Niby śniegu w tym roku miałem nie
mało, to jednak czegoś mi brakowało. Udało się wreszcie złapać
zimę w kolorach śniegu i błękitu, jednak brakowało mi tego
charakterystycznego zapadania się w białym puchu. Więc gdy nagle w
połowie tygodnia zaczęło mocno prószyć (ku zgrozie kierowców) z
nadzieją wyczekiwałem weekendu. Bo a nuż jeszcze w czwartek/piątek
przyjdzie odwilż.
No i oczywiście w okolicach Wrocławia,
po nagłych intensywnych opadach, w piątek pozostała już tylko
cienka warstwa śniegu. Tak więc odpadały Wzgórza Trzebnickie,
Strzegomskim też nie chciałem ufać w kwestii ilości śniegu (bo
być może byłby to mój ostatni zimowy weekend, więc nie marnujmy
go), pozostały góry. Bliskie, w których ostatnio nie byłem –
więc uciekając od bezpośrednich okolic Wałbrzycha wybrałem
Sowie. I choć Wielką Sowę znałem tylko w jednym, zimowym
wizerunku, to cóż było począć? Lecz chociaż dla odmiany
wypadałoby wybrać się z drugiej, tajemniczej i nieznanej mi
strony. Zwłaszcza, że tak pięknie i intrygująco wyglądała z
wieży widokowej w zeszłym roku.
Rościszów - I love it!!!
A więc... Rościszów. Wioska tak
zaśnieżona, że coraz bardziej traciłem resztki nadziei na
znalezienie odśnieżonego miejsca parkingowego. Bo jak gdzieniegdzie
droga rozszerzała się na tyle, żeby można było obok niej
zaparkować, to warstwa śniegu była wyższa niż maska samochodu –
a odrzucać tyle śniegu małą saperką to by pół dnia zeszło.
Tak więc z rozmarzeniem rozglądałem się wokół, widząc wiele
potencjalnie pięknych krajobrazów do sfotografowania i żadnej
możliwości zatrzymania się.
Na szczęście coś udało się znaleźć
gdzieś w centrum wsi, w miejscu gdzie akurat mój szlak odchodził
od drogi. Nie do końca legalnie (teoretycznie na środku
skrzyżowania – ale z tak rozległym placykiem, że aż się
prosiło żeby zaparkować), ale bezpiecznie.
Lecz nie ruszyłem od razu na szlak.
Najpierw trzeba było obfotografować te rościszowskie cuda które
wcześniej widziałem. A więc, zniszczona kolorowa ruderka, niczym
te bajecznie kolorowe zdjęcia któregoś greckiego fotografa
fotografującego właśnie urokliwie obsypujące się tynki
porzuconych domostw. Do tego sople – o wysokości DWÓCH PIĘTER!!!
a z pewnością byłyby dłuższe gdyby na ich drodze nie stanęła
ziemia. Tym zimowym widoczkom przezierającym przez niezabudowane
działki budowlane odpuściłem, bo na jednym z nich przekonałem
się, że w obiektywie aparatu nie wyglądały już tak pięknie, a
były tak rozrzucone, że cały dzień zajęłoby mi ich sprawdzenie.
I tylko nie odpuściłem rozłożystemu drzewu na skraju urwiska, bo choć nie do końca umiałem złapać
kadr oddający jego uroki, to z pewnością było zjawiskowe.
Przebywający akurat na podwórku swego domostwa gospodarze nawet
oferowali żebym wszedł na ich podwórko jeżeli chcę zrobić
zdjęcie, ale chyba z drogi jednak było lepsze. Ale jak już
zaczęliśmy rozmowę, to okazało się, że warto zobaczyć kolejne
atrakcje. Zabytkowy kościół, który mimo zewnętrznej prostoty
szczyci się bogatym wnętrzem, ruderka równie fotogeniczna jak ta
na środku wioski... no cóż, okazało się, że ruderka jest zwykłą
ruderą pozbawioną romantyzmu, kościół zobaczyć mogę tylko z
zewnątrz... ale czasu trochę zeszło na to, żeby się o tym
przekonać. Ale tabliczka „sołtys” otoczona ogromną lodową
ramką to robi wrażenie i włodarz mało której wsi może się
pochwalić czymś takim.
Uwaga na dzikie osły!!!
Uwaga na dzikie osły!!!
A więc, opuszczamy wieś i powrót na
szlak... baa, fajnie się mówi „opuszczamy wieś”, ale idąc
wzdłuż szlaku jeszcze pozostaje jeszcze całkiem spory kawałek tą
ulicówką. Zwłaszcza, że chociaż z mapy wygląda to trochę
inaczej, to przez długi czas droga (asfalt) idzie jakby równolegle
do głównej. Ale i przejście przez obszar cywilizowany ma swoje
prawa i atrakcje: w lesie raczej nie spotkam znaku drogowego „Uwaga!
Dzikie osły!”. I choć nie spotykam nikogo zasługującego na to
miano, to jednak pewien pan mi niestworzone rzeczy opowiadał. Że
lepiej iść najpierw zakrętami (czyt. główną drogą), bo będzie
odśnieżona, a szlakiem mogę nie dojść (czyt. zakopać się).
Chociaż wszystko wskazywało na coś innego, to za jakiś czas te
słowa okazały się prorocze. No, ale na razie droga jest twarda,
ubita, odśnieżona, powiedziałbym nawet że widać spod śniegu
asfalt – no, ale kawałek dalej chyba już nie było asfaltu i była
to zwykła ubita droga.
