niedziela, 16 lutego 2014

Wyprawa "aby podeptać śnieg"

Początek trasy na Śnieżnik nie zapowiadał się ciekawie. Chociaż był to już schyłek grudnia, to krajobraz wciąż przypominał późną jesień. Zamiast bieli śniegu, ziemię pokrywał brąz opadniętych liści. Dobrze, że chociaż niebo nie straszyło szarością, jak miało to miejsce dnia poprzedniego.
Droga początkowo też do najciekawszych nie należała. Najpierw asfalt, który w okolicach bunkrów zamieniał się co prawda w drogę „leśną”, jednak wciąż jeszcze przejezdną dla samochodów, i to nie tylko terenowych. Trochę uroku dodawał jej przepływający obok potok, jednak to trochę mało w porównaniu jakie stawiam zimowym górom.
choinka świerkowa
I tak to z pominięciem rozważań nad kierunkiem na jednym zakręconym rozstaju, powoli i bez większych atrakcji docieram do typowo turystycznego schronu leśnego. Ot, drewniany, mocno skośny dach, żeby na konstrukcji nie zbierał się śnieg, w którym można na chwilę przystanąć i odpocząć, przy okazji popijając herbatkę z dodatkiem samodzielniego robionego soku z dzikiego bzu.
Wydawałoby się, że dawno już minął wschód słońca, jednak na niebie wciąż nie było widać złocistej kuli. Pewnie dlatego, że idąc wzdłuż drzew można je widzieć tylko nad sobą – a tu akurat słońce zawita dopiero gdzieś koło południa. Jednak gdy gdzieś między gęstym skupiskiem gałęzi daje się zauważyć jaśniejszą plamę, to okazuje się, że jest ono jeszcze zaskakująco nisko. No i ten zaskakujący kolor pomarańczu, taki nienaturalny... pora jednak ruszać dalej. Na szczęście jednak tuż za chatynką niebieski szlak odbija od ceprostrady aby już dużo bardziej stromą (i dużo bardziej atrakcyjną) dróżką piąć się pod górę Śnieżnika. Gdzieś na tej drodze też powoli pojawia się śnieg...



Skapana we sloncu zimowa polanaa tymczasem zza gałęzi dostrzegam piękno spóźnionego wschodu słońca. W zasadzie ciężko to nazywać wschodem, bo wokół już wydawało by się jasno, jednak plama światła tak odróżnia się od swego otoczenia, że należy zastanowić się, czy to naprawdę na ziemię spłynęło już w pełni jasność dnia, czy może to jeszcze trochę efekt dostosowania się oczu do niewyczuwalnego już delikatnego zmroku? Natomiast kolor światła jest tak piękny, że w pełni doceniłem uroki porannego wstawania w górach. Choć to wciąż pomarańcz, to jednak trochę inny odcień niż tej widziany na postoju, a w połączeniu z poświatą bijącą zza drzew daje wspaniały efekt, jedno z tych wrażeń, które spotyka się tylko czasami na szlaku i chciałoby się do nich wrócić.
Słońce zza zimowych drzew
Na szczęście śnieg okazał się w miarę ubity, ale jeszcze nie lodowato śliski. Dlatego po krótkiej wędrówce wychodzę na na polanę, a właśnie bardzo niski młodnik. Dopiero w tym miejscu wyłania się dosyć szeroka panorama, która na szczęście tego dnia jest doskonale widoczna, a wierzchołki gór wyłaniają się niczym widma z rozmytej mgły u ich podnóża. Krótka sesja zdjęcia i pora ruszać dalej. Tutaj droga już staje się oblodzona, dlatego każdy krok należy stawiać ze szczególną ostrożnością, co i tak nie uchroni przed upadkiem. Na szczęście taki problem pojawia się na krótkim odcinku niezasłoniętego południowego stoku, jednak po krótkim odcinku udaje się wejść w teren otoczony wysokimi drzewami, w którym znów stopy swobodnie mogą deptać po śniegu.

