czwartek, 6 grudnia 2012

Zanim spadł śnieg...


Dziś znów spadły jakieś drobiny śniegu, choć główną uciążliwością okazał się lód. Dla tych, którzy nie chcą się pogodzić z tymi utrudnieniami - na pocieszenie zdjęcie z epoki "przedlodo(wco)wej" :)

wtorek, 20 listopada 2012

Jesienna droga krzyżowa

Kolejny tydzień, i kolejna wyprawa w okolice Wałbrzycha. W końcu nie licząc Ślęży, to najbliższe od Wrocławia góry, a na jesieni w górach mi naprawdę zależało. 
Wybór padł na Boguszów-Gorce. Nawet nie wiedziałem, jak górskie to miasteczko... bo kto był, to z pewnością widział tabliczki informujące, że właśnie w tym mieście znajduje się najwyżej położony rynek (a więc i oczywiście ratusz w Polsce). Chociaż 591 m. n.p.m. to wysokość nie robiąca wrażenia na miłośnikach gór, to fakt pozostaje faktem. 
Tak więc po pozostawieniu samochodu kawałek za ruderą porzuconego kościółka, postanowiłem zajrzeć na ten rekordowy rynek, niestety pogoda nie sprzyjała robieniu zdjęć. Do Kościoła Świętej Trójcy też nie dało się wejść z powodu trwającej akurat mszy, wspomniana ruderka choć robiła dobre wrażenie, to poprzez zbyt silne kontrasty ścian zewnętrznych i ciemnego wnętrza też nie okazała się fotogeniczna. Tak więc zupełnie nieświadomie czym prędzej udałem się do tego, co jest największą atrakcją Boguszowa – w góry. Chełmiec na mapie wyglądał ciekawie, dawał duże możliwości kombinowania z krótszymi i dłuższymi pętelkami, a zaznaczone przy szlaku przydrożne kapliczki mogły stanowić dodatkową atrakcję. 



Przechodniu! 
Idąc tą drogą pomyśl o tych, 
którzy na tej ziemi 
i pod tą ziemią 
żyli, pracowali 
składali ofiarę życia 

cytat z kamienia rozpoczynającego drogę krzyżową górniczego trudu 




Gdy tylko mijam ostatnie zabudowania, ukazuje mi się pierwszy z kamieni ociosanych w kształcie nagrobka. To hołd złożony ofierze górników, którzy wydobywali w tej okolicy wszelkie dobra mineralne. Choć pierwszy z pomników poświęcony jest górnikom wszelkich kopalni, to dalsze etapy drogi krzyżowej poświęcone są górnikom wydobywającym poszczególne skarby ziemi: uran, beryl, węgiel, złoto... 
Idąc dalej przed siebie, dochodzę do skrzyżowania, a kolorowa droga kusi żeby choć trochę zboczyć z zielonego szlaku, choć kawałek zajrzeć na nią. Jak się później okazało, dobrze że wcześniej nie skręciłem tutaj i trzymałem się pierwotnych planów. Wciąż idę ogromną polaną, z której mam rozległy widok na Masyw Dzikowca i Góry Suche, niestety przy tej pogodzie chowające się w cieniu. 


Dopiero przestępując granicę lasu mam okazję docenić piękno jesieni. Choć zawsze uważałem wzniosłe buki za drzewa nudne, ze swą prostą sylwetką niczym jaka sosenka, ze swą gładką korą... tutaj, w barwach jesieni po raz pierwszy doceniam ich prawdziwe piękno. Choć o tej porze roku stoją już łyse, a barwy jesieni to jedynie leżące na ziemi opadłe liście i wciąż brązowe gałązki młodziutkich, kilkunastocentymetrowych dopiero buczków, to nawet patrząc w górę widzi się pewne piękno. Może buki okazują swe piękno dopiero gdy niebo wokół staje się równie szare jak ich kora? 

Okrężną drogą do schroniska

Dochodząc do skrzyżowania szlaków, wybieram kontynuację drogi krzyżowej. Chociaż kusi szybkie dostanie się do schroniska, to z ciekawością podążam szlakiem coraz to kolejnych kopalni. Niestety, kopalnie lokalne się skończyły, a na kolejnych tablicach pojawiają się górnicy Francji, Niemiec, itp. Choć oczywiście i im należy się szacunek, to powoli z genialnego pomysłu zaczyna przebijać znużenie i pytanie, czemu górnicy akurat tych krajów, a nie innych? Czy byli jacyś lepsi, czy wsławili się czymś specjalnym? Czy tylko ilość przystanków się musiała zgadzać, a nie było już żadnej kopalni lokalnej? 
Niestety, szeroka droga kawałek dalej zamienia się w okropne bagno. To myśliwi zjechali się tu samochodami terenowymi, niszcząc drogę. Pewnie za jakiś czas ziemia spłynie, i pozostanie normalna kamienna droga... na razie jest jak jest. Kolejny zakręt – i dochodzę do Chełmca. 


Niestety, schronisko zgodnie z oznaczeniem na mapie jest schroniskiem nieczynnym. Jak powiedzieli mi napotkani przypadkowo turyści, którzy dotarli tu z Wałbrzycha, w sezonie można nawet spożyć coś w środku, jest odpłatne wejście na wieżę widokową, niestety zarządcy terenu jakby niechętnie brali się za zarobek. Jako jedyny cel tego wzgórza widzą rozstawienie tu setek anten, które roznoszą informację na całą okolicę, psując niestety widok dosyć ciekawego kamiennego schroniska, łudząco przypominającego jakąś średniowieczną warowną basztę. 

