sobota, 27 października 2012

Utracone nadzieje na rudą jesień w górach...

Cieszyłem się jadąc do Sokołowska. Że nareszcie zobaczę prawdziwą jesień w górach, że znów jakieś nowe tereny. Dopiero gdzieś przy zjeździe na Rybnicę mocno zwątpiłem, gdy zobaczyłem kierunkowskaz na Andrzejówkę. Szybkie sprawdzenie na mapie – no fakt, tutaj już byłem, ale za późno, żeby wybierać nowy cel. Więc niech znów będzie Sokołowsko. 
Samochodem zajeżdżam dosyć daleko, prawie na koniec wsi. Przy którejś ścieżce odbijającej w lewo dziwię się, że nie ma czerwonego szlaku, przecież gdzieś tu powinien być. Spojrzenie na mapę mówi wszystko – czerwony odbija od szlaku żółtego w innym miejscu niż mi się wydawało, na poprzednim skrzyżowaniu. 
A więc do Andrzejówki znów szlakiem żółtym, jak ostatnio. Co prawda mógłbym zielonym, bo przecież żółty już znam – ale nie, zbyt krótki, i raczej atrakcji wielkich się na nim nie spodziewam. Gdzieś obok mnie niemrawo szemrze strumyk, po lewej mijam drewniany szałas tuż obok pionowej granitowej ściany. Gdy dochodzę do polany – pora odbić w prawo, bo właśnie tu szlak żółty odbija od zielonego. Jeszcze na płaskim odcinku przed podejściem mijam kierunkowskaz, który zawsze mnie rozbawia – Śnieżka – 48 godzin (wskazujący jakiś kierunek na przełaj). Choć kierunek pewnie dobrze wyznaczony, choć cel dosyć ponętny – to jednak te dwie doby odstraszają. Więc pozostaję przy wyznaczonym wcześniej celu – zamku (a właściwie jego ruinie) Radosno. 

Radosne ruinki

Jak każdy przyzwoity zamek obronny, zamek Radosno postawiony jest na terenie mającym ułatwiać jego obronę. Tak więc droga nagle odbija mocno w prawo, aby stromym podejściem doprowadzić na szczyt wzniesienia... po drodze kilkukrotnie wymuszając jednak choć krótki postój na zaczerpnięcie tchu. 
Jednak w pewnym momencie wreszcie ją widać. Zrujnowaną wieżę z cegłówek. W środku pusta, brak tu jakichkolwiek schodów, lecz wyrąbana jedna ze stron okrągłej ściany pozwala zajrzeć, a nawet wejść do środka. Po szerokości wieży łatwo się zorientować, że mieściły się tu tylko schody i raczej ciężko, aby znajdowało się tu schronienie dla broniących terenu. Dopiero tym razem, obchodząc teren wokół, dostrzegam inne szczątki dawnego zamku. 
Domyślać się tylko można dawnej wielkości tego zamku... dziś już nawet średniowieczne ściany nie wystają z ziemi. Gdzieniegdzie jedynie z podziemi, w niektórych dziurach i wykrotach daje się zauważyć kawałki łupkowych ścian. W historii tego zamku zapisano, że został on zniszczony jako siedziba lokalnych zbójów, zawsze jednak spodziewałbym się, że zniszczenie oznacza zburzenie. Tu... wydaje się, że zamek postanowiono zasypać, bo w dziurach w ziemi wciąż widać nie tylko kamienne ściany, ale i łuki zwieńczające przejścia między pomieszczeniami, znajdujące się poniżej poziomu stóp zwiedzającego ten teren. Zastanawia mnie jedynie, czy wieża była połączona z zamkiem, czy były to dwie niezależne od siebie budowle, połączone jedynie nadaną im funkcją?

