piątek, 31 stycznia 2014

Śnieżnik widziany od dołu

Drabina wgłąb ziemi
Choć kilkukrotnie byłem w Masywie Śnieżnika, to największa atrakcja tego rejonu zawsze chowała się gdzieś niezdobyta. Po trosze dlatego, że jak trafiłem za czyjąś sprawą do tego Masywu to lądowałem w okolicy Międzygórza, gdy jechałem z własnego wyboru – to też właśnie tu ciągnął mnie sentyment. No i ta konieczność rezerwacji miejsc też zawsze sprawiała, że spontaniczny wyjazd nie wchodził w rachubę. Jednak przy okazji spędzanego w Kletnie sylwestra nie podjęcie próby zwiedzenia jaskini byłoby zbyt wielkim wyzwaniem rzuconym mym pragnieniom.
Chociaż początek nie był zbyt dobry. Gdy pytałem znajomych czy zarezerwować bilety (i ile), to nikt nawet nie zauważał pytania. No przecież to dopiero po świętach, to jeszcze dużo czasu, teraz są ważniejsze sprawy. No więc, dobrze, zobaczy się na miejscu.
Na szczęście, już pierwszego dnia znalazła się ekipa pragnąca wymarszu do Jaskini. Tak więc, idziemy naprzód. Niestety, droga z Sądejówki do Jaskinii z założenia jest dostępnym wszystkim asfaltem, bo turyści muszą jakoś dotrzeć i nie zmęczyć się po drodze. Chronicznie nienawidzę chodzenia po asfalcie, ale drogi alternatywnej jakoś nie było widać. Więc mijam porzuconą dawną restaurację, której budynek wręcz świeci szczytowym PRL-em, po drodze jakieś betonowe silosy i inne bunkry, do których koniec końców zapomniałem później pójść w czasie tego wyjazdu. Gdy tylko droga odbija w bok wraz z żółtym szlakiem, to kontrolne sprawdzenie na mapie, tak, tak, powinien dochodzić „gdzieś koło jaskini”. Na pytanie czy na pewno „gdzieś obok” nie oznacza że go ominie, pada odpowiedź „w razie czego zejdziemy na GPS-a”. Na szczęście po krótkim czasie szlak faktycznie wychodzi na plac zabaw charakterystyczny dla wszelkich „podziemnych przybytków” Dolnego Śląska, i choć sam szlak akurat tu odbija w górę, to droga jest już oczywista.

Wyobrażenia zderzone z rzeczywistością

Obraz walki bizona z lwami
Niestety, entuzjazm słabnie po słowach „wszystkie miejsca zarezerwowane. Brak możliwości rezerwacji do końca roku. Zapisać na listę oczekujących?”. Kasjer wyjątkowo niekontaktowy, tylko dzięki maniakalnemu uporowi udało mi się wyciągnąć z niego informację, że przed nami 13 osób już czeka na liście. Słowem: załamka, biletów nie ma, jaskini nie będzie. Na szczęście znajomi przekonali, żeby przeczekać, i te straszne 13 osób ku mojemu zaskoczeniu wbiło się w przeciągu 2 wejść (40 minut). W tymże czasie miałem okazję poznać cały rozgardiasz organizacyjny tego miejsca i zrozumieć, czemu w wejściu, przy kasie, tak ciężko się przepchać do środka. Naprawdę, cały ten natłok można by rozładować wprowadzając tylko lekki porządek. Bo czasem kasjer wyczyta nazwiska z listy oczekujących, czasem spyta „czy ktoś chce kupić bilety” i kto pierwszy ten lepszy. Że nie wspomnę o braku głośników nawet w holu głównym (a już chyba nieosiągalnym cudem byłoby ich umieszczenie w malutkiej „restauracji” na górze). Słowem, „waruj turysto, waruj potulnie, a jak się nie podoba, to wyp...”. Istne komunistyczne podejście do klienta, kiedy to towar był reglamentowany a potrzeby i możliwości zakupowe znacząco przeważały znikomą podaż. Zresztą o restauracji na górze też ciężko powiedzieć coś dobrego, piwo grzane może i było grzane, ale z pewnością nie do zwyczajowo przyjętych temperatur, podobnie jak potrawy. Słowem, istna maszynka do wyciągania kasy z frajerów i nikt nie dba o poziom usługi.

