czwartek, 19 września 2013

Odnajdując się w swym zagubieniu, czyli dysputa nad szlakiem żółtym od Nawłoci

Do żółtego szlaku Wzgórz Trzebnickich przymierzałem się już kilka razy. Czasami chciałem nim iść, czasami sam przypałętał się w pół kroku – jednak jakkolwiek bym nie starał, nagle się gdzieś odłączał od wędrówki. I chociażby go pilnować jak oka w głowie – nagle rach, ciach – i już nie ma. Ale przecież przed chwilą był. Więc cofasz się do miejsca, gdzie go ostatnio widziałeś – no tak, tu jeszcze jest. A kawałek dalej – już go nigdzie nie ma.
Więc postanowiłem się wziąć za tego huncwota, za tą niesforę straszną. Skoro zawsze gubiłem go w okolicach Borkowic – to tym razem weźmy się na sposób, zacznę od Węgrzynowa, a dla pewności – wrócę tą samą drogą (wiem, nuda – ale na tym polega poświęcenie się dla szczytnego celu :).
No i urwis oczywiście swoje numery odstawił. Auto zostawione w Węgrzynowie, kawałek wiejską dróżką, wychodzę na pola – i już go nie ma. Cóż, pozostaje iść na czuja, według mapy (1:100 000, na dodatek to nie sztabówka – więc wiecie, że to tylko zgrubna orientacja) i... czuję się wystrychnięty na dudka. Bo trafiam na asfalt z Droszowa do Borkowic. Co prawda można by tym asfaltem do Borkowic – ale przecież mi przyświeca Cel. Czyżby ten malowniczy garb terenu to właśnie szlak którym miałem iść? No cóż, pozostaje wrócić do ostatniego skrzyżowania i tam spróbować. Ale śladów nie daje się zauważyć żadnych – bo przecież śladem nie jest ogromne pole żółtej nawłoci... więc trochę na czuja, trochę kierując się jakże niesurviwalową metodą „wejdę na szczyt tego wzgórza to się rozejrzę” wybieram jakąś drogę na przełaj. Ech, tak jak uczą szkolenia – włażenie na szczyt wzgórza to nigdy nie jest dobry pomysł, ale ja się mogę wytłumaczyć – mi nie zależało na tym, żeby się odnaleźć i wrócić do domu, ja dopiero rozpoczynałem wędrówkę.
Więc zszedłem ze wzgórza, z powrotem na drogę która się wzdłuż niego ciągnęła i z której dopiero co zszedłem. A ta też powoli się wspina, aby na jaką górującą nad wszystko miedzę się dostać. A wokół te widoki... niejeden fotograf na takich właśnie pofalowanych wzgórzach robi zdjęcia, które potem przynoszą mu sławę – a ja właśnie takich zdjęć nie umiem. Widzę to piękno, doceniam, tylko prostokącik zdjęcia ciekawie wpakować nie umiem.
I tak nad krajobrazem rozmyślając, docieram do Mienic. Nie od tej strony co zawsze, z przeciwnej – ale tylko kilkadziesiąt metrów od tego miejsca co zazwyczaj. A gdy już wracam na znany sobie teren – to i żółty hultaj się odnalazł. No patrzcie, zabawił się ze mną w chowanego, a teraz triumfalnie wraca. O, niedoczekanie twoje, już ja cię na postronku będę pilnował. I nawet pobliska ruina pałacu mnie od tego zamiaru nie odciągnie.
Więc bez większych postojów przechodzę przez wioskę, aby gdzieś tak w jej połowie skręcić w prawo. Krótki zacieniony wąwóz – i tu już wiem, że mi gdzieś nicpoń na bok nie ucieknie, co najwyżej przed siebie może, więc przystaję aby popodziwiać misterne siateczki rozpięte przez pająki na starym drzewie. Nie, nie takie jak znacie, z kilkumilimetrowymi oczkami – te raczej przypominają rozpiętą do pojedynczej warstwy gazę. Taką samą, jak kładzie się na ranę, taką samą, przez jaką przeciska się magiczne nalewki – tylko drobniejszą nicią szyte.