Deszcz nas przegania do domu

Niestety, ciężkie krople deszczu sugerują, że być może pora wracać do domu. Na szczęście deszcz nie był na tyle intensywny aby zdecydować się na szybki powrót żółtym szlakiem i dokładne powtórzenie drogi, którą przyszedłem. Tym razem szlakiem niebieskim, w kierunku Wałbrzycha, schodzę ostrożnie na dół aby po okręgu pełnym błota wrócić do miejsca, gdzie pozostawiłem myśliwych. Droga tutaj jest już zupełnie rozjechana, co sugeruje, którędy przyjechali. Na szczęście gdy docieram tu, jest tu już zupełnie pusto. Tylko dzięki temu dostrzegam kolejny punkt drogi krzyżowej. Pozostaje pytanie, czy pęknięta płyta kamienna to taka ekspresja artysty nawiązująca do nazwy kolejnego etapu, Rozdarte szaty, czy efekt dużego ruchu samochodowego tutaj, zarówno ze strony myśliwych, jak i drwali i leśników, co sugerują liczne tu bale z wycinki? 
Choć chwilę znów szedłem zielonym szlakiem, to gdy ten ostro zakręca, ja idę prosto niebieskim. Gdzieś w przerwie między drzewami daje się dostrzec niewyraźny zarys Trójgarbu, jakby oddalony przez delikatną mgłę. Kawałek dalej wysoki las przechodzi w niski młodnik, a mi przychodzi zejść w dół tą samą drogą, którą obrał sobie jakiś okresowy strumyk górski, zabierając prawie całą szerokość drogi. Odchodząca w bok ścieżka znów zachwyca pięknem jesieni, a dzięki nachylonemu stokowi nie przeszkadza, że to znów tylko te niższe drzewa się kolorowią – dzięki pochyłości terenu brązy rozpościerają się zarówno poniżej mnie jak i powyżej, co sprawia wrażenie, jak to także te wysokie drzewa nabrały jesiennych barw. Jeszcze kawałek niżej, lekko zakryty za wzrokiem idących drogą kolejny młodnik, w którym kolorowe młodziutkie buki bawią się kolorami z bielą wiotkich brzózek... 




I jeszcze jeden szczyt po drodze

Deszcz już dawno pokazał, że mimo ciężkich pierwszych kropel jest zbyt leniwy aby spłukać z gór jesień. Tak więc mając w perspektywie powrót asfaltem lub zrobienie dodatkowego kółeczka wokół Mniszka, to mimo późnej pory decyduję się na to drugie. I trzeba przyznać, że był to wybór dobry. Po przejściu przez pole (gdzie oczywiście szlaki bawią się z turystą w chowanego), niesforne szlaki od razu pokazują, że gdzieś mają jakieś mapy i one same sobie wybiorą ładniejszą drogę. Wąwozik, którym wbrew wszelkim znakom na papierze niebieski szlak dosyć stromo wspina się na szczyt szybko mnie odstraszył, wybrałem więc o wiele spokojniejszą trasę szlakiem czerwono, mniej więcej na stałym poziomie obchodzącym wzniesienie. Tu nawet iglaki pokazują, że o tej porze roku zieleń jest nie modna – oczywiście mowa o modrzewiu. Gdy już ponad połowa kółka jest zrobiona, coraz częściej słychać odgłosy ruchliwej drogi, na szczęście szlak ucieka ledwo w górę, aby schować się za naturalną barierą dźwiękoszczelną z szerokiego pasa drzew. Kawałek dalej zainteresowany tabliczkami odstraszającymi podchodzę zielonym szlakiem rowerowym kawałek w kierunku szczytu Mniszka. Niestety, chyba zbyt dużo oczekiwałem, po opisach zasugerowałem się że znajdę tu jakieś jaskinie, a napotykam raczej jakieś wąskie szczeliny podziemne, jakby jakieś pokopalniane rozpadliska. Tak więc dalej czerwonym szlakiem, w kierunku Osiedla Grunwaldzkiego. Niestety, okazało się że choć szlak jest dosyć wyraźnie oznaczony, to jakiś rolnik zagrabił sobie drogę należną szlakowi (zapewne, oprócz wąskiego skrawka dodatkowej ziemi chodziło i całkiem spory kawałek ogrodzenia) więc przychodzi przedzierać mi się przez ogrodzenia. 

Osiedle Grunwaldzkie nie należy do wielkich atrakcji, za to kawałek dalej za nim, gdy szlak odbija od głównej drogi, gdzieś spomiędzy ogołoconych z liści drzew przebija jakże piękny jesienny krajobraz. Choć normalnie człowiek tego sobie nie uświadamia, to nasz ludzki umysł eliminuje sobie z krajobrazu te zasłaniające przeszkody, gdzieś dopisuje brakujące elementy kolorowego dywanu drzew rozłożonego na drzewach. Niestety aparat nie wykazuje ani odrobiny wyrozumiałości ani wyobraźni i zbyt wiernie odwzorowuje rzeczywistość, zbyt wiele uwagi poświęcając przedniemu szpalerowi drzew, który umysł tak ładnie sobie wyciął. Pozostaje iść dalej, i kto chce ponownie dość do szlaku zielonego, może skrócić drogę przy zakazie skrętu (z dopiskiem „Nie dotyczy pojazdów UM”) choć musi się liczyć z ominięciem malowniczego zakrętu kawałek dalej. Jeszcze kawałek, i dochodzę do drogi, która kusiła mnie do zejścia z zielonego szlaku na początku wycieczki, a to oznacza, że to już prawie koniec wędrówki. Tak więc spokojne spożytkowanie zapasów czekolady i herbaty, i ostatnim brązowym od liści wąwozem pora wrócić do cywilizacji...