Podwodne jeziorko gdzieś w Jaskini Niedzwiedziej
Podwodne jeziorko wapienne
Pierwszy kontakt z przewodnikiem. Szybkie zlustrowanie „o, państwo mają wykupione trzy pozwolenia, te osoby mogą robić zdjęcia”, szybkie zapoznanie z zasadami obowiązującymi na terenie jaskini, i że w ogóle jesteśmy na terenie parku krajobrazowego, który podlega ochronie, krótki quiz „co wiemy o zasadach obowiązującym w parku krajobrazowym?”. Tylko żeby nie prowokować znajdujących się w pobliżu dzieci postanowiłem nie sprawdzać reakcji pani przewodnik na czającą się już na końcu języka odpowiedź: „w przeciwieństwie do parków narodowych, w parkach krajobrazowych DOZWOLONE jest schodzenie z wyznaczonych szlaków turystycznych”.
A wracając do zezwoleń na robienie zdjęć, zupełnie nie rozumiem ich w obecnych czasach. Kiedyś – tak, to było wymuszenie zakupu pocztówek, dodatkowa kasa dla obiektów turystycznych. Inna sprawa, że jak dla mnie to akurat oczywiste było, że taniej było kupić zdjęcie zrobione przez zawodowca niż męczyć się samemu w trudnych warunkach oświetleniowych i płacić za wywołanie. Obecnie, już nawet pomijając grupę „mam smartfona z „aparatem” i nie zawaham się go użyć”, bezkrytycznie podchodzących do jakości takich zdjęć, i tak większość wolałaby mieć zdjęcie w praktyczniejszej formie cyfrowej. Niestety, jakość pocztówek od czasów tzw. komuny poszła radykalnie w dół, turystom wciska się podfarbowany kicz, więc tym bardziej chciałoby się zrobić zdjęcia samemu. No i trzecie, chyba najważniejsze z punktu widzenia zasadności takiej opłaty: ludzie jak nie muszą, mimo wszystko wolą nie wydawać pieniędzy na takie bajery, co najwyżej ci ze wzmiankowanej grupy będą się tajniaczyć, tak więc koniec końców z takich pozwoleń dochód raczej nie jest jakiś wielki. Za to w przypadku braku takiej opłaty, jeśli już komuś uda się zrobić dobre zdjęcie, to zaraz wrzuci na facebooka, bloga, twitta, pokaże znajomym – słowem, atrakcje turystyczne same odcinają się od darmowej, wszechobecnej i wszechmocnej reklamy wirusowej.

Podziemne piękno natury

Wielkie organy w Jaskini Niedźwiedziej
Wracając do samej jaskini, ta na szczęście sama w sobie zadbała o jakość usługi. Na początku mijasz fajną ekspozycję przedstawiającą prace archeologa, kawałek dalej szkielet prehistorycznego niedźwiedzia i... i zaraz zapominasz o tych atrakcjach. Stalagnaty, którą to nazwę zapewne pamiętacie zapewne z lekcji geografii może i nie robią wrażenia, jednak te stalaktyty i stalagmity są po prostu piękne. Długie, zwisające z sufitu wapienne „sople lodu”, zarówno w kolorze zamarzniętego mleka, jak i mleka zmieszanego z kakao, i wyrastające im naprzeciw zgrubiałe „kominy”, niczym spotykana czasem samotna pionowa skała na środku jeziora. Sprasowana przez ogromne ciśnienie skała co rusz „poci” się przeciskającą się przez nią wodą, która kropla po kropli, kap, kap, skapuje na dół. A że w trakcie przeciskania rozpuszczają się w niej jakieś minerały, to potem część z nich w momencie skapywania zostaje na podwale. I tak atom po atomie, mikrometr po mikrometrze z każdą kroplą narasta taki „sopel”, którego wysokość po setkach lat daje się już mierzyć w centymetrach a nawet metrach. I podobnie na dole, gdy taka kropla spadnie na podłoże, to część wody spływa w dół zostawiając osad z przesyconego roztworu na skale, część wody z rozpuszczonym wapieniem pozostaje na skale i odparowuje w powietrze – a rozpuszczone minerały zostają na powierzchni. Tam gdzie starcza miejsca, powstają zarówno pojedyncze stalaktyty, jak i czasem całe ich pola, wśród których, jak to w naturze, możemy spotkać pojedyncze mutanty. Tak więc wśród pola soplowego nagle znajdujesz jakąś bulwę, którą pani przewodnik uparcie nazywa pieczenią z dzika, a w której nasze wychowane jednak na duchu fantastyki towarzystwo raczej zauważyło serce aliena :)

Mise martwicowe w Jaskini Niedźwiedziej
Końcówki skrzydeł aniołów
w Jaskini Niedźwiedziej
Oczywiście, tak powstają stalaktyty i stalagmity tam, gdzie jest stosunkowo dużo powierzchni. Gdy jednak jej brak, na nierównych załomach ścian powstają jeszcze ciekawsze formacje naciekowe. Woda jak to woda, zawsze szuka najniższego miejsca i zawsze wybiera najbardziej stromą drogę. Czasem milimetry pojedynczego wżeru sprawiają, że cała woda spływa kanalikiem, po trosze rzeźbiąc go swym tarciem, po trosze zostawiając kamienny osad. A gdy potem przychodzi turysta, to widzi coś, co przypomina zamrożony wodospad. No i jeszcze dochodzi dynamika cieczy, ta najgorsza chyba dla studentów mechaniki dziedzina fizyki, a równocześnie dająca jakże piękne efekty w naturze, bez wykonywania Bóg wie jak skomplikowanych obliczeń. Czasem kropla nie może po prostu spaść w dół, jakby się bała spaść w wielką przepaść, tylko jeszcze chwilę klei się do posady, tak szuka, jak jeszcze może zjechać trochę niżej, tak po krawędzi, tak żeby jednak „skoczyć” z trochę mniejszej wysokości. I tak to woda trochę cofa się po krawędzi, trochę zawija się pod przepaść, i dopiero spod spodu spada efektownie w dół. Tak właśnie powstały przepiękne „organy”, tak właśnie powstają przepiękne skrzydła anioła barwione chyba w rozwarstwionej mieszaninie mleka i kawy.
Jednak chyba najpiękniejsze w jaskini są mise martwicowe, takie małe polskie Pamukkale. Po trosze w wyniku rozpryskiwania się wody na stalagmitach, po trosze w wyniku ciągłego parowania i odparowywania, w wodzie powstają takie drobne „miski”, które dzielą podziemne jezioro na kilka mniejszych. Wewnątrz każdego z nich czasem nieregularnie narasta „mała rafa koralowa” (oczywiście mówię tutaj wyłącznie o zjawisku geologicznym odbywającym się bez udziału koralowców). Co jednak najciekawsze jest w całości, to ich górne zwieńczenie, które wygląda jakby ktoś przeciął je nożem, jakby ktoś rozkroił wapienną kulę aby zajrzeć do jej środka. Z czym to jeszcze można skojarzyć? Z warstwicami jeziora naniesionymi w terenie, tak, jakby ktoś w regularnych odstępach od dna robił coraz to kolejne warstwy dzielące je na strefy wpływów...
I tylko nietoperka szkoda, gdzieś sobie na zimę przysnął w jaskini, a gdy przyszło ciepło... może i nawet się obudził, jednak zachłannie zabierający przestrzeń wapień powoli przymurował część jego ciała. Podobno na wiosnę jeszcze było go widać, pod koniec roku widoczny był tylko niczym wapienna narośl wystająca ze ściany, pewnie za rok nie będzie nawet śladu po nim...



Krótkie wyjście na powierzchnię

Nic, co dobre, nie trwa wiecznie, poprzez system wiatrołapów wychodzimy na zewnątrz. Została na dziś jaskinia uranu, i choć słońce już dawno nie stoi w zenicie, jesteśmy dziś jeszcze ją zrobić. Znajomy na swoim garminie robi szybkie rozeznanie w sytuacji i przedstawia dwa warianty: asfalt, powrót do skrzyżowania i atak na jaskinię (słowem: zło, zło, jedno wielkie zło), albo „tu kawałek na azymut, na górze dojdziemy do drogi, i tą dojdziemy już prawie do kopalni”. Słowem, lekko, prosto i przyjemnie, na dodatek nie asfaltem, zwłaszcza po wypowiedzianym lekkim tonem „da się” wybór był chyba oczywisty. Nawet dla początkującej turystyki w różowej kurteczce i kozaczkach o tym samym kolorze.
Strumyk spływający ze zboczy Czarnej Góry
W terenie to „da się” już wyglądało trochę... wykrętnie powiedzmy że ciekawiej :) Stromo, mokro, ślisko (pamiętajmy, że tej zimy jeszcze nie wspominałem o śniegu – i nie bez powodu dopiero przy następnej wycieczce dopiero o nim powiem – a więc ślisko oznacza rozmoknięte, butwiejące liście i rozmokniętą ziemię – no, ale lodu na szczęście nie ma :), na szczęście wysoka przebieżność (nie lubię tego wskaźnika na mapach biegów na orientację, bo wskaźniki procentowe nic mi nie mówią – ale znaczenie jest chyba oczywiste: wysoka przebieżność to w miarę rzadko rozstawione wysokie drzewa, brak niskich drzewek, krzaczków, malin, jeżyn i innych przeszkadzajek). Po prawej w górę wżyna się wąwozem szeroki strumień, nam pod nogami ciągle plącze się jakiś pomniejszy wodospływ, do góry, do przodu przed siebie... STOP!!! Nagle dosyć ciekawe zjawisko. W parowie zebrały się liście, co samo w sobie jeszcze nie jest niczym ciekawym. Jednak gdy trafił na nie strumień, to nagle zwodniczo przestał być strumieniem. Nie ma jeziorka, nie ma kałuży, nie ma nawet strumienia... jest kupa leżących na sobie liści, pomiędzy którymi, całym ich przekrojem przesącza się nasz strumyk. A że od wilgoci liście szybciej butwieją, tracą na elastyczności, zapadają się i zbijają – to wychodzi całkiem ciekawe przepływowe mini-bagienko o średnicy kilku metrów. Oczywiście, w praktyce oznacza to pułapkę. I choć z wierzchu wygląda to jak kociołek pełen jesiennych liści, to nagle okazuje się że wstąpiłeś butem w tą składającą się głównie z wody bryję aż po samą krawędź wysokich traperów i woda już przelała ci się górą. Na szczęście takiego obrotu sprawy udało się uniknąć, próbę sforsowania pułapki odpuściłem sobie po drugim kroku.
Sprzęt ucieczkowy w kopalni uranu w Kletnie
Sprzęt ucieczkowy w kopalni uranu w Kletnie

Znów wędrujemy ciepłym krajem,

malachitową łąką morza.
Ptaki powrotne umierają
wśród pomarańczy na rozdrożach.

Znów wędrujemy, Grzegorz Turnau

Po drodze jeszcze tylko jakieś radosne udawanie wielkiej wędrówki smerfów (a daleko jeszcze, papo Smerfie? :), i bez większych przygód docieramy do obiecanej drogi. Różowe kozaczki początkującej turystki już dawno kolorem przestają straszyć zwierzęta, różowa kurtka wciąż nie nosi żadnych śladów maskowania, czyli: coś się działo, nie było źle, słowem: tak jak obiecano, „da się”. Nawet bez strat w ludziach czy sprzęcie!
Górniczy kaganek Dla przeciętnego oka droga niczym nie różni się od innych krętych górskich dróg wijących się niczym węgorz wzdłuż jakiejś warstwicy, jednak nie będzie przesadą mowa o malachitowej drodze. Wśród kopanych butami drobnych kamyków doświadczone oko geologa co chwila zauważyłoby malachity, większości znane jako przepiękne zielone kamienie szlachetne. No cóż, co chwila kopane kamyki nie mają żadnej wartości materialnej, ich szlifowanie u specjalisty kosztowałoby więcej, niż za nie można by dostać, ale jak to brzmi „ze stromego bezdroża wyszliśmy na gładką malachitową drogę”. Radość nie trwała jednak zbyt długo, bo zaraz okazuje się, że kopalnia „to gdzieś tam” (oczywiście wyposażona w garmina ręka „Papy Smerfa” zdecydowanie wskazuje kierunek inny niż droga). Na szczęście, tutaj już jest trochę mniej stromo, więc mimo licznych wykrotów i wyciętych, zwalonych drzewek, daje się nawet lekko zbiegiwać. Powoli już zmierzchało, więc niektórzy oszuści nawet próbują oszukiwać czołówek, jednak jak dla mnie, to pora zbyt wczesna, a światło czołówki wciąż jeszcze bardziej rozprasza się w świetle słońca niż cokolwiek daje. Ale jak ktoś lubi to kto mu zabroni?
Górniczy kaganek w kopalni uranu w KletnieDo kopalni uranu trzeba chwilę poczekać, bo poprzednia grupa dopiero co weszła, za to przynajmniej nie trzeba mieć rezerwacji. Jeszcze tylko radosne hasło „moja grupa z Sądejówki proszę na końcu”, okazało się, że faktycznie spotykamy też tą „mniej naszą” część naszego sylwestra (sylwester był zorganizowany na zasadzie skrzyknięcia się kilku grupek, z których pojedyncze osoby znały się z pozostałymi grupkami, oczywiście później to się trochę bardziej pomieszało), no tylko skąd ich przewodnik kopalniany zna? Nie ważne, choć pod koniec tekstu wszystko się wyjaśni. Na razie wchodzimy do kopalni.
Sprzęt górniczy
Kopalnia... jak kopalnia. Choć wszystkie są do siebie na tyle podobne że ciężko pisać o każdej co innego (a kopalnię złota już opisywałem), to oczywiście powstrzymałbym się od stwierdzenia, że kto widział jedną, widział wszystkie. Oczywiście, chodniki wszędzie są takie same, ale skały trochę inne, wystawki inne, o innych rzeczach opowiadają przewodnicy, wreszcie inne są „atrakcje dodatkowe” (wąskie lub niskie chodniki, podziemne wodospady, głębokie przepaście...), słowem, każda warto zobaczyć. No i fatalistycznie brzmiący „uran” też robi wrażenie, chociaż szkodliwego wpływu promieniowania nie ma się co obawiać we WSZYSTKICH kopalniach uranu w Polsce. Za inne kraje, w szczególności za te na wschód od naszej granicy, raczej nie odpowiadam. Co zapamiętałem z tej kopalni? Kolekcję ceramicznych kufli, wystawkę wyposażenia górnika, w szczególności sprzętu ucieczkowy i dawnych kaganków i lamp, które w tych warunkach dosyć szybko nabierają ciekawego, rdzawego kolorytu. No i uroczego nietoperza, który na miejsce swego odpoczynku postanowił wybrać sobie komin nad trasą turystyczną, dzięki czemu każdy turysta mógł go sobie obejrzeć. Niestety, zdjęciem się nie pochwalę - mój aparat nie chciał się na niego ustawić, a nie było czasu na nastawy ręczne.
Na koniec zwiedzania zdajemy kaski, wychodzę korytarzem do przodu i... co jest? To już powinno być wyjście, nie przypominam sobie żadnej większej komory za tą z kaskami, droga odbija na prawo i na lewo, którą wybrać, zdezorientowany próbuję chwilę poczekać na przewodnika, dopiero po chwili do mnie dochodzi: JA JUŻ JESTEM NA ZEWNĄTRZ, po prostu przez ten czas słońce zaszło już do końca za horyzont i tu po prostu jest już tak ciemno. No dobra, więc schodzimy do asfaltu, asfaltem w dół, tylko sporadycznie mijają nas samochody, co akurat dziwi – bo trochę turystów było w środku, trochę samochodów stało na parkingu, a my już dłuższą chwilę idziemy. 
Dawno zrudziałe wyposażenie górniczeZ tyłu podskakuje czyjaś czołówka, zarys drogi co prawda jest widoczny, mimo to sporadycznie też ją sobie doświetlam aparatem (lampa szukania ostrości jest całkiem fajną latarką, na kilka sekund wystarczy nie dociskać przycisku aby nie zrobić zdjęcia). Gdy tylko lampka gaśnie i wokół znów robi się ciemno, najwyraźniejsze szczegóły drogi wciąż pozostają wypalone gdzieś na dnie siatkówki, więc nie trzeba co chwila świecić przed siebie, i nagle nasz przewodnik mówi: to tu przez łąkę, nie ma sensu nadrabiać asfaltem. Fakt, mimo iż obniżenie nie jest tu wielkie, to asfalt obchodzi polanę ogromnym łukiem, jednak na szagę, przez te zwalone drzewa? Co prawda, tak, mamy czołówkę, ale jedną na pięć osób, więc to chyba trochę ryzykowne? Co gorsza, tempo narzucone lekko biegowe, więc potknąć się łatwo, a samemu mi się wracać nie chce... na szczęście doświetlanie przedpola aparatem świetnie się sprawdza, do tego korona drzew już nie zasłania światła księżyca i gwiazd, droga okazała się lżejsza niż się zapowiadała. Jeszcze tylko ostatni kawałek asfaltem, który o takiej godzinie wyjątkowo jest miło widzianym podłożem (głównie ze względu na brak niewidocznych w nocy nierówności terenu i w miarę wyraźny zarys drogi – w najgorszym wypadku chociaż po wyraźnie odcinających się od nieba ciemnych wierzchołkach drzew), i jesteśmy z powrotem w sądejówce.