Pozostaje jedynie przekroczyć wąski wąwóz mający jedynie znaczenie obronne, i dalej szlak żółty prowadzi zupełnie płaskim terenem. Gdy kilkanaście minut później kończą się iglaki, wychodzę na teren leśnego młodnika, a dalej już polany powstałej w wyniku wycinki drzew. Sztucznie uzyskane łysiny drzew, powstałe w wyniku wyrębu drzew, nie napawają optymizmem, na szczęście żółty szlak już za chwilę wraca do lasu. Choć pogoda sugeruje, że może warto by pomyśleć o skróceniu trasy, na szczęście nie rezygnuję. Droga przez dłuższy odcinek staje się typową ceprostradą którą przejechać by można dowolnym samochodem osobowym, dlatego zwłaszcza po minięciu niebieskiego szlaku należy uważać, aby nie przegapić miejsca, w którym szlak żółty nagle zwinnie ucieka w głąb lasu. 
Tak jak podejście na Waligórę z tej strony jeszcze jest całkiem lekkie, tak zejście... masakryczne. Bardzo stromy stok, plus mokre, śliskie podłoże sprawia, że momentami wręcz schodzę na czworaka, z tyłu podpierając się rękoma. Zdecydowanie nie jest to zejście, w którym chwilowe osunięcie się terenu pod stopami można nadrobić chwilowym przyspieszeniem kroku. Przy jakiejkolwiek utracie równowagi, przy ucieczce luźnego gruntu spod stóp zdecydowanie polecam, za wszelką cenę, siadać od razu na czterech literach, inaczej wypadek murowany. Nie wiesz co zrobić – też lepiej usiądź i podpierając się rękoma zejdź kawałek w dół. 

W pewnym momencie widzę już Andrzejówkę. Choć przez chwilę budzi to nadzieję, że to wreszcie koniec udręki – to jednak już za chwilę widok schroniska drażni. Bo przecież już tak blisko, już prawie na wyciągnięcie ręki – a tak naprawdę czeka jeszcze kawał harówy. Na szczęście krótko po tym, gdy daje się zauważyć schronisko, teren nagle staje się mocno łagodniejszy i schronisko okazuje się na wyciągniecie ręki. 



Schronisko utraconych nadziei 

Andrzejówka. Pora się pożywić. Choć z ostatniej wizyty zapamiętały mi się raczej wysokie ceny posiłków, to przecież te wiszące przede mną jakoś nie odstraszają. Niestety, przy zamawianiu wątpliwości szybko się rozwiewają – bo ceny nie zawierają ziemniaków, surówki, itp. I koniec końców posiłek kosztuje tyle co na wrocławskim rynku, choć jakością mocno mu ustępuje. Można by się jeszcze tłumaczyć, że schronisko, że ciężko cokolwiek dowieźć – ale Andrzejówka to akurat schronisko znajdujące się przy zwykłej asfaltowej drodze. 
Co do wystroju... rzeźby na drewnianych podporach sufitu robią ogromne wrażenie. Niestety, ta oryginalna ozdoba schroniska swym majestatem podkreśla bylejakość obecnego wystroju. Kolor ścian, wygląd krzesełek i stołów czy wreszcie dużo bardziej przaśne ozdoby drewniane luźno stojące podkreślają, że najemca (właściciel?) lokalu raczej liczy na duże zyski przy małym koszcie własnym. A szkoda, bo widać, że kiedyś to miejsce miało wspaniały klimat... 

Szlakiem koloru krwi

W Sudetach Wałbrzyskich ostatnio byłem zimą. Wtedy odradzano mi szlak czerwony jako zbyt niebezpieczny, ale jesienią powinien być chyba bezpieczniejszy. Niestety, widać że jest on wyznaczany mocno na siłę. To bardzo męczący miszmasz kątów, podejść, zejść i jeszcze innych utrudnień przemieszanych z odcinkami bezwysiłkowymi. A to kawałek wzdłuż zbocza, drogą tylko lekko wznoszącą się w górę, za to wyjątkowo słabo odcinającą się od reszty stoku. Zimą faktycznie, jeden nieostrożny ruch, i znajdujesz się poza ścieżką, i zaczynam szybki pęd w dół pomiędzy drzewami. O ile w ogóle dojdziesz tu, bo ścieżka pewnie staje się niezauważalna. Za chwilę ostre podejście, i gdy już wreszcie starczy tej drogi na dobrą rozgrzewkę – podejście kończy się aby ustąpić miejsca szerokiej ceptrostradzie prowadzącej w dół. Na tyle długiej, żeby zapomnieć o całej rozgrzewce – i nagle znów ostro musisz drałować pod górkę. W pewnym momencie daje się wreszcie dotrzeć na górną grań, zza której chciałoby się podziwiać krajobrazy. Niestety, smętna szarość odkrywkowego kamieniołomu (o ile ktoś odważy się wejść za odgradzające teren taśmy) psuje cały efekt. Właśnie tu można się przekonać, jak bardzo odkrywki niszczą krajobraz. 