sobota, 10 listopada 2012

Zima do jesieni przyjechała w odwiedziny

Przyjechała zima do jesieni w odwiedziny. Jak co roku się zbierała, pakowała, lecz zawsze wybierała się niczym sójka za morze. Lecz wreszcie raz jej się udało – i odwiedziła jesień zanim ta się ze swych terenów wyniosła. Lecz cóż myślicie, że się jesień ucieszyła? Naindyczyła się, napuszyła, zafoszyła... że jak to, że ty już mnie wyganiasz? Przecież to październik jeszcze, a ty już chcesz mi tereny zabrać i na biało wszystko przemalować? Przecież ja jeszcze zieleni dobrze w żółcie i brązy nie zmieniłam, a ty już chcesz wszystko na jednolity kolor? Gdzież ty mi ze swymi zaśnieżonymi buciorami na me kolorowe dywany?
Próżno się zima tłumaczyła, przepraszała, o przebłaganie prosiła. Tak się jesień wzburzyła, tak drzewnymi ramionami wstrząsnęła, że aż się wszystkich liści z brzóz, dębów i buków pozbyła... i choć pozornie wygrała, a ziemię znów pokryły kolorowe liściaste kobierce, to jednak dużo nie zyskała, bo drzewa prawie wszystkie swej kolorowej ozdoby się pozbyły – i choć chwilowo pięknie było, to już było widać, że jesień swego piękna długo nie pociągnie.

Stary Książ po raz pierwszy, choć po raz kolejny

To był kolejny wyjazd do Starego Książa. Kolejny, bo mafia wrocławskich duchów i zjaw zniszczyła mi kartę wraz zawartymi na niej zdjęciami. Ostatnio warunki fotograficzne też były ciężkie (lato, południowe ostre słońce, co akurat w staroksiążowej scenerii tworzy straszne kontrasty). Pora jesienna to nie tylko słabsze światło, ale dzięki wczesnemu śniegowi to także światło o wiele silniej rozproszone. 

Ale do Starego Książa najpierw trzeba dotrzeć. Zawieja z poprzedniego dnia co prawda ucichła i wiatr nie sprawiał problemów, za to topniejący na polu śnieg miejscami tworzył niemiłe kałuże. Gdy dobrnąłem do lasu, o mało nie pogoniłem w kierunku palmiarni zamiast Starego Książa, na szczęście coś jeszcze pamiętałem z poprzedniej wizyty – po krótkim szukaniu (i sprawdzeniu na mapie) znalazłem, że szlak idzie także za szlaban, co akurat było moim właściwym kierunkiem. Jeszcze tylko charakterystyczny wąwozik ze strumykiem, krótkie podejście i oto jest – Stary Książ. 

Jednak nie wspomniałem o pięknie przyrody po drodze. Śnieg posypany kolorowymi liśćmi to rzadki, a jakże piękny widok. Nie brzydsze są oczywiście wielobarwne drzewa, obsypane czapami śniegu. Drobne liście wciąż utrzymujące się na drzewach sprawiają, że śnieg o wiele bardziej trzyma się na gałązkach, co zmienia krajobraz na dwa sposoby – po pierwsze lekko rozmiękcza kontrastowe już kolory listków, z drugiej przygina niejedną brzózkę czy inne cieńsze drzewo o wiele bardziej, niż czynić to będzie w środku zimy, gdy śnieg swobodniej spada pomiędzy wąskimi witkami. 

A na zamku wojna 

Zamek, jak podaje definicja, to budowla o celach obronnych. Tak więc biegających wokół maniaków ASG należy potraktować jako dodatkowy klimat tego starego zamku, a nie jako dużą uciążliwość. Zwłaszcza, że nie dość, że całe ich wojskowe zabawy odbyły się akurat pomiędzy moim wyjściem z zamku a powrotem do niego, to jeszcze na szczęście towarzystwo „wojskowe” zaliczało się do tej grupy ludzi, których miło spotkać na szlaku. 

Za to zamek przysypany śniegiem dużo traci na swej zjawiskowości. Uważam, że rudawa ubita ziemia dobrze komponuje się z ceglaną kolorystyką zamku. Oczywiście, zamek wciąż jest piękny – ale nie tak bardzo jak w maju. Śnieg cieniutką warstwą skrywa część tego piękna, a i zamek skąpany w cieniach wygląda ciekawiej. Jednak piękna w zamku tak dużo, że nawet w śniegu wygląda lepiej, niż niejedna ruina w najbardziej sprzyjających okolicznościach. 

Trochę spokoju na drodze



Po krótkim zwiedzaniu Starego Książa wybieram się w dalszą drogę, tym razem w przeciwnym kierunku niż poprzednio. Zastanawiałem się nawet, czy nie odszukać na czerwonym szlaku miejsca widokowego, z którego ostatnio podziwiałem „nowy” zamek, jednak wybrałem szlak zielony do zabytkowego cisu Bolko. Dzięki temu, że jesień strąciła już znaczną część liści z drzew, nagle odkrywam nowy punkt widokowy na duży zamek. Gdzieś między gałęźmi wypatruję część twierdzy obronnej... i to tylną. Choć oczywiście strona wejściowa Książa jest o wiele bardziej reprezentacyjna i spektakularna, to podziwiając panoramę zamku zdecydowanie piękniejsza wydaje mi się tylna, kamienna część zamku. 

Dziś i sama droga funduje mi dodatkową atrakcję – miejscami gruba warstwa śniegu połączona z mieszanką mokrych liści pod spodem powoduje, że schodząc w dół trzeba obrać inną taktykę – nie zawsze daje się normalnie zejść w dół, za to daje możliwość wykonania wielu zjazdów na butach. Choć niejednokrotnie zjazdy te odbywają się w niskim przysiadzie, a czasem i dosłownie na czterech literach, to atrakcji co niemiara... tak więc polecam tą drogę (oczywiście w tym samym kierunku) w okresie zimowym. 