Przewodnik na tle kolorowej ściany w kopalni uranu w Kletnie
Przewodnik w kopalni uranu akurat obrócił latarkę,
gdy chciałem mu zrobić zdjęcie
Poranek, wszyscy jeszcze śpią. Schodzę na dół, jeden czajnik już się wygrzewa na kuchence gazowej, drugi zalewam do pełna i stawiam na palniku obok. Do pierwszego, prawie pustego, też dolewam, bo zaraz się wszyscy pobudzą i będą chcieli kawy/herbaty, a na tym gazie to cała wieczność ugotować wodę. Za chwilę przychodzi właściciel Sądejówki, poburczał pod nosem „Przecież człowiek musi zdążyć do pracy” i odlewa z czajnika prawie całą wodę, zostaje trochę więcej niż na jeden kubeczek herbaty. Ta twarz jakaś taka mi znajoma, jakby przypomina wczorajszego przewodnika z kopalni, i jeszcze to „moja grupa z sądejówki”... niestety, choć akurat chciałem zrobić mu zdjęcie w kopalni to zupełnie przypadkowo akurat się obracał w stronę niekomponującą mi się z resztą zdjęcia, albo światło akurat ktoś zasłonił czy odsłonił, no słowem, nie dawało się, więc nie miałem jak dla pewności porównać i takie drążące zapytanie pozostawało: czy to ten sam człowiek, czy tylko podobny i przypadkowa zbieżność faktów, czy los zaczyna się pastwić nad mym umysłem. Koniec końców okazało się, że jednak ten sam człowiek :)

Zrudziały, dawno już nieczynny kaganek na podłodze w kopalni uranu w Kletnie
Oczywiście, drobne naburmuszenie wynikające z niedospania było uzasadnione, nie mogę nic złego o nim jako o gospodarzu sądejówki powiedzieć, jako przewodnik kopalniany – w kwestii wiedzy merytorycznej stoi na poziomie trochę wyższym od przeciętnego, jako osoba opiekująca się grupą zdecydowanie błyszczy na tle przewodników z Jaskini Niedźwiedziej, a powyższą anegdotkę przytaczam raczej jako anegdotkę na przypadkową zbieżność niż narzekanie na czyjeś poranne niedospanie :)

wtorek, 21 stycznia 2014

W poszukiwaniu oznak zimy

Gdy zaglądam tego, to aż mnie bierze zgroza. To już ponad 2 miesiące od ostatniego wpisu... przedświąteczne zabieganie, posylwestrowe lenistwo, i tak się powoli przeciąga... i właśnie na Blue Mondaya musiało mi się zebrać, żeby wreszcie coś napisać?*
No cóż, kiedyś trzeba powiedzieć: DZIŚ, NIE JUTRO – więc dzień nie gorszy niż każdy inny. Blue Monday? A może to tylko kolejna wymówka, żeby powiedzieć: może jutro, może jutro, może jednak jutro? Nie, żadne jutro, DZIŚ, DZIŚ, chociaż tekst napisać, jak będzie za późno, to najwyżej zdjęcia się obrobi jutro.