Ślęża - korytarz powietrzny
Ślęża - szlak dla czarownic
Śniegowe przebiśniegi
Przebiśniegi wykonane ze śniegu
W zasadzie stąd dojście do Śnieżnika mogłoby zająć kilkanaście minut. Jednak tuż obok drogi wśród drzew wyłania się mała bezdrzewna łacha, akurat zaczynając od naszej drogi i idąc w dół. Dlatego ktoś z naszej wesołej gromadki postanowił przetestować, czy da się na niej zjechać. Z braku jakiegokolwiek sprzętu zjazdowego (narty, sanki) nie pozostało nic innego jak zjechać na kurtce. Szybkie samodoskonalenie techniki, i okazuje się, że mamy świetną zabawę. Trochę czasu mija, zanim decydujemy się iść dalej, zmęczeni ciągłym wdrapywaniem się przez kopny śnieg do drogi, z której ponownie rozpoczynaliśmy swój zjazd.
W zasadzie od tego miejsca droga już idzie prawie płasko aż do samego schroniska. Tutaj szybki posiłek, i pora iść dalej.

Góra „trudna psychologicznie”

Na szczycie Śnieżnika
Śnieżnik od zawsze wydawał mi się górą niszczącą człowieka psychologicznie. Chociaż nie kojarzyłem masakrycznie długiego ani ciężkiego podejścia, to kojarzyła mi się z drogą nie mającą końca. Że już z radością widzisz jej szczyt, zwiększasz tempo żeby go dosięgnąć, a gdy dochodzisz do miejsca które przed chwilą widziałeś – nagle okazuje się, że to jedynie jakieś przepłaszczenie, a następny „pozorny szczyt” widzisz przed sobą. I z tego co pamiętałem, to takich „szczytów” było kilka, choć nigdy nie pamiętałem ile.
Śniegowy sękacz
Dlatego do tego podejścia nastawiłem się psychicznie. Gdy po krótkim płaskim odcinku droga odbijała w lewo i wspinała się do góry, to całkiem spokojnie pod nią podchodziłem. Jak wspomniałem, droga mocno stroma nie jest, i gdyby nie lekko oblodzone obszary, to w ogóle nie byłoby się czym przejmować. Tak że spokojnie, spokojnie przed siebie, bez szaleństw, bez przyspieszania – systematyczne podejście do pierwszego „przełamania”.
I tu mnie Śnieżnik zaskoczył. Bo owszem, to, co jeszcze przed chwilą wydawało się szczytem, wcale nim nie było, zaraz za nim teren staje się prawie że płaski, jednak przede mną roztacza się panorama charakterystyczna dla Śnieżnika. Po bokach widzę sąsiednie granie, przed sobą – wielką zanieżoną polanę z usypanym kopcem skał na samym szczycie. Więc gdzie te psychiczne pułapki, gdzie te katusze? Czyżby to moja pamięć spłatała mi figla, a nie góra? No cóż, na to wygląda, więc z radosnym entuzjazmem ochoczo wbijamy się na szczyt szczytu, czyli na kamienny kopiec... i tu nagłe zderzenie z rzeczywistością każe trochę jednak spowolnić. Podejście prawie żadne, 3 czy 5 metry po skałkach, więc skoro nie ma wspinaczki, to gdzie tu rozmawiać o wysiłku, tyle, że trzeba uważać na śliskie podłoże. Zresztą podejście jeszcze nie było takie złe, gorzej było z zejściem z tego kopczyka lekko w inną stronę – tu już nie potknąć się i nie wywrócić było dosyć ciężko.
Morawa - jej źródło przyciąga turystów
Spragniony turysta u źródeł Morawy
Wracając do samego Śnieżnika – to ewidentnie góra zasłużyła na swoją nazwę. Już od dawien dawna stąpamy po miło skrzeczącym śniegu. Jednak tutaj śnieg nie tylko leży na ziemi, ze względu na często panujące tu wiatry charakterystycznie oblepia wszystko co wystaje ponad ziemię, jak chociażby paliki szlaku wbite w ziemię. Na każdym z nich narosły niereleguralne zwały śniegu, swą strukturą przypominające ciasto sękacza. Jednak najciekawszą formacją śnieżną okazują się naturalnie stworzone (i całkiem liczne) pola „śnieżnych przebiśniegów”, drobnych, wyrzeźbionych wiatrem i słońcem śnieżnych „kwiatków”, wielkością i kształtem przypominających zbierające się do otwarcia przebiśniegi.
zimowa choinkaW zasadzie tutaj zawsze kończyła się moje wyprawy i pozostawał jedynie powrót na miejsce noclegu. Tym razem za namową znajomych przekraczam czeską granicę. Tutaj już zejście jest całkiem strome, a wydeptany w śniegu „korytarz” jest ewidentnie oblodzony. Dlatego schodząc chyba lepiej iść tuż obok, gdzie buty lekko tylko wpadają w śnieg, na tyle, żeby nie poślizgnąć się na lodzie. Gdzieniegdzie nawet daje się zjeżdżać na nogach lub nawet na kurtce, jednak 
generalnie stromizna w dół jest tak ostra, że próbując zjeżdżać bezpośrednio w dół, a nie wzdłuż wydeptanej drogi, raczej nie dałoby się już zatrzymać. Tak więc jednak głównie na nogach szybko dochodzimy do kamiennej niskiej „chaty”, która okazuje się źródłem rzeki Morawy.