Wąwozem Książ, czyli przełom Pełcznicy

Nic co piękne nie trwa wiecznie, i w końcu docieram do dna doliny, do wijącej się meandrami rzeki. Choć teraz wygląda jak zwykła rzeka, to w maju przełom Pełcznicy bije swym krajobrazem wiele miejsc popularnych wśród turystów. Za to o tej porze roku zupełnie blisko spotkam dzięcioła. W życiu ledwie kilka razy zdarzyło mi się wypatrzyć go gdzieś z daleka, nawet jego charakterystycznego dziobania w drzewa zbyt często nie słyszę – ten dawał się podejść tak blisko, że wyraźne były jego kolory i dopiero wtedy odlatywał kawałek dalej, bawiąc się ze mną niczym w berka. 

Kawałek dalej bagienko przy drodze. Ot, kwadrat wielkości boiska do koszykówki. W porze letniej światło przebijające się przez liście tworzyło cienie budujące charakter tego miejsca – dziś to uroczysko równomiernie oświetlone (niczym sportowe boisko do gry w koszykówkę :) nie tworzy żadnego klimatu a co gorsze, nie widać nawet jego bagniskowatości, co może stwarzać zagrożenie dla potencjalnych szwendaczy. Gdzieś po drodze minąłem zamocowany w skale mostek, krótkie obejście miejsca w którym nie ma naturalnej ścieżki. Tak jak mostek sam w sobie jest łatwy do pokonania, jednak tuż przed nim wąska w warstwie śnieżnego puchu nie dość że prawie zanika, to zbliża się tak blisko krawędzi, że nawet lekkie ześlizgnięcie nogi może zaowocować upadkiem o 2 metry w dół. Na szczęście odrobina ostrożności wystarczy, aby przejść ten kawałek, choć odrobina strachu gdzieś tam drąży umysł, choć to właśnie dzięki niej człowiek decyduje się na większą rozwagę. 

Półmetrowy wodospadzik też traci na urodzie w tych warunkach pogodowych, bo śniegu wciąż jeszcze zbyt mało, aby rzeka skryła się pod warstwą lodu, a zacienienie rzeki schowanej w wąwozie plus woda silnie zmącona wzburzonym nurtem sprawiają, że wszystko staje się szare i bure. Oczywiście, wokół pełno jesiennych drzew – jednak jednostajny szum wody sprawia, że to rzeka jest tu główną gwiazdą, a ta akurat nie przybrała dziś swego makijażu. 

Za to idąc dalej czerwonym szlakiem ku zamkowi, jakoś bardziej widzi się jesień. Wokół pełno kolorowych liści. Choć trochę dalej od drogi to głównie już drzewa o grubych pniach, to bliżej drogi widać głównie brzózki o cienkich pniach, uginające się pod ciężarem czap śniegu. Tak, trzeba przyznać, że tak wczesna zima to trudna próba dla młodych drzewek, bo dzięki liściom tworzą się większe (cięższe) czapy. Stare drzewa zdążyły stworzyć sobie twardy pień, który utrzyma trzon drzewa, najmłodsze nie mają jeszcze tak rozłożystej korony a równocześnie bardziej elastycznie poddają się naciskowi, jednak te średnie – trudno powiedzieć ile z nich przetrwa ten okres... 

Powoli do domu wracać pora...

O samym zamku Książ nie będę się rozpisywał, bo tym razem go nie zwiedzałem, zajrzałem jedynie do schowanego gdzieś w piwnicy baru. Połowa pętli zrobiona, warto się posilić. Aż dziwnie wygląda Książ gdy te wszystkie budy przed pierwszą bramą są zamknięte. Po posiłku pora ruszać dalej. Szlakiem niebiesko-żółto-niebieskim udaje się w kierunku Starego Książa. Jeszcze przez chwilę podziwiam jesienno-zimą dekorację lasu, jednak przy pierwszym ostrym skręcie przy rododendronach bardziej zwracam uwagę na drogę. Choć droga wije się prawie cały czas na jednej wysokości, nie ma większych wejść czy zejść, to właśnie taka droga najbardziej kojarzy mi się z drogą górską. Droga z wygładzonych setkami kroków dużych kamieni, z jednej strony opadająca stromo w dół i odsłaniająca widoki na naprzeciwległe zbocza, z drugiej ograniczona kamiennymi blokami wspinających się stromo ku górze. Mimo śniegu i jesiennego ubarwienia liści, wydaje się wyglądać tak samo jak w maju, bo przecież to nie żywa, a martwa natura stanowi głównie o jej pięknie. A przecież skały nie zmieniają swych ostrych kształtów niczym zgrubnie ledwo ociosany kamień, a prawie pionowe powierzchnie raczej nie utrzymują trwale śniegu, który uchować się może jedynie w drobnych zagłębieniach. 

Jednak ta droga kiedyś się kończy... na drugim jej końcu znajduje się spore wypłaszczenie. Choć droga przestaje tu być tak wyraźna, a i znakowanie szlaku nie zawsze zdaje się zbyt dobrze, to jednak ciężko się tu zgubić. Więc w tym okresie przejściowym, zamiast skupiać się na wypatrywaniu właściwej drogi, lepiej napawać się pięknem drzew. Główna droga w dół, nie dość że szeroka, obchodzi to wzgórze takim łukiem, że z którejkolwiek strony by go nie okrążać trudno by tu zbłądzić i zejść w dół w niewłaściwym kierunku. To chyba najmniej strome zejście/podejście na całej trasie, trasa co rusz zakręca, nie ma ostrych zakrętów, nie ma ostrych zejść. Za to wokół pełno brzózek przygiętych ciężarem ogromnych czap śniegu, z którego to znaczną część uwalniam w ramach zabawy, dając szansę cieniutkim drzewkom znów dumnie spojrzeć ku niebu. 

Patrzcie do góry

W miejscu tym schodzi się bardzo łatwo, więc szybko docieram do mostka przerzuconego nad rzeką. Niestety, za mostkiem trudno odnaleźć szlak, na szczęście w mocno przerzedzonym poszyciu drzew łatwo wypatrzyć mury zamku. Tak więc na czuja obieram jedną z dróg, która okazuje się właśnie zaplanowanym na ten odcinek żółtym szlakiem. To dosyć strome podejście, a wchodzenia nie ułatwia fakt, że tą samą drogę (choć oczywiście w kierunku przeciwnym) wybrała sobie woda spływająca ze szczytów do głównego koryta Pełcznicy. Tak ostre nachylenie stoku sprawia, że częściej spoglądam ku górze. To dzięki temu zauważam, że choć na ziemi pełno jest śniegu, to na gałęziach wysokich drzew jest go raczej mało. Jakże pięknie wyglądają kolorowe, jesienne liście na tle błękitnego nieba... 

Zjawa ze Starego Książa

Jeszcze kawałek i ponownie dochodzę do Starego Książa. Choć zmieniło się oświetlenie, to wciąż nie zyskuje dużo na swym pięknie. Jednak wolę go podziwiać zatopionego w mnóstwo cieni i kontrastujących z nimi plam światła, w warunkach o wiele trudniejszych fotograficznie, za to o ile piękniejszych. A może to tylko problem ze śniegiem który przykrywa jego piękno? Któż to wie? Nie wiem tego ja, nie wiedzą tego także fani strzelania z ASG, których tym razem spotykam zmęczonych długą walką między sobą, próbujących z mokrych witek drzewnych wykrzesać trochę ognia na ognisku. Gdzieś między murami daje się zauważyć tajemnicza zjawa, choć nie słyszałem raczej o żadnej legendzie dotyczącej tego zamku. 

Słońce powoli zniża się nad horyzontem. Jeszcze kilka fotek na próbę, z drzewami schowanych w cieniu zbocza na tle jasnego słońca i można wracać do domu. W wielu miejscach śnieg już pokrywa warstwa wody, ciężko więc przejść suchą stopą, na szczęście w samochodzie czekają suche buty na zmianę. 
Na koniec powiedzieć muszę jedno: pętelka zahaczająca o obydwa zamki Książ jest przepiękna, i warto ją odwiedzać w różnych porach roku aby odkrywać kolejne jej uroki - bo o każdej porze roku największą atrakcją stają się inne jej zakątki. I strata to ogromna nie móc poznać ich wszystkich...

Zasmuciła się wielce zima, że jesień tak tą wizytę odebrała. A przecież tylko chciała ją odwiedzić, podziwiać jej piękne stroje w odcieniach brązu, przeplatane złocistymi ozdobami. Ustalić chciała kiedy ma już przyjść na stałe, czy przyjść dzień wcześniej, bo jesieni już spieszno na nowe ziemie, czy może odwrotnie, dać jej jeszcze tydzień więcej, na spakowanie, na uspokojenie sentymentu po opuszczanych ziemiach... nic nie ustaliły, więc zima w tym roku przyjdzie wtedy, kiedy jej będzie pasowało, i pewnie jak co roku spierać się będą zawzięcie, czy to już, czy jeszcze nie – a ludzie narzekać będą na przejściową chlapę, szarość i nudę. No cóż, nie zimy to wina, wszak próbowała, lecz skoro jej nie chcą, skoro tak przegnali – to i odeszła na razie w sromocie, aby za jakiś czas już jak na swoje tereny tu wrócić...


sobota, 27 października 2012

Utracone nadzieje na rudą jesień w górach...

Cieszyłem się jadąc do Sokołowska. Że nareszcie zobaczę prawdziwą jesień w górach, że znów jakieś nowe tereny. Dopiero gdzieś przy zjeździe na Rybnicę mocno zwątpiłem, gdy zobaczyłem kierunkowskaz na Andrzejówkę. Szybkie sprawdzenie na mapie – no fakt, tutaj już byłem, ale za późno, żeby wybierać nowy cel. Więc niech znów będzie Sokołowsko. 
Samochodem zajeżdżam dosyć daleko, prawie na koniec wsi. Przy którejś ścieżce odbijającej w lewo dziwię się, że nie ma czerwonego szlaku, przecież gdzieś tu powinien być. Spojrzenie na mapę mówi wszystko – czerwony odbija od szlaku żółtego w innym miejscu niż mi się wydawało, na poprzednim skrzyżowaniu. 
A więc do Andrzejówki znów szlakiem żółtym, jak ostatnio. Co prawda mógłbym zielonym, bo przecież żółty już znam – ale nie, zbyt krótki, i raczej atrakcji wielkich się na nim nie spodziewam. Gdzieś obok mnie niemrawo szemrze strumyk, po lewej mijam drewniany szałas tuż obok pionowej granitowej ściany. Gdy dochodzę do polany – pora odbić w prawo, bo właśnie tu szlak żółty odbija od zielonego. Jeszcze na płaskim odcinku przed podejściem mijam kierunkowskaz, który zawsze mnie rozbawia – Śnieżka – 48 godzin (wskazujący jakiś kierunek na przełaj). Choć kierunek pewnie dobrze wyznaczony, choć cel dosyć ponętny – to jednak te dwie doby odstraszają. Więc pozostaję przy wyznaczonym wcześniej celu – zamku (a właściwie jego ruinie) Radosno. 

Radosne ruinki

Jak każdy przyzwoity zamek obronny, zamek Radosno postawiony jest na terenie mającym ułatwiać jego obronę. Tak więc droga nagle odbija mocno w prawo, aby stromym podejściem doprowadzić na szczyt wzniesienia... po drodze kilkukrotnie wymuszając jednak choć krótki postój na zaczerpnięcie tchu. 
Jednak w pewnym momencie wreszcie ją widać. Zrujnowaną wieżę z cegłówek. W środku pusta, brak tu jakichkolwiek schodów, lecz wyrąbana jedna ze stron okrągłej ściany pozwala zajrzeć, a nawet wejść do środka. Po szerokości wieży łatwo się zorientować, że mieściły się tu tylko schody i raczej ciężko, aby znajdowało się tu schronienie dla broniących terenu. Dopiero tym razem, obchodząc teren wokół, dostrzegam inne szczątki dawnego zamku. 
Domyślać się tylko można dawnej wielkości tego zamku... dziś już nawet średniowieczne ściany nie wystają z ziemi. Gdzieniegdzie jedynie z podziemi, w niektórych dziurach i wykrotach daje się zauważyć kawałki łupkowych ścian. W historii tego zamku zapisano, że został on zniszczony jako siedziba lokalnych zbójów, zawsze jednak spodziewałbym się, że zniszczenie oznacza zburzenie. Tu... wydaje się, że zamek postanowiono zasypać, bo w dziurach w ziemi wciąż widać nie tylko kamienne ściany, ale i łuki zwieńczające przejścia między pomieszczeniami, znajdujące się poniżej poziomu stóp zwiedzającego ten teren. Zastanawia mnie jedynie, czy wieża była połączona z zamkiem, czy były to dwie niezależne od siebie budowle, połączone jedynie nadaną im funkcją?

Pozostaje jedynie przekroczyć wąski wąwóz mający jedynie znaczenie obronne, i dalej szlak żółty prowadzi zupełnie płaskim terenem. Gdy kilkanaście minut później kończą się iglaki, wychodzę na teren leśnego młodnika, a dalej już polany powstałej w wyniku wycinki drzew. Sztucznie uzyskane łysiny drzew, powstałe w wyniku wyrębu drzew, nie napawają optymizmem, na szczęście żółty szlak już za chwilę wraca do lasu. Choć pogoda sugeruje, że może warto by pomyśleć o skróceniu trasy, na szczęście nie rezygnuję. Droga przez dłuższy odcinek staje się typową ceprostradą którą przejechać by można dowolnym samochodem osobowym, dlatego zwłaszcza po minięciu niebieskiego szlaku należy uważać, aby nie przegapić miejsca, w którym szlak żółty nagle zwinnie ucieka w głąb lasu. 
Tak jak podejście na Waligórę z tej strony jeszcze jest całkiem lekkie, tak zejście... masakryczne. Bardzo stromy stok, plus mokre, śliskie podłoże sprawia, że momentami wręcz schodzę na czworaka, z tyłu podpierając się rękoma. Zdecydowanie nie jest to zejście, w którym chwilowe osunięcie się terenu pod stopami można nadrobić chwilowym przyspieszeniem kroku. Przy jakiejkolwiek utracie równowagi, przy ucieczce luźnego gruntu spod stóp zdecydowanie polecam, za wszelką cenę, siadać od razu na czterech literach, inaczej wypadek murowany. Nie wiesz co zrobić – też lepiej usiądź i podpierając się rękoma zejdź kawałek w dół. 

W pewnym momencie widzę już Andrzejówkę. Choć przez chwilę budzi to nadzieję, że to wreszcie koniec udręki – to jednak już za chwilę widok schroniska drażni. Bo przecież już tak blisko, już prawie na wyciągnięcie ręki – a tak naprawdę czeka jeszcze kawał harówy. Na szczęście krótko po tym, gdy daje się zauważyć schronisko, teren nagle staje się mocno łagodniejszy i schronisko okazuje się na wyciągniecie ręki. 



Schronisko utraconych nadziei 

Andrzejówka. Pora się pożywić. Choć z ostatniej wizyty zapamiętały mi się raczej wysokie ceny posiłków, to przecież te wiszące przede mną jakoś nie odstraszają. Niestety, przy zamawianiu wątpliwości szybko się rozwiewają – bo ceny nie zawierają ziemniaków, surówki, itp. I koniec końców posiłek kosztuje tyle co na wrocławskim rynku, choć jakością mocno mu ustępuje. Można by się jeszcze tłumaczyć, że schronisko, że ciężko cokolwiek dowieźć – ale Andrzejówka to akurat schronisko znajdujące się przy zwykłej asfaltowej drodze. 
Co do wystroju... rzeźby na drewnianych podporach sufitu robią ogromne wrażenie. Niestety, ta oryginalna ozdoba schroniska swym majestatem podkreśla bylejakość obecnego wystroju. Kolor ścian, wygląd krzesełek i stołów czy wreszcie dużo bardziej przaśne ozdoby drewniane luźno stojące podkreślają, że najemca (właściciel?) lokalu raczej liczy na duże zyski przy małym koszcie własnym. A szkoda, bo widać, że kiedyś to miejsce miało wspaniały klimat... 