A w kolejce do opisania czeka wycieczka do Okulic. Tak, może to właśnie los sprzyja, bo wycieczka w takim właśnie blu-mondajowym klimacie. Choć mapa pokazuje teren z doskonałym potencjałem, to ja już znam te okolice i wiem, czego się po nich spodziewać.
No więc zacznijmy od wioski startowej. Okulice, mała wioska gdzieś na pograniczu Parku krajobrazowego Doliny Bystrzycy. Ruina renesansowego dworu, młyn, stara gorzelnia... zapowiada się pięknie. Rzeczywistość okazuje się bardziej szara – dworek ciężko rozpoznać od pozostałych zabudowań, teren starej gorzelni zamknięty i odgrodzony płotem, młyn to tylko wysoki narożnik ściany... gdzieś na zejściu udaje się odnaleźć jakąś wiurbexową stodołę. Porzucony fotel choć nie zachęca do zasiąścia, jednak w połączeniu z drugim, obróconym bokiem raczej przypomina allegoryczny pokój „telewizyjny”. Geometryczna konstrukcja drewnianych dachowych podpór w połączeniu z ciekawym światłem jest już ciekawsza, jednak szału nie ma. Tak więc wychodzę na drogę na Milin. Gdzieś z boku wiejski domek z jabłonkową aleją, która z pewnością wiosną pięknie „prowadzi wzork” ku temu budynkowi... pogoda raczej przypomina przedwiośnie, więc całość radością nie napawa. Jedynie gdzieś z boku porzucony stary traktor tworzy ciekawy fotograficznie klimat.
No to odbijam do lasu. Co prawda w tej okolicy ma się wątpliwości, czy to najlepszy wybór. Bo czy na pewno rozjechana przez ciężkie cieżarówki, szeroka na 3-4 stojące obok siebie kamazy rozjechana piaszczysta droga jest mniej cywilizowana niż wąski, podziurawiony niczym szwajcarski ser, wiejski asfalt? Mapa mówi jedno – do lasu to jednak tą przyszłą „autostradą”. Bo choć jeszcze jej nie ma, docelowo powstanie tu szeroka asfaltówka klasy ewropejskiej. Bo przecież to park krajobrazowy, to trzeba chronić – także od pożaru. Więc buduje się tu „drogę przeciwpożarową” podobną do pobliskiej drogi krajowej nr 35 do Wałbrzycha... „żeby chronić krajobraz”. Ech, logika europejskich wymogów połączona z głupotą polskich urzędników.
Tymczasem gdzieś obok mnie rozpościera się widok na staw rybny. Małe wodne uroczysko, z zadaszoną drewnianą konstrukcją (a właściwie – drzewną, bo nad drewnianymi deskami przeważają ilościowo drzewne okrąglaki), z ledwie jednym dyskretnie szpecącą tabliczką o zakazie połowu ryb. Co tam, za ten kawałek natury z tymi łysymi pniami pobliskich buków odbijającymi się w wodzie można przeboleć tą jedną tabliczkę. Zwłaszcza, że już jej chyba nie dużo brakuje, żeby uroczo rozkwitła rudą rdzą.
Choćby nie wiem jak kluczyć, z takich uroczych zakątków co chwila wychodzę na rozkopany piach przyszłej „przeciwpożarówki”. Dopiero przechodząc na jej północną stronę nareszcie udaje się zostawić drogową szpetotę z dala od siebie. No cóż, z pewnością wyznaczając jej przebieg, projektant kierował się już istniejącą siecią ścieżek – więc gdy już ją przekraczam, pozostaje mi wąski (2 kilometrowy?) pasek bezdroży. Wysokie drzewa wśród których co chwila płoży się bardzo gęsta dolna warstwa młodych drzewek co rusz ustępują miejsca wysokim trawom despotycznie panoszącym się na polanach chaotycznie porozrzucanych na tym płacie lasu. Choć starałem się wypatrzyć początków zimy, raczej częściej znajduję kolory jesieni. I tylko gdzieś przy powierzchni ziemi daje się dostrzec pojedyncze oznaki szronu...
I tak oto błądząc od lewa na prawo (i z prawa na lewo), docieram do rozlewającej się szerokim nurtem Bystrzycy. Ech, lasy lubuskie, ech, rozlewiska Warty... rozbestwiłyście mą estetykę. I choć rozlewiska Bystrzycy nie wyglądają źle, to gdzież im do Was? Rzewna tęsknota za tym jakże leśnym województwem się włącza.