I jak zwykle moje szczęście do tabliczek informacyjnych. Gdzieś przed Bukowcem trafiam na tabliczkę informującą o strefie rozrzutu po wybuchach ze wspomnianego kamieniołomu. Fajnie, że ktoś informuje, tylko czemu dopiero gdy się z niebezpiecznego terenu wychodzi? Zwłaszcza, że wyjątkowo swój spacer odbywałem w dzień roboczy, a więc szanse na wybuchy były całkiem realne. 

A za Bukowcem znów ciężkie zejście. Szlak co chwila się gubi, tak jakby ktoś umyślnie zarządził wycinkę lasów aby nie było widać znaków. Raz czy drugi udaje mi się odruchowo dobrze wybrać kierunek, aby kawałek dalej przekonać się, że jestem na szlaku niebieskim. A więc jednak ostatnie odbicie było nieprawidłowe, trzeba zakręcić o 90° wzdłuż stoku i próbować znów złapać czerwony szlak idący w dół. Choć częściowo daje się ją ominąć, to i tak przebijać się muszę przez hałdę zwalonych drzew, nie pozbawionych jeszcze gałązek. Chyba najgorszy typ przeszkody terenowej. Pewnie gdzieś na tej hałdzie znajduje się szlak na ściętym drzewie, bo gdy w którymś momencie obieram kierunek w dół, to spory kawałek dalej odnajduję czerwony szlak. Kolana dają o sobie znać, zmęczone nie tylko kolejnym już dziś stromym zejściem, ale i trwającą od pewnego czasu jesienną pogodą, i to z tych bardziej niżowych. Z postojami jakoś udaje się jednak dotrzeć do ruin dawnej kapliczki przycmentarnej. 
Kawałek dalej... przełażenie przez płot. No cóż, okazało się, że idąc szlakiem, nagle znalazłem się na terenie czyjegoś prywatnego pastwiska. Od strony Bukowca żadnego płotu nie było, bo przecież normalni ludzie przychodzą od strony wsi, a nie wychodzą z jakiegoś lasu. Jak dla mnie jednak, oburzające jest to, że ktoś sobie zamknął co by nie było publiczny szlak turystyczny tylko dlatego, że pozostawiając drogę otwartą musiałby zbudować więcej metrów płotu wzdłuż drogi. A tak sobie drogę zagrodzi, i już mu żadna krowa nie ucieknie. 

Płać i płacz, turysto

Podsumowując, Sudety Wałbrzyskie są efektem próby znalezienia kompromisu między oczekiwaniami turystów (którzy chcieliby obejrzeć sobie piękne góry) i mieszkańców (którzy przecież z czegoś żyć muszą, a z czego, jak nie z eksploatacji terenu). Niestety, to kompromis osiągnięty metodami strasznie despotycznymi ze strony mieszkańców, podejście w stylu „no przecież my wam (turystom) daliście coście chcieli, a wy teraz narzekacie na nasze piękne góry”. Nadmierna, rabunkowa wręcz eksploatacja powoduje, że teren został ograbiony ze swego piękna na korzyść kamieniołom i licznych terenów wycinek leśnych. Turystom pozostawiono tu łaskawie jedynie jakieś ochłapy, na których na siłę wyznaczono jakieś szlaki, nie zastanawiając się nad ich urokliwością czy poziomem technicznym. Żeby tylko na mapce ładnie wyglądało, że są szlaki – a niech się turysta martwi, czy jest w stanie nimi przejść. Że wycinka zniszczyła oznakowanie – ale przecież każdy (tambylec) wie, jak się dostać z jednego miejsca do drugiego, i co się jakimiś durnymi znakami będzie przejmował... 