A potem długie pole. Tak, to pole już kojarzę – kiedyś na jego końcu stały kolorowe ule. A może to rozbiły się tu kolorowe namioty? Tak, kiedyś w drodze powrotnej prosto zbyt długo się zapędziłem – a potem kombinowałem, jak w wodę się nie wpakować, jak przez trzciny się przebić. O nie, żółty szlaku, tu mnie nie oszukasz, nie oszukasz mnie też kawałek dalej, gdy nagle sobie odbiłeś w prawo – a ja poszedłem sobie dalej. Wcale droga dłuższa nie wyszła, chyba nawet drobny pagórek po prawej okazał się ciekawszy od zwykłej drogi, ale nie – tym razem się nie dam oszukać, nie dam się wycwanić. Chociaż na tym odcinku tylko tobą udam się do Wilczyna.
Tak to właśnie docieram do Wilczyna. Jakie są największe atrakcje tej wioski? Uczeni w mowie i piśmie pewnie zaraz zaczną opowiadać o dworku szlacheckim, o leśniczówce zabytkowej, o wilczej gospodzie z jakże ciekawą drewnianą sztukaterią na ścianie wejściowej – a mnie urzekają tam wiejskie „pruskie domki”. Takie, jakie znajdziecie na urokliwych obrazkach z obszaru Mazowsza. Drewno już trochę spróchniałe, nadgryzione zębem czasu, faktura wypełnień też nie zawsze tylko szorstka, czasem i głębsze wżery da się zauważyć – godności nadawanej przez czas mu nie brak. Dwa takie znajdziecie zaraz przy wejściu do wioski, jeszcze zanim do dworku dojdziecie – kolejny gdzieś w bocznej, lewej alejce. Ale ja wybieram prawą – więc najpierw wspomniany dworek imitujący zamek omijam, potem zabytkowy park pałacowy, a na koniec wspomnianą leśniczówkę – a może inny domek użytkowy należący do dawnego panicza?
A kawałek dalej po lewej wspomniana gospoda – i nawet jeśli jesteście tu tylko przejazdem, to warto się zatrzymać. Bo oprócz kilku drewnianych tarcz herbu Wilcza Łapa na ogrodzeniu, znajdziecie też tu dosyć ciekawą... mozaikę? Boazerię? Czort wie jak to nazwać – ale murowanej ścianie nałożona została warstwa drewna, a na niej wyrzeźbiona i wymalowana została scena myśliwska.
Jak w tym miejscu szlak żółty prowadzi – nie mam pojęcia. Jakoś go nie pilnowałem, a na mapie – ten właśnie obszar trafia na zagięcie, a więc jest doszczętnie wytarty. Taka biała plama na mapie – to właśnie jest Wilczyn Leśny :) Ale czy to ma znaczenia? Kawałek dalej asfaltem, i na końcu cmentarza powinienem go złapać. No i się odnajduje – nawet wraz z kierunkowskazami. I tak jak mi się wydawało, kretyńskie wskazy odległości na drogowskazie w Mienicach nijak mają się do rzeczywistości. Bo zgodnie z zapisami w Mienicach, pomiędzy Wilczynem a Obornikami powinien być ledwie kilometr – gdzież by tam. Te w Wilczynie już jakoś wiarygodniej wyglądają, gdy porównam je z mapą.
Tymczasem wzdłuż pola idę w kierunku grodziska. Według wskazów powinno być już zaraz, tuż, tuż – niestety, nie odnajduję go. Więc bez większego rozczarowania (bo niespecjalnie mi na nim zależało – ale skoro to tak blisko...) wracam w okolice cmentarza. Gdzieś przez dziurę w murze widzę zarys ciekawej kapliczki, choć nie wiem jak się do niej dostać. Więc jedynie krótka sesja zdjęciowa „pod murkiem” i wracam do asfaltu.