Rozlewiska mają to do siebie, że łatwo na nich zbłądzić. Choć czasem domy wydają się tak pobliskie, to nagle się okazuje, że dzieli nas od nich dzień drogi. Bo przecież rzeka po drodze, czy to główne koryto, czy ledwie jakaś odnoga, która za chwilę rozdziela się na kolejne i kolejne. Choć Piława się wydaje tak bliska, niczym na wyciągnięcie ręki, to nie dane mi będzie dziś do niej dotrzeć. Więc pozostaje mi iść wzdłuż Bystrzycy, rzewnie wspominając rozlewiska Warty. A zwalone drzewo aż kusi aby wykorzystać je niczym most. Gałęzie niczym rozpostarte palce wpiły się w przeciwległy brzeg i z całą siłą drzewnego potwora starają się przyciągnąć go jak najbliżej do siebie. Szeroko rozpościerająca się woda walczy z próbą zgniecenia jej w tym zabójczym uścisku...
Jak jednak już wspomniałem, rozlewiska to dosyć zdradliwy teren, i często brak dokładnej „sztabówki” sprawia, że możemy błądzić kilometrami, aby tylko obejść jakąś nieprzewidzianą odnogę. Na szczęście to, co na mapie zaznaczone było podwójna niebieską kreską, w terenie okazuje się jedynie zasychającym przez większą część roku korytem, które tylko sporadycznie wypełnia się wodą. Nie trzeba zawracać, nie trzeba nic nadrabiać aby obejść „deltę” pojedynczego dopływu, w którą się wpakowałem. „Rzekę” daje się przejść suchą stopą po twardym gruncie, nawet przez chwilę nie ryzykując zakopania się w błoto. Ale te cudnie kuszące oczka wodne... jakże pięknie wyglądałyby skąpane w drobnej mgle... jakie niebezpieczne są ich rozbagnione okolice. Choć do zdjęcia nie trzeba podchodzić zbyt blisko, choć o tej porze dnia łatwo wyrwać się przyciągającej magii ich uroku, to aż obawiam się, co by było gdyby one tonęły w osłaniającej je mgle... czy tak właśnie powstawały legendy o tajemniczych mokradłach?
Tymczasem po przekroczeniu nienazwanego dopływu, droga okazuje się już utwardzona. Tak dochodzę do spiętrzającej rzekę zapory. Choć kusi do przejścia na drugą stronę, jednak uskok betonu jest trochę zbyt wysoki: pewnie udałoby się zeskoczyć nie ryzykując wpadnięcia do wody, jednak z powrotem już nie da się wrócić. A gdzie najbliższy most, aby wrócić na południową stronę Bystrzycy? Więc odpuszczam sobie...
Tuż za zaporą dosyć ciekawa kolekcja „krzaków”. Czy to wiklina, czy jakaś inna roślinność – trudno powiedzieć. Jednak geometryczny „uporządkowany chaos” linii równoległych w połączeniu z kompozycją kolorystyczną brązów robi wrażenie. Choć wolę gdy okolice rozkwitają zielenią, jednak ten „busz” zyskuje na urodzie właśnie zimą, czy nawet późną jesienią, gdy zielsko pozbędzie się liści.
Droga do Kamionnej gdzieś umyka we wspomnieniach. Ot, zwykła droga polna gdzieś na pograniczu pola i lasu. Taka zwykła, sielankowa wiejska droga, tak zwana „leśna klasyka” - choć przyjemnie nią iść, to ciężko o niej pisać. Z pewnością prawdziwy wieszcz rozpisywałby się na miarę znanej chyba każdemu inwokacji Pana Tadeusza, jednak mi raczej wyjdzie opis pokroju pierwszej polskiej encyklopedii... Koń, jaki jest, każdy widzi :)
Tak więc zwykłą wiejską drogą docieram do Kamionnej. Po lewej duża leśniczówka, po prawej – drewniana gospodarcza komórka na drzewo i inne bambetle. Kawałek dalej – most (a więc nie byłoby tak daleko, ale kto wiedział? Mapa niby coś sugeruje, ale nuż by się okazało, że to nieopatrznie machnięta kreska przez niedokładnego kartografa?), a za nim – CUDO. Porzucony pałac, praktycznie ruina – lecz nie taka zwykła. Jeszcze miejscami wysoka na piętro czy dwa, jeszcze gdzieniegdzie pozwalająca wejść po murach na wyższą kondygnację i spojrzeć na otaczający świat z góry, gdzieniegdzie odkrywająca wejście do zasypanych piwnic... i portal, z dwójką siłaczy podtrzymujących nadgryziony zębem czasu reprezentacyjny kiedyś balkon...


krótki rekonesans po Kamionnej, odwiedzenie poznanego kiedyś Nepomucena, i pora wracać do domu. Gdzieś po drodze mijam spotkaną wcześniej komórkę na drzewo, która zadziornie pińdrzy się w ostrych promieniach słońca aby zaraz przybrać szarą szatę Kopciuszka gdy tylko wyciągnę aparat, gdzieś obok starej wierzby w której mogłaby zamieszkać jakaś wiedźma, znów obok tamy...
gdzieś znów cywilizacja zaczyna się o mnie dopraszać – gdzieś tu kończy się usypany nasyp ziemny przyszłej przeciwpożarowej „autostrady”, by kawałek dalej zamienić się w rozjeżdżoną błotnisto-trawiastą drogę, w której gliniastej nawierzchni co rusz buty toną na głębokość kostki... gdzieś na tle oślepiającej plamy słońca samotny rolnik ze swym traktorem, zniszczony przez budowniczych drogi dawny podziemny przekop, którym przepływała sobie tutejsza rzeczka, troszkę szersza niż długi skok, rzeczka teraz wymagająca trochę zręczności aby przejść ją po tych kilku kamieniach... mapa, która postanawia wraz z nurtem uciec gdzieś w otchłań tego cieku wodnego, bo przecież już za chwilę wsiądę do auta z gps-em... Nie, choć to już powrót do cywilizacji, nie wyprę tej odrobiny natury z siebie, tego kawałka dzikości. Mapa wraca ze mną do domu, taki relikt dawnych czasów w wielkim mieście cywilizacji...


Gwoli wyjaśnienia: Z pewnością zdziwi was (w szczególności zmotoryzowanych), że piszę o poszukiwaniu zimy akurat tego dnia, gdy wszystkie samochody pokryły się grubą warstwą lodu, której skrobanie zajmowało nawet pół godziny. No i że we wtorek piszę o Blue Mondayu... otóż powyższy wpis to zaległy opis wycieczki z końca listopada, napisany wczoraj, dziś tylko obrobiłem zdjęcia i skleiłem całość.