poniedziałek, 4 marca 2013

Krótkie zimowe wędrowanie


Niby śniegu w tym roku miałem nie mało, to jednak czegoś mi brakowało. Udało się wreszcie złapać zimę w kolorach śniegu i błękitu, jednak brakowało mi tego charakterystycznego zapadania się w białym puchu. Więc gdy nagle w połowie tygodnia zaczęło mocno prószyć (ku zgrozie kierowców) z nadzieją wyczekiwałem weekendu. Bo a nuż jeszcze w czwartek/piątek przyjdzie odwilż.
No i oczywiście w okolicach Wrocławia, po nagłych intensywnych opadach, w piątek pozostała już tylko cienka warstwa śniegu. Tak więc odpadały Wzgórza Trzebnickie, Strzegomskim też nie chciałem ufać w kwestii ilości śniegu (bo być może byłby to mój ostatni zimowy weekend, więc nie marnujmy go), pozostały góry. Bliskie, w których ostatnio nie byłem – więc uciekając od bezpośrednich okolic Wałbrzycha wybrałem Sowie. I choć Wielką Sowę znałem tylko w jednym, zimowym wizerunku, to cóż było począć? Lecz chociaż dla odmiany wypadałoby wybrać się z drugiej, tajemniczej i nieznanej mi strony. Zwłaszcza, że tak pięknie i intrygująco wyglądała z wieży widokowej w zeszłym roku.

Rościszów - I love it!!!

A więc... Rościszów. Wioska tak zaśnieżona, że coraz bardziej traciłem resztki nadziei na znalezienie odśnieżonego miejsca parkingowego. Bo jak gdzieniegdzie droga rozszerzała się na tyle, żeby można było obok niej zaparkować, to warstwa śniegu była wyższa niż maska samochodu – a odrzucać tyle śniegu małą saperką to by pół dnia zeszło. Tak więc z rozmarzeniem rozglądałem się wokół, widząc wiele potencjalnie pięknych krajobrazów do sfotografowania i żadnej możliwości zatrzymania się.
Na szczęście coś udało się znaleźć gdzieś w centrum wsi, w miejscu gdzie akurat mój szlak odchodził od drogi. Nie do końca legalnie (teoretycznie na środku skrzyżowania – ale z tak rozległym placykiem, że aż się prosiło żeby zaparkować), ale bezpiecznie.
Lecz nie ruszyłem od razu na szlak. Najpierw trzeba było obfotografować te rościszowskie cuda które wcześniej widziałem. A więc, zniszczona kolorowa ruderka, niczym te bajecznie kolorowe zdjęcia któregoś greckiego fotografa fotografującego właśnie urokliwie obsypujące się tynki porzuconych domostw. Do tego sople – o wysokości DWÓCH PIĘTER!!! a z pewnością byłyby dłuższe gdyby na ich drodze nie stanęła ziemia. Tym zimowym widoczkom przezierającym przez niezabudowane działki budowlane odpuściłem, bo na jednym z nich przekonałem się, że w obiektywie aparatu nie wyglądały już tak pięknie, a były tak rozrzucone, że cały dzień zajęłoby mi ich sprawdzenie.

I tylko nie odpuściłem rozłożystemu drzewu na skraju urwiska, bo choć nie do końca umiałem złapać kadr oddający jego uroki, to z pewnością było zjawiskowe. Przebywający akurat na podwórku swego domostwa gospodarze nawet oferowali żebym wszedł na ich podwórko jeżeli chcę zrobić zdjęcie, ale chyba z drogi jednak było lepsze. Ale jak już zaczęliśmy rozmowę, to okazało się, że warto zobaczyć kolejne atrakcje. Zabytkowy kościół, który mimo zewnętrznej prostoty szczyci się bogatym wnętrzem, ruderka równie fotogeniczna jak ta na środku wioski... no cóż, okazało się, że ruderka jest zwykłą ruderą pozbawioną romantyzmu, kościół zobaczyć mogę tylko z zewnątrz... ale czasu trochę zeszło na to, żeby się o tym przekonać. Ale tabliczka „sołtys” otoczona ogromną lodową ramką to robi wrażenie i włodarz mało której wsi może się pochwalić czymś takim.

Uwaga na dzikie osły!!!

A więc, opuszczamy wieś i powrót na szlak... baa, fajnie się mówi „opuszczamy wieś”, ale idąc wzdłuż szlaku jeszcze pozostaje jeszcze całkiem spory kawałek tą ulicówką. Zwłaszcza, że chociaż z mapy wygląda to trochę inaczej, to przez długi czas droga (asfalt) idzie jakby równolegle do głównej. Ale i przejście przez obszar cywilizowany ma swoje prawa i atrakcje: w lesie raczej nie spotkam znaku drogowego „Uwaga! Dzikie osły!”. I choć nie spotykam nikogo zasługującego na to miano, to jednak pewien pan mi niestworzone rzeczy opowiadał. Że lepiej iść najpierw zakrętami (czyt. główną drogą), bo będzie odśnieżona, a szlakiem mogę nie dojść (czyt. zakopać się). Chociaż wszystko wskazywało na coś innego, to za jakiś czas te słowa okazały się prorocze. No, ale na razie droga jest twarda, ubita, odśnieżona, powiedziałbym nawet że widać spod śniegu asfalt – no, ale kawałek dalej chyba już nie było asfaltu i była to zwykła ubita droga.
No cóż, wreszcie udało się opuścić Rościszów, mimo to droga wciąż nie sprawiała kłopotów. Do czasu – a dokładniej do samotnej chałupy w Lasocinie. Gdy tylko skończył się dojazd do ostatniej chałupy – ta sama droga która przed chwilą była odśnieżona, kilka metrów dalej pokryta jest ponad półmetrową warstwą śniegu.
Trzeba przyznać, że nie było tak strasznie ciężko. Chociaż śnieg ubijał się pod stopami, to jednak człowiek zapadał się tylko trochę powyżej kostek, do kolan było jeszcze daleko. Jednak mimo to, tempo drastycznie spadło, zwłaszcza że i teren zaczął się już podnosić. Choć okolica nie obfituje w porze zimowej w żadne specjalne widoki, to trzeba przyznać, że miło się szło. Szlak obfituje w liczne skróty po prostej ścinające rozciągłe trawersy, jednak wysiłek który trzeba było włożyć w przejście normalnego szlaku był tak duży, że nawet nie myślałem o skracaniu. Być może latem, ale nie w takim śniegu...