zagubieni we mgle
Zagubieni we mgle
Odczynianie złych uroków pogodowych poprzez pocałowanie słonia
Odczynianie złych uroków pogodowych
Jeszcze kawałek dalej, i na kolejnym płaskim kawałku ziemi znajdujemy resztki schroniska. Chociaż mało co wystaje ponad ziemię, jednak warto zajrzeć do dawnych piwnic. Ściany są mocne i nie grozi im zawalenie, a przejście wszystkich pomieszczeń nawet mimo śniegu wymaga tylko podstawowej ostrożności. Przy mocno wiejącej pogodzie jest to też doskonałe miejsce do odpoczynku i wypicia herbaty, bo wspomniane piwnice są doskonałą ochroną od deszczu i wiatru.No to jeszcze dołączyć do gromadki turystów całujących na szczęście kamiennego słonia (i nie, wcale nie w trąbę się go całuje!), i można wracać na szczyt.

Pamatce Petra Sedlaka, ratowniku z Horskiej Slozby

Tymczasem pogoda ma swoje drobne załamanie. Będąc na szczycie pierwszy raz, mieliśmy piękne słońce i widok na panoramę wokół. W międzyczasie jednak, Śnieżnik powoli zaczął tonąć we mgle, a naprzeciwległy szczyt schował się za chmurą. Na szczęście w czasie rozmowy ze znajomymi pogoda powoli zaczyna się uspokajać, jednak nastrój powoli nabrał klimatu bardziej sprzyjający zauważeniu małego, górskiego grobu i zastanawiania się nad zmiennością pogody.
Forsowanie nieistniejącego potoku
Forsowanie nieistniejącego potoku
Pora na zejście do schroniska. Jako iż mgła sprawiła, że nastrój stał się bardziej melancholijny, to jakoś trzeba było sprawić, żeby oprócz rozgrzanego ciała cieszyła się także dusza. No więc tylko znaleźć odpowiedni skos – i hajda, znowu zjazdy na kurtkach. Chociaż kurtki goretexo-podobne doskonale się sprawdzają w takiej roli, to nic nie przebije nylowego fleku. Tak więc kilka zjazdów w dół, kontrolne porównanie kto ma najlepszy „sprzęt” (czytaj kurtkę) i można schodzić dalej. Jeszcze pamiątkowa sesja z przechodzenia po zwalonym drzewie nad najprawdopodobniej potokiem (dodam, że przejście drzewem raczej odbijało od szlaku niż było jego częścią – ale jak się bawić, to się bawić) i powoli wracamy do schroniska. Pogody ducha (dodam, że wraz z nią i pogoda atmosferyczna się poprawiła) nie mogły już zepsuć nawet tłumy praktycznie uniemożliwiające odpoczynek w środku. Na szczęście jak już wspomniałem, pogoda jest tak dobra, że odpoczynek na zewnątrz nikomu nie przeszkadza.
A potem już tylko zejście, bez żadnych większych atrakcji. Najpierw mieszanką wszystkich dochodzących do schroniska szlaków dochodzimy do Przełęczy Śnieżnickiej. O dziwo, na tej trasie o wiele szybciej niż na niebieskim szlaku, najpierw spod nóg, a później także z otoczenia znika biały kolor śniegu. Potem, szlakiem rowerowo-narciarskim, czyli kolejną drogą usypaną malachitami w dół. Po drodze spotykamy parę, która już bez nadziei upewnia się, że do Jaskini Niedźwiedziej to oni chyba pobłądzili? Tak, tak, pobłądzili państwo, to nie dość że niewłaściwa droga, to na dodatek spory kawałek za daleko. Potem już tylko w dół, w dół, ponownie do szlaku niebieskiego, a następnie wzdłuż poznanego już rano strumyka. Tym razem już za dnia wracamy od betonowych silosów do naszego noclegu w Sądejówce...


herbata na zimowe mrozy
Na śnieg i zimowe mrozy najlepiej pomaga termos z gorącą herbatą