poniedziałek, 26 września 2011

Tajemnicze Karkonosze sentymentalne


Post trochę przetrzymany, wyleżakowany niczym wino, gdzieś z połowy sierpnia - ale myślę, że choć późno, to warto go umieścić. Zwłaszcza, że choć wycieczka letnia, to pogoda taka mocno jesienna była...

Idę w góry cieszyć się życiem,
Oddać dłoniom halnego włosy,
W szelest liści wsłuchać się pragnę,
W odlatujących ptaków głosy.

Jerzy Harasimowicz, Lato z ptakami odchodzi


Nareszcie znów wyjście w góry! Po dwóch dniach pomocy w opiece nad dwójką szkrabów, udało mi się wyrwać. Choć pogoda nie dopisała, to trzeba skorzystać z okazji. Wyjście z białego jaru na czerwony szlak w kierunku Łomniczki. Ostatnio trasę tę zaliczałem w czasach studenckich, w okresie zimowym (o czym za chwilę), więc dzisiejsza mgła, choć gęsta niczym mleko, jest niczym przy tamtych warunkach. Najpierw jednak trzeba wykupić bilet do Parku Narodowego. Kilka minut rozmowy ze sprzedawcą o dawnych czasach owocuje zdobyciem dla siostrzeńca starej, nieaktualnej już pieczątki ze Śnieżki. Teraz, z biletem w ręku, można ruszyć dalej, szlakiem łagodnie kierującym się ku górze wśród lasu. 
Wśród szmeru strumyka dochodzę powoli do schroniska. Jego zarys dosyć późno się wyłania z mgły, jeszcze później daje się zauważyć witającego kocura, który czuje się tu gospodarzem. Gdy już jestem w środku, przypominają się stare czasy. Schronisko wciąż prowadzone jest bez użycia prądu, co jest chyba ewenementem w Polsce. Żurek, który spożywam, przygotowany został na starej, klasycznej kuchni na drewno. Za jedyne oświetlenie sali służy niemrawo przebijające się światło zza okien i nieliczne świece. Zarządca nieśmiało się przyznaje, że nawet ostatniego sylwestra próbował wprowadzić odrobinę elektryczności, co jednak nie zostało przychylnie przyjęte przez gości. Zdecydowanie nowinki cywilizacyjne psują atmosferę tego domku górskiego, na szczęście sprzedawca zapewnia, że raczej nie będzie ich ponownie wprowadzał.

RATUJCIE ZWIERZAKA!!!

Po wyjściu ze schroniska widzę, jak duża grupa dziecięca molestuje biednego kocura nieustannie go głaskając. Na szczęście ich przewodnik krótkim a zdecydowanym „Idziemy!” staje się ratownikiem zwierzęcia. Niestety, zdegustowany i zmęczony kocur raczej nie chce już pozować do zdjęć, więc udaję się w dalszą wędrówkę.
Tym razem bardziej stromym i kamienistym szlakiem podążam przed siebie. Mgła sprawia, że choć widoczność jest słaba, to głos niesie się daleko. Tak więc często zdarza się, że z daleka słyszę jakieś tajemnicze głosy, a dopiero po dłuższym czasie z mgły wyłania się, niczym duch, sylwetka człowieka. Jeszcze chwili potrzeba żeby przekonać się, że nie jest to jakaś górska zjawa. Nie tylko mgła ogranicza widoczność – nadmiar wilgoci chętnie osiada na okularach. Bez nich świat jest zamglony z powodu wady wzroku, z nimi – z powodu osadzającej się wilgoci... i tak źle, i tak źle. Ale iść do przodu trzeba. I tylko kropelka wody ciągle przetacza się z jednej strony oka na drugą, zawieszoną na dolnej krawędzi okularów. Ciągłe wycieranie okularów nie pomaga, zwłaszcza, że pod ręką mam jedynie skrawek bluzki, która i tak jest mokra od potu i osiadającej na niej wilgoci z powietrza. Jedynie skrajne nasycenie ustawione w aparacie sprawia, że chociaż na zdjęciach coś widać.
Po dłuższej wędrówce oczom mym ukazuje się wodospad. Oczywiście, jak i w przypadku duchów-ludzi, najpierw słychać towarzyszący mu dźwięk, początkowo cichy odległy pomruk, dopiero później gniewne odgłosy ton spływającej na dół wody. Dopiero później zza mgły wyłania się wodospad. Tak jak do tej pory szło się po sztucznie usypanych pojedynczych kamykach, tak teraz do mostku prowadzi ścieżka wydeptana w monolitycznym bloku skalnym. Dojście do rzuconych w poprzek wody drewnianych kłód już stwarza problem, jeszcze trudniejsze okazuje się znalezienie miejsca, aby zaczerpnąć łyka krystalicznie czystej, lodowato zimnej wody. Za mostkiem zaczyna się trawersy, a nawet mimo tego droga zaczyna się robić bardzo stroma. Taką właśnie drogą dochodzę do symbolicznego cmentarzyka poświęconego tym, co zginęli w górach. Znaczy, że odcinek który pamiętam jako najtrudniejszy na tym szlaku mam dopiero przed sobą.