Stara jodła-oszustka

Powoli dochodzę do Starej Jodły. Ot, stoi sobie drzewko na środku, ogrodzone siatkami od ludzi i zwierząt, spod śniegu nawet nie widać żeby było w jakiś sposób specjalne. Tutaj dłuższe przeliczanie czasów przejścia, potencjalnych alternatyw... i wniosek nasuwa się jeden: raczej nie zdążę już dojść na Sowę. Śnieg, choć pozornie nie tak strasznie „kopny”, zbytnio opóźnia marszrutę. Z resztkami dogasającej nadziei co prawda ruszam dalej, ale to raczej taka złudna nadzieja: dojdę do kolejnego rozwidlenia, a tam zobaczę, czy faktycznie tak bardzo się opóźniam w stosunku do czasów szlakowych.
Korzystając z Expressmapy Sudety Środkowe, w tym miejscu radzę uważać. Wbrew temu, co widzę na papierze, szlak niebieski przez rozwidla się nagle nie przy Starej Jodle, ale kawałek dalej. Tak więc idąc na Sowę, przez kolejnych 100 metrów idzie się zbitkiem szlaków żółtego, zielonego i niebieskiego, jednak gdy kawałek dalej pozostaje tylko niebieski – to znaczy, że droga prowadzi na Bielawę. Uprzedzam, bo zapamiętując że na Sowę najprościej iść niebieskim, można nie zwrócić uwagi na pozostałe szlaki – zwłaszcza, że akurat na tym skrzyżowaniu niebieski ma 3! rozgałęzienia (z czego jedno króciutkie, tylko do Starej Jodły i z powrotem).
Potem idę jeszcze kawałek korzystając z uroków zimowego lasu. Co jakiś czas gdzieś z boku słyszę pojedyncze odgłosy spadania czap śniegowym z gałęzi. Gdy mam szczęście, że dzieje się to przede mną – to oprócz głównego upadku znacznej części takiej czapy, widzę też śniegowe płatki z tej mniej zbitej części przepięknie rozsypujące się bezwładnie wokół, tworząc wrażenie rozpraszającej się, opadającej śnieżnej chmury. Niestety, utrafić z taką na zdjęcie już nie tak łatwo...



Niezdobyta Sowa

Gdy dochodzę do rozwidlenia pod Młyniskiem, już widzę, że należy odpuścić sobie dalszą wędrówkę. Jeszcze kawałek, jeszcze dwa zakręty – żeby zrobić ładne zdjęcia, no i może chociaż za kolejnym zakrętem jakiś widoczek ładny... tak przechodzę jakieś 50-100 metrów. Żeby „nie wracać tą samą drogą”, schodzę na idącą dosłownie 2 metry obok drogę żółtego i zielonego szlaku... i tu robi się mniej wesoło. Jak na drodze warstwa puchu nie budzi żadnych niespodzianek, tak w połączeniu ze skosem stoku momentami stawiając kroka tworzę całkiem spore zapadliny. Na szczęście to tylko kilka kroków – jednak gdyby taki śnieg miał stanowić przeszkodę na dłuższym odcinku, to nawet nie ważyłbym się iść dalej bez nart czy rakiet śnieżnych. Co zielony szlak miał na sobie zdecydowanie grubszą warstwę śniegu niż niebieski (widać wszyscy wybierają najkrótszą drogę na Sowę) to poza tym krótkim zejściem między drogami, obyło się bez niespodzianek.



A potem już tylko powrót. Jeszcze kilka zdjęć ośnieżonych drzew, jeszcze kilka spadających czap. 
Starą Jodłę omijam jednym ze wspomnianych skrótów. Akurat to okazuje się niekoniecznie najlepszym krokiem – tak jak gdzie indziej, nogi bezwładnie wpadają w śnieżną poduszkę, co w połączeniu akurat z zaplątaniem się w liany malin mogłoby się okazać niebezpieczne, na szczęście zwiększenie trochę ostrożności w stawianiu kroków i zwolnienie tempa wystarcza. Jeszcze tylko krótka obserwacja jak sobie koty radzą na śniegu (mimo, iż z racji wagi dużo mniej się zapadają, to też miały spore problemy z zejściem ośnieżonym stokiem), krótka sesja zdjęciowa z lasocińskim wilczurem (skorym do zabawy – i pozowania w zupełnie niefotogeniczny sposób) i na odśnieżonej już drodze można powoli zacząć się rozpędzać z powrotem do domu.