Sudetom Wałbrzyskim dam jeszcze jedną szansę, bo przecież do trzech razy sztuka. Gdzieś w okresie wiosenno-letnim, może wtedy odkryją przede mną swą urodę... lecz na wiele się nie nastawiam, i chyba przyjdzie mi szukać jakichś ciekawszych pagórków. 
Chyba największą atrakcją spaceru była willa dawnego uzdroiska w Sokołowsku, ale o tym wspomnę następnym razem...

A co do jesieni – to jakaś ona taka wczesno jesienna była, ledwo lekko zażółcona, zdecydowanie ciężko o jakieś czerwienie i brązy. A przecież nie długo później spadł śnieg...

niedziela, 14 października 2012

Najpiękniejszy (nie)zamek województwa dolnośląskiego

Pałac Marianny Oriańskiej w Kamieńcu Ząbkowickim zamkiem zdecydowanie nie jest, choć patrząc z zewnątrz niejednemu mogłoby się wydawać inaczej. Styl neogotycki, w którym został zbudowany jest jedynie imitacją średniowiecznych budowli obronnych, choć trzeba przyznać że bardzo dobrą imitacją. Choć stanowi wyraźny punkt panoramy Kamieńca, to już okazuje się mocno schowanym obiektem gdy znajdujemy się dosyć blisko niego. Jak na prawdziwy pałac przystało, otoczony jest wielkim parkiem, który bardzo skutecznie maskuje jego wielkość. Tak naprawdę, będąc już w parku jego piękno możemy docenić tylko z dwóch boków: od frontu (choć trzeba przyznać, że od tej strony główną uwagę przyciągają zasłaniające go arkady) oraz od znajdujących się z tyłu reprezentacyjnych tarasów. Jednak i z boków wygląda on dosyć ciekawie, bo choć nie widać całości, to uwagę przyciągają interesujące elementy budowli, takie jak chociażby okrągłe baszty. Także na jednym z boków, gdzieś w krzakach podobno wciąż można odnaleźć wywróconą rzeźbę Don Kichota i Sancho Pansy, pozostałość po jednym z plenerów artystycznych z początku tego wieku. 


Trzeba przyznać, że pałac nie miał szczęścia do właścicieli. Oczywiście pierwszą właścicielką była jego inicjatorka, księżna niderlandzka Marianna Oriańska, a właściwie Wilhelmina Fryderyka Ludwika Karolina. Choć początkowo zaręczyła się z wygnanym księciem szwedzkim Gustawem Wazą, to dzięki presji dyplomatycznej króla Szwecji zaręczyny zostały zerwane. Dlatego kilka lat później została żoną swego brata ciotecznego, Albrechta Pruskiego. Nie dane jej było szczęśliwe małżeństwo. Ona, nie pasująca raczej do wojskowego drylu charakterystycznego dla jej męża, i on, znacznie od niej głupszy i mniej inteligentny, za to bardziej wpływowy. Gdy on mógł dobierać sobie coraz to nowe kochanki zdradzając swą żonę, ona nie mogła mu się nawet odwdzięczyć pięknym za nadobne, bo przecież któż to widział zdradzać władcę pruskiego? Takie pseudo-małżeństwo trwało 15 lat, kiedy to uciekła ze swym masztalerzem do Holandii. Wzbudziło to ogromne oburzenie władców Prus, a gdy do tego okazało się, że księżna ma urodzić dziecko stajennemu chłopkowi, to oprócz rozwodu orzeczony został zakaz wjazdu na teren Prus na czas dłuższy niż jeden i każdorazowego meldowania się na policji. Na szczęście pałac stał blisko granicy czeskiej, tak więc księżna zakupiła pałac we wsi Bila Voda, skąd mogła udawać się do swego pałacu po czym wracać w przeciągu zarządzonego okresu. 