Szlakiem koloru krwi

W Sudetach Wałbrzyskich ostatnio byłem zimą. Wtedy odradzano mi szlak czerwony jako zbyt niebezpieczny, ale jesienią powinien być chyba bezpieczniejszy. Niestety, widać że jest on wyznaczany mocno na siłę. To bardzo męczący miszmasz kątów, podejść, zejść i jeszcze innych utrudnień przemieszanych z odcinkami bezwysiłkowymi. A to kawałek wzdłuż zbocza, drogą tylko lekko wznoszącą się w górę, za to wyjątkowo słabo odcinającą się od reszty stoku. Zimą faktycznie, jeden nieostrożny ruch, i znajdujesz się poza ścieżką, i zaczynam szybki pęd w dół pomiędzy drzewami. O ile w ogóle dojdziesz tu, bo ścieżka pewnie staje się niezauważalna. Za chwilę ostre podejście, i gdy już wreszcie starczy tej drogi na dobrą rozgrzewkę – podejście kończy się aby ustąpić miejsca szerokiej ceptrostradzie prowadzącej w dół. Na tyle długiej, żeby zapomnieć o całej rozgrzewce – i nagle znów ostro musisz drałować pod górkę. W pewnym momencie daje się wreszcie dotrzeć na górną grań, zza której chciałoby się podziwiać krajobrazy. Niestety, smętna szarość odkrywkowego kamieniołomu (o ile ktoś odważy się wejść za odgradzające teren taśmy) psuje cały efekt. Właśnie tu można się przekonać, jak bardzo odkrywki niszczą krajobraz. 

I jak zwykle moje szczęście do tabliczek informacyjnych. Gdzieś przed Bukowcem trafiam na tabliczkę informującą o strefie rozrzutu po wybuchach ze wspomnianego kamieniołomu. Fajnie, że ktoś informuje, tylko czemu dopiero gdy się z niebezpiecznego terenu wychodzi? Zwłaszcza, że wyjątkowo swój spacer odbywałem w dzień roboczy, a więc szanse na wybuchy były całkiem realne. 

A za Bukowcem znów ciężkie zejście. Szlak co chwila się gubi, tak jakby ktoś umyślnie zarządził wycinkę lasów aby nie było widać znaków. Raz czy drugi udaje mi się odruchowo dobrze wybrać kierunek, aby kawałek dalej przekonać się, że jestem na szlaku niebieskim. A więc jednak ostatnie odbicie było nieprawidłowe, trzeba zakręcić o 90° wzdłuż stoku i próbować znów złapać czerwony szlak idący w dół. Choć częściowo daje się ją ominąć, to i tak przebijać się muszę przez hałdę zwalonych drzew, nie pozbawionych jeszcze gałązek. Chyba najgorszy typ przeszkody terenowej. Pewnie gdzieś na tej hałdzie znajduje się szlak na ściętym drzewie, bo gdy w którymś momencie obieram kierunek w dół, to spory kawałek dalej odnajduję czerwony szlak. Kolana dają o sobie znać, zmęczone nie tylko kolejnym już dziś stromym zejściem, ale i trwającą od pewnego czasu jesienną pogodą, i to z tych bardziej niżowych. Z postojami jakoś udaje się jednak dotrzeć do ruin dawnej kapliczki przycmentarnej. 
Kawałek dalej... przełażenie przez płot. No cóż, okazało się, że idąc szlakiem, nagle znalazłem się na terenie czyjegoś prywatnego pastwiska. Od strony Bukowca żadnego płotu nie było, bo przecież normalni ludzie przychodzą od strony wsi, a nie wychodzą z jakiegoś lasu. Jak dla mnie jednak, oburzające jest to, że ktoś sobie zamknął co by nie było publiczny szlak turystyczny tylko dlatego, że pozostawiając drogę otwartą musiałby zbudować więcej metrów płotu wzdłuż drogi. A tak sobie drogę zagrodzi, i już mu żadna krowa nie ucieknie. 

Płać i płacz, turysto

Podsumowując, Sudety Wałbrzyskie są efektem próby znalezienia kompromisu między oczekiwaniami turystów (którzy chcieliby obejrzeć sobie piękne góry) i mieszkańców (którzy przecież z czegoś żyć muszą, a z czego, jak nie z eksploatacji terenu). Niestety, to kompromis osiągnięty metodami strasznie despotycznymi ze strony mieszkańców, podejście w stylu „no przecież my wam (turystom) daliście coście chcieli, a wy teraz narzekacie na nasze piękne góry”. Nadmierna, rabunkowa wręcz eksploatacja powoduje, że teren został ograbiony ze swego piękna na korzyść kamieniołom i licznych terenów wycinek leśnych. Turystom pozostawiono tu łaskawie jedynie jakieś ochłapy, na których na siłę wyznaczono jakieś szlaki, nie zastanawiając się nad ich urokliwością czy poziomem technicznym. Żeby tylko na mapce ładnie wyglądało, że są szlaki – a niech się turysta martwi, czy jest w stanie nimi przejść. Że wycinka zniszczyła oznakowanie – ale przecież każdy (tambylec) wie, jak się dostać z jednego miejsca do drugiego, i co się jakimiś durnymi znakami będzie przejmował... 

Sudetom Wałbrzyskim dam jeszcze jedną szansę, bo przecież do trzech razy sztuka. Gdzieś w okresie wiosenno-letnim, może wtedy odkryją przede mną swą urodę... lecz na wiele się nie nastawiam, i chyba przyjdzie mi szukać jakichś ciekawszych pagórków. 
Chyba największą atrakcją spaceru była willa dawnego uzdroiska w Sokołowsku, ale o tym wspomnę następnym razem...

A co do jesieni – to jakaś ona taka wczesno jesienna była, ledwo lekko zażółcona, zdecydowanie ciężko o jakieś czerwienie i brązy. A przecież nie długo później spadł śnieg...

niedziela, 14 października 2012

Najpiękniejszy (nie)zamek województwa dolnośląskiego

Pałac Marianny Oriańskiej w Kamieńcu Ząbkowickim zamkiem zdecydowanie nie jest, choć patrząc z zewnątrz niejednemu mogłoby się wydawać inaczej. Styl neogotycki, w którym został zbudowany jest jedynie imitacją średniowiecznych budowli obronnych, choć trzeba przyznać że bardzo dobrą imitacją. Choć stanowi wyraźny punkt panoramy Kamieńca, to już okazuje się mocno schowanym obiektem gdy znajdujemy się dosyć blisko niego. Jak na prawdziwy pałac przystało, otoczony jest wielkim parkiem, który bardzo skutecznie maskuje jego wielkość. Tak naprawdę, będąc już w parku jego piękno możemy docenić tylko z dwóch boków: od frontu (choć trzeba przyznać, że od tej strony główną uwagę przyciągają zasłaniające go arkady) oraz od znajdujących się z tyłu reprezentacyjnych tarasów. Jednak i z boków wygląda on dosyć ciekawie, bo choć nie widać całości, to uwagę przyciągają interesujące elementy budowli, takie jak chociażby okrągłe baszty. Także na jednym z boków, gdzieś w krzakach podobno wciąż można odnaleźć wywróconą rzeźbę Don Kichota i Sancho Pansy, pozostałość po jednym z plenerów artystycznych z początku tego wieku. 


Trzeba przyznać, że pałac nie miał szczęścia do właścicieli. Oczywiście pierwszą właścicielką była jego inicjatorka, księżna niderlandzka Marianna Oriańska, a właściwie Wilhelmina Fryderyka Ludwika Karolina. Choć początkowo zaręczyła się z wygnanym księciem szwedzkim Gustawem Wazą, to dzięki presji dyplomatycznej króla Szwecji zaręczyny zostały zerwane. Dlatego kilka lat później została żoną swego brata ciotecznego, Albrechta Pruskiego. Nie dane jej było szczęśliwe małżeństwo. Ona, nie pasująca raczej do wojskowego drylu charakterystycznego dla jej męża, i on, znacznie od niej głupszy i mniej inteligentny, za to bardziej wpływowy. Gdy on mógł dobierać sobie coraz to nowe kochanki zdradzając swą żonę, ona nie mogła mu się nawet odwdzięczyć pięknym za nadobne, bo przecież któż to widział zdradzać władcę pruskiego? Takie pseudo-małżeństwo trwało 15 lat, kiedy to uciekła ze swym masztalerzem do Holandii. Wzbudziło to ogromne oburzenie władców Prus, a gdy do tego okazało się, że księżna ma urodzić dziecko stajennemu chłopkowi, to oprócz rozwodu orzeczony został zakaz wjazdu na teren Prus na czas dłuższy niż jeden i każdorazowego meldowania się na policji. Na szczęście pałac stał blisko granicy czeskiej, tak więc księżna zakupiła pałac we wsi Bila Voda, skąd mogła udawać się do swego pałacu po czym wracać w przeciągu zarządzonego okresu. 



Po śmierci pierwszej właścicielki, pałac przez kilkadziesiąt lat należał do rodziny Hohenzollernów, aby później w przeciągu kilku lat stać się nazistowskim magazynem. Po przejęciu terenu przez władze radzieckie, pałac został podpalony w „akcie odwetu za okrucieństwo Hitlera” (oczywiście po uprzedniej kradzieży dokonanej przez Rosjan), a okolicznej ludności, w dużym stopniu wciąż niemieckiej, zakazano podejmowania prób gaszenia pałacu pod groźbą kary śmierci. W dalszych latach pałac był systematycznie rozgrabiany i niszczony zarówno przez szabrowników, jak i lokalnych meneli, a władze odpowiedzialne za ten teren niejednokrotnie przymierzały się do jego wysadzenia jego murów pod pretekstem zniszczenia rzekomej kryjówki śmiertelnie groźnych opozycjonistów-terrorystów. Ogromu zniszczenia dopełniła propagandowa akcja „cała Polska odbudowuje stolicę”. 







Tak więc do lat 80-tych zaniedbany pałac niszczał bezustannie, aż znalazł się pasjonat, były naukowiec Akademii Rolniczej w Poznaniu, Włodzimierz Sobiech. Trzeba przyznać, że to postać równie kontrowersyjna i znana w okolicy, jak twórczyni pałacu, Marianna Oriańska. Choć z jednej strony włożył ogromne pieniądze w remont zamku, to często robił to praktycznie bez jakichkolwiek konsultacji z konserwatorem zabytków, a nawet wbrew jego woli. Niestety, gdzieś w połowie pierwszej dekady naszego wieku znacząco podupadł na zdrowiu, a pałac przez pół dekady znów stał zaniedbany. Jeszcze w trakcie jego ciężkiej choroby podejmowano wysiłki celem unieważnienia umowy najmu, aby rok po jego śmierci zamknąć wszystkie sprawy spadkowe. Obecnie od dwóch miesięcy pałac w pełni wrócił pod władanie gminy, która planuje jego ponowne udostępnienie do zwiedzania jeszcze na wiosnę następnego roku. Niecierpliwych jednak uprzedzam: nawet gdy przejdą przez stosunkowo słabo zabezpieczone ogrodzenie od strony tarasów, to odpowiedzialna za ten teren firma ochroniarska przyjeżdża na miejsce w ciągu kilku minut i nakazuje opuszczenie terenu. Kilka minut, które wystarczą aby zakochać się w tym pałacu i docenić jego ukryte, zniszczone piękno, lecz za mało aby w pełni docenić zamysł architektoniczny Marianny Oriańskiej... No cóż, choć drobną osłodą są nadwyrężone, choć wciąż jeszcze całe ozdoby na terenie parku otaczającego pałac.