piątek, 28 stycznia 2011

Dzień w Leśnicy

O zamku, czyli jak to się zaczęło

zamek w lesnicy

Leśnica – moje pierwsze spotkanie z Wrocławiem, pomijając prehistoryczne czasy studenckie. To właśnie od tej strony przyjeżdżałem do Wrocławia zanim odkryłem autostradę z Legnicy, i już wtedy rzucił mi się w oczy leśnicki zamek.
Przy okazji wizyty na pustynnej Tatooine, postanowiłem więc zwiedzić tą okolicę.
nepomuk przed brama zamku w lescnicy
Tym razem jednak wjazd od strony Wrocławia, a właściwie od centrum, bo przecież Leśnica jest w końcu dzielnicą Wrocławia. Rozglądam się, gdzie ten zamek – i nagle ostre hamowanie, bo zza mocno wysuniętej do drogi kamienicy wyłania się charakterystyczna rzeźba, a za nią mury zamku. Tak, wejścia do zamku broni, oprócz bramy, zabytkowy nepomuk, czyli rzeźba przedstawiająca św. Jana Nepomucena. Sama w sobie jest już atrakcją turystyczną, jednak po krótkiej przerwie warto iść dalej. Przed nami rozpościera się widok na przepiękny barokowy zamek. Odremontowany zaledwie 2 lata temu, kiedy to pozbawiony został charakterystycznej pomarańczowej barwy. Sam zamek, oprócz swojej ciekawej bryły, postawiony jest na ceglanym tarasie, górującym nad starą fosą. Niestety, jego wnętrza już dawno zatraciły swój dawny charakter, przerobione na budynek użytkowy, choć stare piwnice wciąż posiadają swój klimat. 

Oaza zieleni

park lesnicki

Jeśli jednak w te okolice nie ściągnęły was wydarzenia kulturalne organizowane przez Centrum Kultury „Zamek”, to zwiedzając Leśnicę warto jednak więcej uwagi skupić na otoczeniu zamku. Wokół niego rozpościera się ogromny park leśnicki. Dzięki pobliskiej rzeczce Bystrzycy, park poprzecinany jest licznymi strumykami, stawikami, mostkami i innymi hydrotechnicznymi cudeńkami 
park lesnicki
stare zabudowania przy zamku w lesnicyW parku znajduje się grabowy labirynt (do którego akurat nie udało mi się dotrzec)  oraz plac zabaw, które z pewnością sprawią ogromną frajdę milusińskim, dając ich rodzicom choć chwilę odpoczynku. Jak głosi legenda, to właśnie z tego placu zabaw miał pochodzić piasek pustynnej planety Tattoine. Moją uwagę bardziej jednak przyciągnęły stare, nadgryzione zębem czasu budynki, w których zapewne mieszkała służba zamku. Za to miłośników kolorowych kwiatów przyciągną okazy tulipanowca czy naturalne siedliska zawilców. Z kolei amatorzy ganiania z aparatem za zwierzakami stracą cały dzień na bieganiu za rudymi kitami wiewiórek. 
Z daleka widać wieżę ciśnień w Lesie Mokrzańskim – ale tam mam nadzieję jeszcze kiedyś powrócić, a wrocławskim wieżom ciśnień poświęcić oddzielną kategorię.

Odrobina baroku na koniec

kosciol sw. Jadwigi w Lesnicy
oltarz kosciola sw. Jadwigi w LesnicyPobieżnie zwiedzając Leśnicę, koniecznie trzeba jeszcze zajrzeć do barokowego kościółka św. Jadwigi. Już z zewnątrz daje się zauważyć ciekawą bryłę architektoniczną, w której szczególnie wyraźnie odcina się kamienna podstawa wieży. Choć początkującym znawcom historii sztuki skojarzy się ona z gotyckimi korzeniami tego kościoła, to tak naprawdę pochodzi ona z lat 1785-86. Równie nietypowe jest jej położenie – wieża znajduje się nie przy fasadzie kościoła, ale przy przezbiterium. Dzięki temu prezentuje się ona o wiele reprezentacyjniej patrząc od strony zamku – a stąd zapewne podziwiali kościoł jego najwięksi darczyńcy, władcy Dolnego Śląska. Jeszcze ciekawiej wygląda wnętrze kościoła, pełne kolorowych fresków i charakterystycznych dla baroku złoceń i aniołków.
ambona kosciola sw. Jadwigi w Lesnicy

organy kosciola sw. Jadwigi w Lesnicy
To już chyba koniec zwiedzania Leśnicy. Zaciekawionych, odsyłam do leśnickiego bloga Lissy, pełnego pięknych zdjęć, w szczególności drobnych detali.
I jeszcze mała ironiczna ciekawostka. W 1953 roku zamek leśnicki uległ spaleniu. Nie był to pierwszy przypadek w jego historii, zamek jako warowna twierdza wielokrotnie był niszczony w wyniku wojennej zawieruchy, a jego podpalenia dokonali nawet mieszczanie z pobliskiego Wrocławia. Więc cóż ciekawego w pożarze 1953r.? Otóż w tym właśnie okresie właścicielem zamku był... Zarząd Przemysłu Materiałów Ogniotrwałych. Myślę, że nie była to dla nich najlepsza reklama ;)

sobota, 22 stycznia 2011

Oddać dłoniom halnego włosy... i o kotku ze schroniska ;)

zamglone Karkonosze zimaOstatni dzień wędrówek. W planach była Śnieżka – jednak to znów pewnie ceprostrada, jak uprzedzało spotkane dzień wcześniej małżeństwo, mnóstwo lodu, ślisko. A i trasa może być trochę zbyt długo. Jednak jak mówią, w tym roku wyjątkowo dobre przejście jest na Pielgrzymy i Słonecznik. Więc może właśnie na Słonecznik, potem granią kółeczko i zejście do Samotni? Można by nadrobić pierwszy dzień, gdy dałem się naciągnąć na obiad w Chacie Akademickiej, „bo większa więc pewnie lepsza”?

Mała rozgrzewka na początek

Kosciolek Wang w Karpaczu
Na początek, po raz kolejny świątynia Wang. Drugi raz przez Karpacz nie warto iść – jeśli ktoś jest zmotoryzowany, warto chyba ten nudny odcinek sobie odpuścić i za 7 zł zostawić samochód na pobliskim parkingu. Choć bilety schowały się gdzieś po kieszeniach, pani w kasie parku pamięta, że przecież dwa dni temu kupowaliśmy bilet trzydniowy, więc mogę odpuścić sobie szukanie. Jeszcze tylko ostrzeżenie, że na górze wiatr wieje z prędkością 20 kmph – jakby mi to cokolwiek mówiło.

Oho ho, przechyły i przechyły
Oho ho, za falą fala mknie
Oho ho, trzymajcie się dziewczyny
Ale wiatr, ósemka chyba dmie”
Piotr Orkisz - Przechyły, szanta żeglarska

No dobrze, teraz na bieżąco mogę sprawdzić, 20 kmph to ledwie czwóreczka, jednak na trasie okaże się, że to jednak coś bliższego szósteczce. Jakiś trzy razy szybszy wiatr. O tym jednak przekonam się trochę później.

droga na Polane zima
Początkowy odcinek, do Polany, taki sam jak dnia pierwszego – tylko tego słońca brak. Na polanie odbijam jednak w prawo, w żółty szlak. Tu już droga nie tak szeroka, jednak przetarty szlak spokojnie pozwala na przejście. Ale niestety tylko gęsiego.
Kawałek wzdłuż lasu – i ukazuje nam się druga połać polany, jeszcze bardziej okazała niż ta na rozdrożu. Chciałoby się pójść na szagę, skrótem, bo droga na dziś zaplanowana długa – jednak głęboki śnieg nie pozwala zboczyć ani trochę ze szlaku. Może to i dobrze, bo dopiero na zakręcie widać odległe kotki, całkiem ciekawą formację skalną która aż kusi, żeby odbić od drogi. Jednak dalej trzeba iść dalej żółtym, który powoli wchodzi w głąb lasu. Śnieg robi się coraz głębszy, ścieżka głęboko wbija się w głąb białego puchu. Krótki odpoczynek przy Pielgrzymach, herbata i czekolada, i można iść dalej. Niestety po kilku minutach las zaczyna się robić coraz niższy, i niższy, powoli przechodząc w skarłowaciałą kosówkę.

Walka z wiatrem

sniezyca nad swiatynia Wang
„Idę w góry cieszyć się życiem,
oddać dłoniom halnego włosy”
A. Cichocki, Lato z ptakami odchodzi

O szeleście liści nawet nie ma co marzyć...
Im niższy las, tym bardziej daje się odczuć wzmiankowane wcześniej 20 km/h, choć mam wrażenie, że mocno zaniżone. Niby daje się iść, jednak momentami wiatr tak mocno wciska się w płuca, że ciężko zrobić wydech. Im niższe drzewa, tym trudniej. Co gorsza, to wiatr ze śniegiem – więc i człowiek dotkliwiej odczuwa zimno, i widoczność mocno ograniczona. Z kolei pod nogami nie ma już wydeptanej, utwardzonej ścieżki – wszędzie wokół zdradliwy, zapadający się głęboko świeży biały puch. Co prawda drogę daje się jeszcze wypatrzeć, to wciąż jakieś przerzedzenie w karłowatej kosówce – choć momentami jedynym wyznacznikiem są pionowe tyczki. Tyle razy o nich słyszałem – wtedy właśnie po raz pierwszy miałem okazję z nich skorzystać. Niestety, wiatr sprawia, że się poddaję. Żeby choć było wiadomo, jak daleko jeszcze do Słonecznika... tam zasłużony odpoczynek, i dalej już prościej, po grani... jednak nie, nogi nie dają rady, należy się poddać i zawrócić. A szkoda, bo prawdopodobnie już było blisko... niestety, tylko prawdopodobnie, mgła i śnieżyca nie pozwalają się upewnić, ryzyko za duże.

I trochę spokoju na koniec, czyli o tytułowym kotku

Z nostalgia spogladam na gory za oknemWięc znowu na Polanę, tam kolejny odpoczynek, a potem do Samotni. Ech, ten klimat – choć ceny wcale nie wyższe niż w Strzesze, to jakże odmienna obsługa, jakże inne zachowania turystów. No i ten kotek – zadziora jedna, jednego psa właśnie wystraszył, po czym obrażony sobie poszedł – bo skoro schronisko na psy schodzi, to co on tu ma na nie miauczeć? Szkoda gardła... na szczęście wcześniej popozował do zdjęcia, chwilę dał się pogłaskać, żeby potem jednak łapą z pazurami dać do zrozumienia, że to już koniec zabawy.
zamglone Karkonosze zima
A na zewnątrz powoli zmierzcha. Choć pora wczesna, to jednak Kotły Wielkiego i Małego Stawu robią swoje, a i śnieżyca, choć powoli słabnąca, też się przyczynia do mrocznej atmosfery. Więc najkrótszą drogą ku Polanie, a potem w kierunku Karpacza. Jednak po drodze jeszcze miła przerwa, lekkie przejaśnienie, zza którego wyłania się bliska panoramka. Choć mglista, to jakże urokliwa, właśnie w ten sposób pokazując jak wiele tajemnic kryją góry i jaką to łaskawość nam czynią, czasami trochę więcej odsłaniając...
I mała tajemnica na koniec. To zdjęcie ze śnieżycą tak naprawdę zrobione jest przy kościółku Wang. Choć pogoda była piękna, to ktoś "sprzątał" śnieg - specjalną maszyną wzbijał go w powietrze, aby odśnieżyć drogę (a gdzie poleci, to już nie ważne). To właśnie dzięki temu udało się złapać efekt śnieżycy... jednak tam, na górze, wyglądało to podobnie jak na zdjęciu. 

czwartek, 13 stycznia 2011

Karkonosze - te mniej znane...

Wczorajszą wędrówkę można by podsumować „ceprostradą do nieba” - bo choć okolice były piękne, to jednak większość dróg to właśnie ceprostrady, proste, popularne drogi na których pełno ludzi. Drugi dzień – dla odmiany trasa mniej popularna. Na początek należy wyjść na szlak – jednak tym razem nie kilometrowe dojście asfaltami, a lekko pod górkę od pensjonatu – i już jest szlak zielony. A nim od razu na polanę, i można na chwilę zapomnieć o mieście. Choć szlak lekko przeciska się przy samym płocie, to jednak już za chwilę odwdzięcza się przestrzenią dużej polany, jedynie na środku przeciętej ogromną góralską chatą. A potem... okazuje się, że żeby iść w górę najpierw trzeba iść w dół. Najpierw Wilczy Potok ukazuje piękno górskich strumieni – potem Łomniczka, choć tu raczej ciekawy wydaje się domek obok. Jeszcze kawałek asfaltem – i znowu las, i znowu góry. 

