie wiadomo, kiedy znowu wychodzi się na nielubiany asfalt w pobliżu ruchomej szopki w Kudowie-Czermnej. 
Panorama widziana z platformy na Błędnych Skałach

Białe Skały i Fort Karola

Białe Skały

Z kolei wypad na Szczeliniec zaczął i zakończył się w Karłowie. Skoro zdobywanie tego labiryntu nie było zaplanowane na zbyt długie, dorzucić trzeba było jeszcze dodatkowe atrakcje, aby nie marnować dnia. Znajdujące się przy drodze Białe Skały aż prosiły się, aby je odwiedzić. W przeciwieństwie do Szczelińca i Błędnych Skał, tutaj zwiedzanie odbywa się „od dołu”. Żółty szlak prowadzi poniżej skalistych szczytów, dostępnych tylko dla wspinaczy. Droga wije się w cieniu rzucanym przez otaczające ją drzewa. I choć drzewa zasłaniają częściowo niezdobyte szczyty, to dopiero tu odczuwa się niespożytą potęgę gór. Dotrzeć należy zwłaszcza do skrzyżowania szlaków żółtego i zielonego, gdzie zobaczyć można dwie skały przypominające dwie wieże ograniczające przejście pod skalną furtą.
Z kolei idąc od parkingu w przeciwną stronę szlakiem zielonym, po krótkim podejściu dochodzimy na ścieżkę, za którą znajduje się kilka skał przypominających koronę zbudowaną z kilkumetrowych, skalnych menhirów. Nieuważny turysta pomyśli, że to zaznaczony na mapie Fort Karola – jakże błędne wyobrażenie. Zamiast skręcić zgodnie ze szlakiem w lewo, należy tu odbić w lewo i przejść jeszcze lekkim wzniesieniem kolejne 200-300 metrów. Choć brak tu wyraźnej bramy, to za kolejnym zakrętem nagle zauważa się, że znalazło się w dawnym forcie. Zarówno naturalne formacje, jak i sztucznie wybudowane ściany tworzą tu doskonały krąg obronny, a zaraz za nim znajduje się platforma widokowa.

Skalna Furta broniąca wstępu do Białych Skał

Skalne grzyby

Kolejnym miejscem znanym z nazwy chyba każdemu turyście odwiedzającemu Góry Stołowe są Skalne Grzyby. Trudno nazwać ten obszar szczytem, bo choć znajduje się on na wzniesieniu w stosunku do otaczających go miejscowości, to obszar Skalnych Grzybów to raczej teren równinny. Samochód pozostaje na parkingu w Batorówku, a my z Małym Turystą udajemy się szlakiem żółtym. Zaraz po wejściu w las, napotykamy na tajemniczy potok o kolorze rudobrązowym niczym w Kolorowych Jeziorkach. Gdy przyjdzie się o odpowiedniej porze, w jego wodzie wspaniale odbija się soczysta zieleń wiszącym nad nim mchów. Gdzieś jeszcze przed dojściem do czerwonego szlaku mijamy pierwszą, ukrytą wśród zieleni drzew (za to chyba najwyższą) skałkę. Po przekroczeniu czerwonego szlaku, żółty szlak ciągnie się przez krainę Skalnych Grzybów – licznych formacji skalnych, rozrzuconych tu niczym garść kości do gry rzuconych bezładnie na stole. Oprócz podziwiania piękna tych skałek, Mały Turysta za szczególną atrakcję uznał eżsprawdzanie, na którą ze skałek można spokojnie się wdrapać co powoduje, że szlak staje się dużo dłuższy. W drodze powrotnej okazuje się niestety, że równolegle prowadzący do niego szlak czerwony nie jest już tak atrakcyjny. To szeroka ceprostrada, poprowadzona na płaskim terenie, wśród drzew zasadzonych prawie jak według linijki, co gorsza nie widać żadnych skał – tak więc dużo nie różni się on od tych nudniejszych szlaków równinnych. Niestety, wcześniejsze zwiedzanie Wambierzyc a później Skalnych Grzybów zbyt bardzo dało się we znaki Małemu Turyście, aby zrobić jeszcze małą pętelkę przez Pielgrzyma.