Sentymentalnie

Działo się to zimą, w okresie sylwestra. Choć trzeba było przyznać Kubie, przyszłemu prezesowi AKT Kroki, że do tej pory świetnie przygotował wszystkie trasy tego wyjazdu, to tym razem zaskoczył wszystkich. Do tej pory wszystkie trasy wyliczone były idealnie, tak, że wymuszały trochę wysiłku, jednak nie dawały w kość tak, aby następnego dnia nikt nie miał siły się ruszyć. Choć wyjątkowo był to stacjonarny obóz sylwestrowy, to żaden dzień nie okazał się znienawidzonym „dniem na lekko”, czyli pozornie prostą, a jednak z powodu drobnych szczegółów strasznie wymagającą trasą. I choć trzeba przyznać, że Kuba miał już za sobą trochę doświadczenia w górach, to nikt się nie spodziewał, że zejście z Równi pod Śnieżką zaplanuje przez Dolinę Łomniczki, trasę o której przecież wszyscy wiedzą, że jest zamykana zimą. Niestety, o jakąkolwiek rozsądną wtedy alternatywę było trudno, inne trasy albo też były zamknięte, albo były zbyt trudne aby dojść jeszcze za dnia, wyciąg też odpadł, w tym okresie nieczynny. Zapewne nie była to łatwa decyzja, jednak inny znajomy, mający za sobą tysiące kilometrów w dużo bardziej nieprzyjaznych górach spojrzał po śnieżnych nawisach i ocenił, że lawiny z tego raczej dziś nie będzie i zasugerował, że jednak idziemy tędy w dół. Zejście nie było łatwe, choć sam początkowo skorzystałem z pomocy bardziej doświadczonych kolegów, później sam starałem się też pomóc na tym odcinku słabszym i mniej doświadczonym kolegom. Najtrudniejszy był właśnie odcinek od Równi do Cmentarza Poległych w Górach.




Dziś ciężko określić, który z trawersów był tym najstraszniejszym. Nieciekawie wyglądały dwa, jednak ze śniegiem mogło to wyglądać to zupełnie inaczej. Powoli dochodzę do schroniska na równi pod Śnieżką. Choć ciężko powiedzieć, czy to bardziej wina potu, czy osiadającej na niej wilgoci mgły, to koszulka wygląda tak, jakby była właśnie wyciągnięta po praniu z pralki... z popsutą pompką odpompowującą wodę i bez wirowania. Na szczęście można zagrzać się w schronisku, gdzie wciągam dwie butelki Frugo, soku, który po wieloletniej nieobecności na rynku znów wrócił na sklepowe półki. No co, jak sentymentalnie, to sentymentalnie.

Legenda o tym, jak powstała mgła

Z Równi dosyć długi odcinek po płaskim odcinku szlaku przyjaźni polsko-czechosłowackiej, aby dojść do zejścia na Strzechę. Choć zaplanowałem pójść górą, to na chwilę zbaczam jednak w dół, aby zrobić zdjęcia kotła Małego Stawu. W myślach rozważam zmianę trasy na idącą wokół obydwu stawów, jednak idący od dołu obłok mgły szybko zmusza mnie do myślenia o pierwotnym pomyśle trasy. Można by pomyśleć, że to przegrane, rozproszone oddziały Nieba (z legendy o powstaniu drzew) niepyszne dokonują odwrotu po przegranej, jednak... jednak przegrani zazwyczaj panicznie uciekają w nieładzie, a nie idą w ten sposób, tak hardy, dumny i agresywny.

Drzewa cały czas próbowały wspiąć się wyżej i wyżej ku górze, aby ponownie sięgnąć Nieba. Próbowały rosnąć coraz wyżej, aby mieć krótszą drogę do pokonania – Ziemia jednak inteligentnie wyczuwała ich zamiary, maksymalnie ograniczając im dostęp do życiodajnych surowców, niezbędnych do wyciągnięcia się w górę. Ziemia widząc, że ataki Nieba osłabły, przystąpiła do kontrataku. Przekonała pomniejszy żywioł, Wodę, aby ta tym razem stanęła po jej stronie. Dała jej siłę, aby wzbiła się jak najmocniej w górę, atakując Niebo. Mgła wzbijała się w górę niczym para znad gotującego się gara, coraz bliżej Nieba, i bliżej. Oczywiste stało się zwycięstwo Ziemi, jednak pyrrusowe to było zwycięstwo. Choć wszyscy widzieli, kto wygrał tą wojnę, to nie dało się jednak określić granic, a tym samym ogłosić rozejmu. Zwłaszcza, że żołnierze Wody pogubili się zupełnie, spotykając swych współbratymców po drugiej stronie barykady, w chmurach, radośnie się z nimi mieszając. Nawet Słońce, poproszone jako rozjemca, nie było w stanie odpowiedzieć na pytanie, gdzie kończy się Ziemia, a zaczyna Niebo. Tak więc konieczne było rozgonienie Wody, aby Słońce mogło rozświetlić cały teren, jednak wtedy nie widać było wygranej Ziemi, więc Słońce musiało przywrócić stan sprzed ataku mgły. I tak po dziś dzień dzisiejszy niezadowolona Ziemia co rusz podburza Wodę do buntu przeciw Niebu, i co rusz Słońce rozgania Wodę, aby określić granice zwycięstwa.
Legenda o powstaniu mgły, autorstwa własnego

Ledwo, po 5 minutowym zaledwie odbiciu, wracam do czerwonego szlaku, a mgła zasnuwa już cały, przed chwilą jeszcze prawie pusty kocioł. Tak więc dalsze odbijanie aby obejść Wielki Kocioł jest bez sensu, i tak nie będzie żadnej widoczności. Tak więc jest okazja, aby przejść odcinek od Słoneczników do Pielgrzymów, ten sam, którego z powodu śnieżycy nie udało mi się przejść w styczniu. Z otchłani pamięci przypominam sobie, że spod śniegu nie wystawały wtedy nawet tyczki wyznaczające szlak, dziś, bez śniegu, dumnie wystające znacznie powyżej kosodrzewiny.

Niezdobyty szlak – druga próba

Niestety, Słoneczniki, mimo swej nazwy, nie przejawiają żadnych powiązań choćby z promykiem słońca. Wzmocniony więc czekoladą i wodą, nie siedzę zbyt długo i schodzę w dolinę. Tu, jeszcze wśród kosówki, próbuję zgadnąć, gdzie ostatnio utkwiłem, jednak nie mogę odnaleźć żadnego charakterystycznego punktu. Napotykanych strapionych turystów pocieszam słowami usłyszanymi w schronisku pod Łomniczką od doświadczonego górala: dopóki mgła nie wzbije się ponad góry, deszczu nie będzie. Gdy jednak schodzę poniżej granicy lasu, schodzę także poniżej granicy mgły, a na mnie zaczynają padać pierwsze krople deszczu. Tak więc i przy Pielgrzymach nie mam jakoś specjalnej ochoty zamarudzić i schodzę jeszcze niżej. Dzięki deszczowi przynajmniej z daleka widzę Kotki. Kawałek później zapytany, sugeruję kolejnemu turyście parę ciekawych szlaków na kolejne dni, po czym ruszam dalej. Na Polanie wydawałoby się, że jeszcze jeden prosty odcinek i nic ciekawego dziś mnie nie czeka (no chyba że mega-korek w Karpaczu ;). 



Jednak nieznana mi do tej pory droga Bronka Czecha kryje niespodziewane atrakcje. Pierwsza z nich, to liczne tutaj dzwonki, zarówno te pospolite wielokolorowe, nizinne, jak i delikatne intensywnie niebieskie dzwonki alpejskie. Kolejna nieprzewidziana atrakcja, to stojący lekko na uboczu punkt widokowy na Bramę Pląsawy, dwie przepiękne formacje skalne, między którymi niczym węgorz wije się rzeka. O tej porze roku piękniejsza o pomarańczowe kulki jarzębiny, które dopełniają zielono-skalistą kolorystykę deszczowego krajobrazu. Napotkany turysta, zapytany jak daleko jeszcze, odpowiada że już blisko, że w dół przecież szybciej się schodzi... zapominając jednak, że idąc w dół dużo łatwiej się poślizgnąć. Na szczęście jakoś udaje się dojść do pierwszej drogi asfaltowej, którą przecinam, następnie rozryta buldożerami, piaszczysta droga przygotowana pod przyszłą nową, super-komfortową kolejkę linową, i jestem w Białym Jarze – tu gdzie zaczynałem wędrówkę i gdzie zamierzałem ją skończyć.  

czwartek, 22 września 2011

Jesień przywieźli na ciężarówkach

Jesien przywiezli na ciezarowkach





Przywieźli Jesień na ciężarówkach...
Rozładowali przed moim domem...
Teraz powoli się wysypuje
Z przypadkowo przeciętych plastikowych worów

środa, 14 września 2011

Renesansowo się działo w Leśnicy


I znowu się działo w Leśnicy... Na przepięknych zamkowych ogrodach znów zatańczyli renesansowi żołnierze, znów zabrzmiał bojowy szczęk mieczy. Na podzamczu pojawiły się kramy przedwiecznych rzemieślników i kupców. A wszystko za sprawą Jarmarku Renesansowego, jednej z głównych imprez organizowanych przez Centrum Kultury Zamek.
Choć gwar przygotowań ucichł z kramów wcześniej, ustępując miejsca głośnym targom sprzedających i kupujących, to właściwa impreza zaczęła się o godzinie 15. To wtedy ruszył kolorowy korowód tancerzy. Za nim postąpiła procesja... na przedzie szła opętana przez Szatana czarownica, trzymana na powrozie przez pomocnika kata. Kolejnych dwóch pomocników... hmmm, trudno powiedzieć, czy bardziej rozganiało tłum tworząc przejście, czy wręcz odwrotnie, swymi występami próbowało zainteresować gawiedź, aby każdy przyjrzał się, jaki koniec czeka sługów Szatana. Z tyłu, za nimi, podążał klecha, który nieporadnie próbował wypędzić Szatana. Nie pomagały ani krzyż, ani modlitwy, ani nawet egzorcyzmy. Tak więc prowadzący ją wcześniej zaczął bardziej katowskich metod: lżenia, maltretowania, tortur. I to nie pomogło, jednak dobrotliwy ksiądz okazał miłosierdzie, i dał dziewce ostatnią szansę: zakucie w dyby plus baty, aby w zadumie (przerywanej uderzeniami rzemienia i powrozu) podjęła ostateczną decyzję.



Tak więc wokół stanowiska kata ucichło, a plebs poszedł na zwiedzanie kramów, przymierzanie bursztynowych ozdób czy próbowanie karczemnych trunków. Wiadomo, gawiedź zawsze lubiła świecidełka, no i żarcie wszelakie. Jak mawiają, Igrzysk i chleba – jednak na igrzyska jeszcze zbyt wcześnie. Na początek niech gawiedź zachwyci się pięknem życia szlachty. Tak więc na scenę wyszli tancerze. Niewiasty w przepięknych kolorowych sukniach do ziemi, paniczowie – jacyś tacy zniewieścieli, w rajtuzach, bufiastych spodniach. I tylko delikatnie opięte koszule sugerują, że pod tym ubraniem kryje się kawał chłopa. I w tańcu trudno powiedzieć kto prowadził... choć mam wrażenie, że kobiety dominowały nie tylko ilością, ale i umiejętnościami i energią. Tak, jakby mężczyźni próbowali jedynie nieśmiało się przypodobować...
I nagle wszystkie pary stają w tańcu niczym zamrożone, po chwili ostatnie dźwięki zamierają bezgłośnie w powietrzu. To król idzie, i królowa. Jakże odmienne ich stroje. Królewski ubiór, choć prostszy i skromniejszy niż szlachecki, to jednak o wiele bardziej dostojny. Królewska suknia... długo by prawić zachwyty nad jej pięknem. Od razu widać, kto tu jest główną gwiazdą na firnamencie. Tak więc wszyscy ustąpili miejsca głównej parze – a muzycy zagrali melodię. Już nie skoczną, jak dla młodych podlotków. Taką najwspanialszą, królewską, pełną władzy i dostojeństwa. Takoż też zatańczyła para monarchów, w spokoju i dostojeństwie.



Jako iż w tańcu szlachetni mężowie nie wykazali się męstwem, pora więc nadrobić to w walkach. Po drugiej stronie przejścia już rozłożyli się renesansowi wojowie. Świeżo wypolerowane hełmy i zbroje błyszczą w intensywnym świetle późnego lata. Wnet rozpoczął się harmider wojenny. Ze sceny co chwila dawało się słyszeć metaliczny wydźwięk mieczy uderzających w zbroje, hełmy czy tarcze. Słońce połyskujące na ostrych krawędziach złośliwie oślepiało zarówno broniących się, jak i atakujących. Jedynie mała armatka cicho milczała, nie rozrzucając wokół kamiennych pocisków. To byłby pogrom, a przecież nikt nie chciał zabijać plebsu dla którego przygotowano te igrzyska. W którymś momencie jeden z walczących upada – i to już koniec walki. Choć gdzieniegdzie słychać pomruk niezadowolonych z obrotu zdarzeń, to większość gawiedzi głośno wyraża aplauz dla wygranego.




Po wygranej, przejrzeć trzeba zbroje, czy nie za bardzo ucierpiały w walce. I ewentualne usterki natychmiast naprawić u kowala, bo nie wiadomo, czy wkrótce znów pancerz nie będzie potrzebny. Tak więc do kowala. Ten paroma machnięciami miecha kowalskiego rozpala do czerwoności żelazo, aby z niego wykuwać niezbędne do naprawy rekwizyty. I znów słychać metalu uderzającego o metal. Jednak to już brzmienie niezwiązane z niszczeniem, wręcz odwrotnie – właśnie tworzy się coś nowego. Coś, co po kilku uderzeniach młota przyjmie właściwy kształt. I choć to na razie bezkształtna bryła, za chwilę może z tego powstać brakujący element hełmu, broszka... a może wisiorek? Wszystko w rękach kowala...
Skoro o broszkach mowa, warto i na inne stoiska zajrzeć. A wybór wszelakich – ogromny. Są maski weneckie, doskonałe na bal. Są ozdoby bursztynowe. Są kolorowe apaszki, sakiewki. Do wyboru, do koloru, czego dusza zapragnie. Takoż i ja zostawię więc to pisanie i czegoś dla siebie poszukam ...
PS. Wątki fantastyczne też były, i zachęcam do obejrzenia opisu ludzi zionących ogniem i czarownicy.

wtorek, 6 września 2011

Święto Mąki, czyli Rycerze kontra Dzikie Tłumy


O wrocławskich piekarzach nigdy nie miałem dobrego zdania. Przyjazd do Wielkiego Miasta pod względem pieczywa najciekawszy nie był – o wiele wyższe ceny chleba, pułapki w postaci „bułki wrocławskiej” czy „batonu wrocławskiego”, który mimo charakterystycznego kształtu wcale nie smakował jak chleb. Gdy już wreszcie nauczyłem się nie kupować tej namiastki chleba, gdy już nauczyłem się kupować chleb (niestety, i ten gorszy niż w okolicach, z których przybyłem), przekonałem się, że i z ciastami nie najlepiej we Wrocławiu. Jak do tej pory w różnych miastach nie przebierałem przy ich zakupie, choć chodziłem do przypadkowych cukierni, tak we Wrocławiu ciężko mi znaleźć cukiernię, w której bez problemu znajdę jakieś ciekawe ciasto. Wydawało się, że Święto Mąki to wreszcie festyn, przy okazji którego przekonam się do wrocławskiego pieczywa. Niestety, i tu Wrocław wypadł biednie na tle północnolubuskiego Święta Chleba. Choć Ogród Botaniczny na Wyspie Tumskiej ma rozległe przestrzenie, organizatorzy uparli się ograniczyć do jednego mini-skwerku, gdzie starali się upchnąć wszystkie stoiska. Co bardziej niesforne starały się uciec z tego zgiełku, mimo to nie wykorzystane zostało nawet 30% ogrodu w czasie, gdy przed sceną główną dzikie tłumy rozbijały się o siebie. Jedynym bezpiecznym rozwiązaniem było chyba chodzenie w średniowiecznej zbroi rycerskiej. I tak zmierzamy do głównej atrakcji Święta Mąki, które sprawiło że jednak postanowiłem coś napisać. Nie, to nie przepiękne formy wypieków zafascynowały mnie do napisania artykułu (bo z tych udało mi się znaleźć jedynie świnkę niewiele większa od zwykłego bochenka), ale właśnie pokazy średniowiecznych walk i tańców ufundowane przez Hotel Tumski i Zamek Kliczków.