Po śmierci pierwszej właścicielki, pałac przez kilkadziesiąt lat należał do rodziny Hohenzollernów, aby później w przeciągu kilku lat stać się nazistowskim magazynem. Po przejęciu terenu przez władze radzieckie, pałac został podpalony w „akcie odwetu za okrucieństwo Hitlera” (oczywiście po uprzedniej kradzieży dokonanej przez Rosjan), a okolicznej ludności, w dużym stopniu wciąż niemieckiej, zakazano podejmowania prób gaszenia pałacu pod groźbą kary śmierci. W dalszych latach pałac był systematycznie rozgrabiany i niszczony zarówno przez szabrowników, jak i lokalnych meneli, a władze odpowiedzialne za ten teren niejednokrotnie przymierzały się do jego wysadzenia jego murów pod pretekstem zniszczenia rzekomej kryjówki śmiertelnie groźnych opozycjonistów-terrorystów. Ogromu zniszczenia dopełniła propagandowa akcja „cała Polska odbudowuje stolicę”. 







Tak więc do lat 80-tych zaniedbany pałac niszczał bezustannie, aż znalazł się pasjonat, były naukowiec Akademii Rolniczej w Poznaniu, Włodzimierz Sobiech. Trzeba przyznać, że to postać równie kontrowersyjna i znana w okolicy, jak twórczyni pałacu, Marianna Oriańska. Choć z jednej strony włożył ogromne pieniądze w remont zamku, to często robił to praktycznie bez jakichkolwiek konsultacji z konserwatorem zabytków, a nawet wbrew jego woli. Niestety, gdzieś w połowie pierwszej dekady naszego wieku znacząco podupadł na zdrowiu, a pałac przez pół dekady znów stał zaniedbany. Jeszcze w trakcie jego ciężkiej choroby podejmowano wysiłki celem unieważnienia umowy najmu, aby rok po jego śmierci zamknąć wszystkie sprawy spadkowe. Obecnie od dwóch miesięcy pałac w pełni wrócił pod władanie gminy, która planuje jego ponowne udostępnienie do zwiedzania jeszcze na wiosnę następnego roku. Niecierpliwych jednak uprzedzam: nawet gdy przejdą przez stosunkowo słabo zabezpieczone ogrodzenie od strony tarasów, to odpowiedzialna za ten teren firma ochroniarska przyjeżdża na miejsce w ciągu kilku minut i nakazuje opuszczenie terenu. Kilka minut, które wystarczą aby zakochać się w tym pałacu i docenić jego ukryte, zniszczone piękno, lecz za mało aby w pełni docenić zamysł architektoniczny Marianny Oriańskiej... No cóż, choć drobną osłodą są nadwyrężone, choć wciąż jeszcze całe ozdoby na terenie parku otaczającego pałac. 

środa, 10 października 2012

Tajemniczy wodospad


Tajemniczy wodospad płynący gdzieś wewnątrz budynku... zagubione schody, które z pewnością dokądś kiedyś prowadziły... dziś wszystko porasta zieleń natury, która z czasem odbiera człowiekowi to, co kiedyś on od niej zagrabił...

Miejsce: Złoty Stok, wąwóz od kopalni do Skaliska

wtorek, 2 października 2012

Płonie, Kraina Miniatur płonie...

Kraina Miniatur płonie...
Ja wiem, że do cytowania fantastyki to mam innego bloga. Ale jakoś nie mam pomysłu co napisać o niedzielnym fireshow w Krainie Miniatur, a ten tekst przecież idealnie pasuje...












Co takiego jest w ogniu, że tak nas przyciąga? Niezależnie od wieku, zawsze chcemy być blisko niego. [...] To perpetuum mobile; coś, co człowiek zawsze chciał stworzyć, ale nie stworzył. Wystarczy go raz zapalić, a będzie płonął przez całe twoje życie. Czym właściwie jest ogień? Nikt tego nie wie. Naukowcy wciskają nam jakiś kit o tarciu i cząsteczkach, ale tak naprawdę nie mają pojęcia. To cudowna rzecz. Niszczy odpowiedzialność i konsekwencje. Jeśli jakiś problem staje się zbyt uciążliwy, do pieca z nim."
Roy Bradbury, 451° Fahrenheita




Ognisty motyl
Było ogniście...






... a nawet bardzo ogniście

Marzenie chyba każdego fotografa: model/modelka, który sam nosi ze sobą ten cały ciężki sprzęt oświetleniowy
A na zakończenie: chińskie lampiony