Jak trafić do drugiego „malowniczego domku”? Dokładnie wam nie powiem. Ale idąc wzdłuż drogi na Golędzinów, włócząc się i odbijając gdzieś na boki – powinniście na niego trafić. Ja jedynie starałem się wrócić do początku wioski – i patrz, jest, po prawej. Po lewej kolejny – choć słońce nie te, trzeba by próbować wieczorem. I znów trafiam do sklepiku, w którym chyba zawsze siedzi ktoś, kto ma ochotę pogadać z turystą... a może to wciąż ten sam człowiek?
Powoli wracam wzdłuż pierwszego domku, krótka sesja zdjęciowa z kotkiem, i przypałętał się właściciel. Początkowo zdenerwowany, bo co to za obcy kręci mu się wokół obejścia – ale chwila rozmowy, i już się uspokaja, a nie, to turysta, spodobała mu się moja chałupa, jakby było co oglądać. A wie Pan co, tą chałupę to już nawet ktoś kiedyś fotografował, jakiś czas temu (taaa, pewnie to ja byłem :) I nawet raz studentki przyjechały, z plastyka, i chciały tą chałupę malować – to je wpuściłem na podwórko (no widzicie, widać nie mam gustu spaczonego, widać ktoś jeszcze takie sielankowe chałupki lubi :).
A potem z powrotem żółtym szlakiem, przez Mienice, z których odpowiednio wychodzę, wzdłuż pola, skręt w prawo, na moje źródło pozyskania owoców bzu na nalewkę – i gdy kończy się bez po prawej, a zaczyna las po lewej, to gdzieś tu trzeba odbić. Na szczęście natrafił się obeznany w terenie rowerzysta – i już wiem, jak mam trafić. Bo zazwyczaj albo za bardzo sugerowałem się punktem widokowym zaznaczonym na mapie, albo wolałem zejść do przepięknego wąwozu – a szlak idzie gdzieś pomiędzy. Tym razem udało mi się go utrafić – jednak gdy przekonałem się, gdzie dochodzi on do płynącej dołem rzeczki, to zastanawiam się, kto wybrał właśnie tą trasę? Wcale nie dłuższa, a jakże piękniejsza jest trasa która trochę bardziej odbija w prawo – no tak, ale betonowy most przez rzekę do Borkowic jest kawałek dalej, a taka pomniejsza, niedbale rzucona przez rzekę kładka drewniana mogłaby się zarwać pod człowiekiem, zwłaszcza po intensywnych rajdach terenówek – i szczegół, że szerokość rzeki jest tu węższa niż krok dorosłego czy krótki skok dziecka, a zejście do rzeki dogodne. Most jest most, i turysto masz leźć mostem – a jak wcale nie chciałeś odbijać do Borkowic, to cię borkowicki wąwóz interesuje? :)
Tymczasem las się powoli kończy. Gdzieś na granicy cienia odnajduję znak żółtego szlaku – a gdy daję kilka kroków widzę, że tutaj już dzisiaj byłem. Pamiętacie pole pełne żółtej nawłoci, na którym niesurviwalowo wchodziłem na szczyt wzgórza? No właśnie tu jestem – i wtedy wystarczyłaby odrobina więcej światła, abym dostrzegł ten znak. Niestety, przy ostrym słońcu granica cienia okazała się czarniejsza niż normalnie – a szlak się cicho w niej skrył, bawiąc się z turystą w chowanego.

Tak więc - udało mi się. Udało mi się przejść żółtym szlakiem całą trasę z Wilczyna do Węgrzynowa, nie gubiąc go ani na chwilę. Gdy dochodzę do wioski, jedynie gdzieś w oddali widzę starą porzuconą chatę, istny klimat wiurbexowy – ale nie, zostawię ją sobie na kiedy indziej. Żebym miał powód jeszcze tam wrócić...  

środa, 4 września 2013

Magiczny Wrocław


Słońce już dawno zaszło za horyzontem, promienie słońca ustąpiły pola latarniom, coraz cichsze stają się dźwięki pieśni buskerów. A czyż nie mogło by tak być na co dzień? Albo chociaż co tydzień? Czemu trzeba buskerskiego święta, aby chociaż rynek rozbrzmiał muzyką?