Kraina Królowej Śniegu

I mały schron górski. Chwila na herbatę i czekoladę, przy okazji na zapoznanie się z informacjami o dawnych kopalenkach – i dalej czarnym szlakiem w góry, w baśniową krainę Kaja i Królowej śniegu. I tu trzeba się pilnować – bo zachwyceni pięknymi śnieżnymi tworami, podstępnymi wytworami przebiegłej Królowej imitującymi drzewa, nawet nie zauważycie, gdy zejdziecie z właściwego szlaku i wejdziecie w Lodowy Labirynt. A wiadomo przecież, że z Pałacu Królowej Śniegu powrotu nie ma. A dodać należy, że i szlaki pogubienie się ułatwiają, wymalowane inaczej niż by z map wynikało. Jeśli więc nie drogowskazy i znaki, to w krainie lodu i śniegu najlepszym przewodnikiem okazuje się woda – ta, która nie poddała się zimie i już wyszukuje drogi tej wiośnie, która kiedyś w końcu musi nadejść. To właśnie wodą spłyną w doliny pierwsze promyki słońca, niosące ze sobą radosne ciepło. Tak więc czarny szlak idzie ciągle wzdłuż strumyka Niedźwiadka – tak długo, aż droga staje się zbyt stroma. Tu właśnie droga trawersami odbija od wody – i aby iść dalej, trzeba być pewnym żaru swego serca. Lecz na szczęście droga staje się jeszcze bardziej taka, jaką byśmy sobie w górach zamarzyli – znacznie węższa, stromsza, no i dająca się rozgrzać sercu nie tylko emocjami, ale też ogromnym wysiłkiem fizycznym. Droga tak wąska, że wymijanie się na niej z kimś idącym z naprzeciwka może oznaczać zapadanie się po kolana w zaspy.

Przełęcz Sowia

Kilka długich minut w cieniu drzew – i nareszcie jest cel podróży – przełęcz sowia. Choć niewidoczna aż do ostatniej chwili, zasłonięta przez krótkie wypłaszczenie – to jakże cieszy jej widok. I choć wejście do kolejnej chatki silnie zasypały śnieżyce, to jednak pozostaje wąskie przejście, pozwalające schować się do środka. Choć przy takim pięknym słońcu i błękitnym niebie, któż chciałby się przed nimi chować?
Tak, tutaj dłuższy postój – na podziwianie widoków, zarówno po stronie polskiej, jak i czeskiej. A potem krótki spacerek na Skalny Stół. Tu należy uważać, bo z góry co rusz zjeżdżają saneczki, narty – kierowane przez niekoniecznie panujących nad nimi ludzi. Na szczycie konsultacje z poznanym na trasie starszym małżeństwem i zejście nową trasą przegrywa z wizją posiłku w schronisku i powrotem starą trasą. Ze Skalnego Stołu rozciąga się ciekawa panorama. Patrząc wzdłuż linii szczytów, co górkę mamy jakiś ciekawy charakterystyczny element – patrzać od lewej schronisko na Śnieżce, schronisko pod Śnieżką, dalej Słonecznik, a później... czyżby stacja telewizyjna na Śnieżnych Kotłach? Z jednej strony to zbyt daleko, z drugiej... jednak ten kształt ciężko pomylić z czymś innym...

To se ne da, to nie je Polsko

Teraz szybkie zejście do Sowiej Przełęczy – i znowu pod górę. Na szczęście tym razem granią, więc już nie tak strome i męczące, i mimo niespecjalnie szybkiego tempa już po kilkunastu minutach oczom ukazuje się czeskie schronisko Jelenka. Wspomniani wcześniej narciarze i saneczkarze pytali (o ile udało im się zatrzymać) już wcześniej o „bude Jelenka”, dopiero teraz zrozumieliśmy, o jaką „budę” chodzi. W schronisku chwila na przypomnienie sobie smaku czeskich specjałów kulinarnych (a konkretniej – smażenego syra) i wspaniałego czeskiego ciemnego piwa. W przeciwieństwie do polskich porterów, nie jest to gorzkie piwo prowadzące do smutku, ale wręcz przeciwnie, w palonym posmaku daje się wyczuć słodką nutę radości i zabawy. Ech, wypiłoby się jeszcze kilka takich, ale schodzić w dół trzeba. Pewnie niektórzy chcieliby jeszcze na rozgrzewkę grzanego piwa, jednak, jak wspomina sprzedawczyni, „to se ne da, to nie je Polsko”. Więc teraz z powrotem, w dół, do przełęczy, cały czas tą samą drogą. Szarzejące światło sprzyja szybkiemu schodzeniu – i tu swoją rolę pokazują kijki, pozwalające wyhamować trochę ten pęd, uniemożliwiając ześlizgnięcie się. Choć też i stwarzają zagrożenie... bardzo malutkie „stopery” śniegowe nie dają praktycznie nic, więc często kijek zamiast lekko tylko wbić się w śnieg, głęboko wpada w puchową pokrywę. A gdy właśnie chciałeś się o niego oprzeć, to nagle okazuje się jak łatwo przekoziołkować przez głowę. Jakoś jednak udaje się – lecz mimo iż do Wilczej Poręby i polany przy Wilczym Potoku udaje się dojść jeszcze w świetle dziennym, tak już ostatni odcinek lasu pozostaje do przebycia w nieciekawym mroku. Jakże jednak wtedy cieszą pierwsze światła miasta...

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Nareszcie znów góry....

Ech, od tylu lat nie było się już w górach – a to urlop przepadał, a to się gdzieś na zagraniczne wojaże jechało, a to wreszcie pogoda kapryśna była... lecz teraz, gdy tak blisko się nich zamieszkało, jakże ich nie odwiedzić.
Na pierwszy ogień Karpacz, Zakopanym Dolnego Śląska zwany. Droga tu miejska, ku górnej jego części prowadzi, przez miasto, przez szarość – lecz cóż za nią? Czyż nie warto ten kawałek przeczłapać? Tak, tu już góry prawdziwe – jednak po drodze ku świątyni swe kroki należy skierować. Lecz pierwej na cmentarz – tu aparata testować. Nie pierwszy to raz, aparatu testowanie tu właśnie wypadło – więc dziś ze śniegiem próbowanie. Teraz wokół kościoła – i wielkie dziwowanie. Choć zimno, choć mroźno – to na środku woda wciąż skoczna, wciąż żywa, ku niebu wybić się chce – choć sił prawie ni ma. Więc choć już większość w lód przyobrócona – to wciąż dusza niestrudzona spod spodu wybija...
A teraz już w góry, choć wokół wciąż bacząc. Bo jakże pięknie zakwitła w tym roku zima, swymi gałązkami lodem srebrzonymi, z czapami swemi śnieżnymi na smrekach rozłożonych. I tylko szkoda, że tego piękna się w aparacie zakląć nie dało – lecz widać jeszcze słabe to moje światło-czarowanie.
Więc dalej przed siebie, na bezkresne morze śniegu – to sławetna Polana, tu kolorowych szlaków skrzyżowanie. Niebo pięknie niebieskie – taki więc szlak obieram, ku Samotni prowadzący. Lecz kawałek dalej szlak już zamknięty, z powodu zimy i lawin ze Srebrnych Turniczek schodzących. Więc dalej drogą brukową, szeroką, aż wreszcie jest – zejście na drogę, ku schronisku małemu.
Tu chwila przerwy żeby oddechu złapać, choć ktoś sugeruje, żeby popasać kawałek dalej. Bo dopiero co był postój, bo tamto schronisko większe. A gdzie miejsce na sentymenty, czas na to schronisko maleńkie? Na pewno nie w Strzesze – ta, choć zawsze otwarta na gości, to jednak już nie tak przytulna, a obsługa – jak zwykle nie specjalnie miła. Tak, Strzecha twardo broni swego tradycyjnego wizerunku. Więc na pocieszenie garniec przepysznego wina grzanego – i dalej w drogę. Lecz wcześniej – spójrzmy z góry na miasto pod nami, przecież jeszcze kilka godzin stamtąd właśnie z doliny... a tu już na górze.
Lecz teraz w dół, na dół, zboczem doliny... i przypominają się studenckie czasy, gdy właśnie tą doliną, lecz w górę, z zadyszką... bo kto dziecięciem w kołysce...  powoli już zmierzcha, blask słońca zanika, śnieg niebieski się robi – znak, że późna już pora. Lecz jakże tu nie odbić ku wodospadom Łomnicy... i tylko po drodze uważać, przed saneczkami uciekać – przecież dawny to tor saneczkowy, więc i dziś amatorów „z górki na pazurki” tu wciąż widać.
A wodospad jak fontanna, nie zamarzł, wciąż żywy, i spod grubych warstw lodu – wciąż górską wodę widać... i słychać, jakże miłe duszy górskiego potoku granie.
I takoż zszedł dzień pierwszy – a co przyniesie drugi?
ps. A tak dla odmiany - najbardziej nowoczesny wodospad...