... aby męstwo wasze, którego wam
widać brakuje, podniecić, śle wam te
dwa nagie miecze.
(H. Sienkiewicz, Krzyżacy)
A zaczęło się od turnieju o Ostatnią Wrocławską Dziewicę. Tak, to z powodu bajecznych opowiadań o jej urodzie przybyli na Wyspę Tumską trzej bracia. Oszołomieni nieziemskim wręcz pięknem niewiasty, zmysły postradali i zaczęli okładać się mieczami, pięściami i tarczami. Nawet hałas dzikich tłumów zagłuszony został szczękiem metalu, głuchymi pomrukami zginanych pod siłą ciosów zbroi, dudnieniem uginających się pod naporem uderzeń tarcz. Zagorzała była to walka, choć dzięki twardości osłon na szczęście bezkrwawa walka. I choć cały turniej odbył się z zachowaniem rycerskiego kodeksu honorowego, to ostatecznym zwycięzcą okazał się podstępny oszust. Tak więc biedna niewiasta skazana została na życie aż do śmierci z przedstawicielem mało popularnego, choć jakże istotnego dla zachowania porządku, zawodu. Teraz zapewne jej uroda marnuje się w ciemnych lochach ich wspólnego już mieszkania.




















Czyń swoje małżeńskie obowiązki,
kacie... znaczy się, ŻONO, 
ŻONO, to tylko przejęzyczenie!
Na załagodzenie nastrojów popłynęła średniowieczna muzyka, a na pocieszenie smutnych z powodu straty Wrocławian w szranki stanęły przepiękne kliczkowskie niewiasty. Długie suknie unosiły się nieznacznie przy każdym pełniejszym obrocie... i znów pora na mężczyzn. Tym razem wrocławskich. Szybko zakuci zostali w ciężkie hełmy, wkrótce zgodnie z grunwaldzką tradycją kliczkowski rycerz przyniósł dwa skrzyżowane miecze. Niestety, ze względu na ich wagę żaden z mieszczan nie okazał się godzien ich podniesienia, nie lepiej im szło z katowskim toporem. Choć z drugiej strony... to przecież nie narzędzie walki, a jego jedyną rolą jest spadać z góry, więc może w tej kategorii należy oceniać ich osiągnięcia? Nie ważne to, w zaciszu lochów kat przygotowywał kolejne narzędzie walki, w tym czasie łby mieszczan zakute zostały w twarde hełmy mające ich bronić w trakcie bitwy. Doświadczony rycerz sam wiedział jak sprawdzić czy został on dobrze zapięty (selekcja naturalna sprawiała, że ci, którzy sobie z tym nie radzili, nie przeżyli zbyt wielu wojen), jak jednak zawierzyć ocenie początkujących wojów? Znów pora na niewiasty, choć wrocławskie. Wybrane z widowni dziewczęcia dostały w ręce miecz testowy. I już tak młode przyuczone zostały do odwiecznej walki płci. Pierwsze przymiarki do przyszłego walenia męża wałkiem... i na szczęście okazało się, że hełm stanowi dobre zabezpieczenie (polecam go więc mężom wracającym nad ranem z ciężko zakrapianej imprezy). No, jest i kat z bronią... trzeba przyznać, że figle ze zdobytą niewiastą znacząco poprawiły mu nastrój, nawet na żart się wysilił. Walka odbyła się... na worki z gałganami. Choć trzeba przyznać, że ich ciężar sprawił, że broń śmieszna, okazywała się nadzwyczaj niebezpieczna, więc niejeden raz obydwaj z mieszczan padali na ziemię rażeni workiem ze szmatami. I gdzieś w tym natłoku zagrożeń i zabawy umknęło mi, który z nich wygrał i jaką nagrodę wygrał. A może to z powodu radosnych spojrzeń średniowiecznych kobiet... zresztą, któż by tam wnikał?

Na koniec, mała ciekawostka znaleziona przy okazji robienia tego wpisu. Dlaczego nagich mieczy było akurat dwa a nie dziesięć i o innym znaczeniu dwóch nagich mieczy i innych mitach grunwaldzkich.