No cóż, wreszcie udało się opuścić
Rościszów, mimo to droga wciąż nie sprawiała kłopotów. Do
czasu – a dokładniej do samotnej chałupy w Lasocinie. Gdy tylko
skończył się dojazd do ostatniej chałupy – ta sama droga która
przed chwilą była odśnieżona, kilka metrów dalej pokryta jest
ponad półmetrową warstwą śniegu.
Trzeba przyznać, że nie było tak
strasznie ciężko. Chociaż śnieg ubijał się pod stopami, to
jednak człowiek zapadał się tylko trochę powyżej kostek, do
kolan było jeszcze daleko. Jednak mimo to, tempo drastycznie spadło,
zwłaszcza że i teren zaczął się już podnosić. Choć okolica
nie obfituje w porze zimowej w żadne specjalne widoki, to trzeba
przyznać, że miło się szło. Szlak obfituje w liczne skróty po
prostej ścinające rozciągłe trawersy, jednak wysiłek który
trzeba było włożyć w przejście normalnego szlaku był tak duży,
że nawet nie myślałem o skracaniu. Być może latem, ale nie w
takim śniegu...
Stara jodła-oszustka
Powoli dochodzę do Starej Jodły. Ot,
stoi sobie drzewko na środku, ogrodzone siatkami od ludzi i
zwierząt, spod śniegu nawet nie widać żeby było w jakiś sposób
specjalne. Tutaj dłuższe przeliczanie czasów przejścia,
potencjalnych alternatyw... i wniosek nasuwa się jeden: raczej nie
zdążę już dojść na Sowę. Śnieg, choć pozornie nie tak
strasznie „kopny”, zbytnio opóźnia marszrutę. Z resztkami
dogasającej nadziei co prawda ruszam dalej, ale to raczej taka
złudna nadzieja: dojdę do kolejnego rozwidlenia, a tam zobaczę,
czy faktycznie tak bardzo się opóźniam w stosunku do czasów
szlakowych.
Korzystając z Expressmapy Sudety
Środkowe, w tym miejscu radzę uważać. Wbrew temu, co widzę na
papierze, szlak niebieski przez rozwidla się nagle nie przy Starej
Jodle, ale kawałek dalej. Tak więc idąc na Sowę, przez kolejnych
100 metrów idzie się zbitkiem szlaków żółtego, zielonego i
niebieskiego, jednak gdy kawałek dalej pozostaje tylko niebieski –
to znaczy, że droga prowadzi na Bielawę. Uprzedzam, bo zapamiętując
że na Sowę najprościej iść niebieskim, można nie zwrócić
uwagi na pozostałe szlaki – zwłaszcza, że akurat na tym
skrzyżowaniu niebieski ma 3! rozgałęzienia (z czego jedno
króciutkie, tylko do Starej Jodły i z powrotem).
Potem idę jeszcze kawałek korzystając
z uroków zimowego lasu. Co jakiś czas gdzieś z boku słyszę
pojedyncze odgłosy spadania czap śniegowym z gałęzi. Gdy mam
szczęście, że dzieje się to przede mną – to oprócz głównego
upadku znacznej części takiej czapy, widzę też śniegowe płatki
z tej mniej zbitej części przepięknie rozsypujące się bezwładnie
wokół, tworząc wrażenie rozpraszającej się, opadającej
śnieżnej chmury. Niestety, utrafić z taką na zdjęcie już nie
tak łatwo...
Niezdobyta Sowa
Gdy dochodzę do rozwidlenia pod
Młyniskiem, już widzę, że należy odpuścić sobie dalszą
wędrówkę. Jeszcze kawałek, jeszcze dwa zakręty – żeby zrobić
ładne zdjęcia, no i może chociaż za kolejnym zakrętem jakiś
widoczek ładny... tak przechodzę jakieś 50-100 metrów. Żeby „nie
wracać tą samą drogą”, schodzę na idącą dosłownie 2 metry
obok drogę żółtego i zielonego szlaku... i tu robi się mniej
wesoło. Jak na drodze warstwa puchu nie budzi żadnych
niespodzianek, tak w połączeniu ze skosem stoku momentami stawiając
kroka tworzę całkiem spore zapadliny. Na szczęście to tylko kilka
kroków – jednak gdyby taki śnieg miał stanowić przeszkodę na
dłuższym odcinku, to nawet nie ważyłbym się iść dalej bez nart
czy rakiet śnieżnych. Co zielony szlak miał na sobie zdecydowanie
grubszą warstwę śniegu niż niebieski (widać wszyscy wybierają
najkrótszą drogę na Sowę) to poza tym krótkim zejściem między drogami,
obyło się bez niespodzianek.
A potem już tylko powrót. Jeszcze
kilka zdjęć ośnieżonych drzew, jeszcze kilka spadających czap.
Starą Jodłę omijam jednym ze wspomnianych skrótów. Akurat to
okazuje się niekoniecznie najlepszym krokiem – tak jak gdzie
indziej, nogi bezwładnie wpadają w śnieżną poduszkę, co w
połączeniu akurat z zaplątaniem się w liany malin mogłoby się
okazać niebezpieczne, na szczęście zwiększenie trochę
ostrożności w stawianiu kroków i zwolnienie tempa wystarcza.
Jeszcze tylko krótka obserwacja jak sobie koty radzą na śniegu
(mimo, iż z racji wagi dużo mniej się zapadają, to też miały
spore problemy z zejściem ośnieżonym stokiem), krótka sesja
zdjęciowa z lasocińskim wilczurem (skorym do zabawy – i pozowania
w zupełnie niefotogeniczny sposób) i na odśnieżonej już drodze
można powoli zacząć się rozpędzać z powrotem do domu.
Dzikie osły rządzą! :D Mój dalszy sąsiad kiedyś raczył nas tabliczką "Uwaga - wściekły baran", gdyż hodował stadko owiec :) Pozdrawiam, fajne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuń