poniedziałek, 21 lutego 2011

Gdzie diabeł gra na skrzypcach... zabłądziłem przypadkiem

Do Marcinowa zabłądziłem przypadkiem. Ot, niewłaściwy zjazd z obwodnicy Trzebnicy, pierwsza wioska celem rozeznania terenu z mapą – a tu dziwna tabliczka. Prywatne muzeum ludowe „U Kowalskich”. Że pięknego zimowego dnia było szkoda, najpierw pojechałem tam gdzie planowałem – aby po południu wrócić do muzeum. Och, obawy, do której otwarte, a może akurat obiad mają – a skądże, odrobina rozsądku i już wiemy, kiedy muzeum otwarte. A więc nie budzimy gospodarza co kur zapieje, nie trzymamy go też aż na zewnątrz nocne ćmiki przyjdą – i jeśli jest akurat w domu, to z chęcią was przyjmie.

O skrzypcach diabelskich...

sala muzyczna w muzeum ludowym u kowalskichCzy słyszysz płacz listka lipowego
Czy słyszysz jak drzewo kwili
To toja kochana muzyka
Dusze i serce mili
Źródło: Grajek, Marian Kowalski - zapożyczone ze strony muzeum

Na początek, ugości po gospodarsku – i przy herbacie opowie, a jak kto ma szczęście, to i przy chlebie wiejskim, i przy żurku. O muzeum opowie, o sobie, o eksponatach, o gościach niemieckich i brazylijskim. A i o życiu coś od siebie doda. A potem oprowadzi. Z kuchni do sali zaprzęgowej zaprowadzi – a tam tylko koni brak, za to chomąt końskich pod dostatkiem. Z zaprzęgowej do muzycznej – a tam muzyki choć nie słychać, to wszędzie wokół widać. Czyż to za sprawą skrzypiec diabelskich, co przy drzwiach stoją? A może akordeony muzycznym samozapłonem w rezonans wpadają? A może to ten tawerniany klimat sąsiadującej izby? 
wrzeciono w muzeum ludowym u Kowalskich
A skoro zabawa, to i święta – w jeszcze kolejnej izbie pełno ozdób świątecznych. I choć te bożonarodzeniowe bomby nieznacznie ledwie różnią się od swych castoramowych podróbek, to już podobnych ozdób wielkanocnych w żadnym markecie nie uświadczysz. I lalki ludowe, i inne zabawki - i tylko prząśniczki przy kołowrocie brak...

U prząśniczki siedzą jak anioł dziewieczki,
przędą sobie przędą jedwabne niteczki
kręć się kręć wrzeciono! Wić się tobie wić!
Tą pamięta lepiej, której dłuższa nić
Źródło: Prząśniczka, stara pieśń ludowa

... i innych sprzętach ludowych

kolekcja z dusza w muzeum ludowym u kowalskich
A skoro materiał na sukienki przędziemy, to i wyprasować je potem trzeba – a tu na chętnych czeka ogromna kolekcja żelazek, zapewne liczniejsza niż bogdaniecka kolekcja młynków do kawy. A teraz przez salę kominkową na dwór – tu z kolei czekają narzędzia rolnicze. Choć gdzież im do kolorowych ogrodków rolniczych Ściechowa – jednak i one swój urok mają, zębem czasu nadgryzione, rdzą i zendrą przeżarte... I tylko w kuźni mierzwi zapach nowości, bo choć narzędzia stare, to budynek nowy, a że nieużywany – to i dymem jeszcze nieprzesiąknięty. To już Dom Chleba ciekawszy, choć ściany też pewnie długo jeszcze nie przejdą zapachem wędzarnianego dymu i świeżutkiego chleba.
misiek na karuzeli w muzeum ludowym u kowalskich
A że muzeum na dzieci głównie nastawione – to do kolejnego pomieszczenia zajrzeć trzeba. Wydawałoby się, karuzela, cóż dla dorosłego za atrakcja, jakby się mało wesołych miasteczek w życiu widziało. No, i się widziało – ale TAKIEJ karuzeli, to jeszcze nigdy w życiu.

O właścicielu słów kilka...

Marian Kowalski, człowiek orkiestra - dosłownie i w przenośni
Marian Kowalski -
człowiek-orkiestra,
dosłownie i w przenośni
I na koniec o właścicielu – bo czyż bez niego to muzeum by powstało? Nawet jeśli, to pewnie dużo skromniejsze by było, bo zamiast pasji, ktoś pracowałby dla pieniędzy zaledwie. A czy wtedy aż taki ogrom by włożył, że o sercu nie wspomnę? Ot, byłby kolejny skansenik lokalny, a jednak takie cudo powstało. Człowiek przemiły, gospodarz pełną parą, co każdego ugości. Wydawałoby się, że i aparat się nim zachwyci, bo twarze ludzi w tak podeszłym wieku przecież zawsze tyle na fotografii mówią. Tyle życia za nimi, tyle historii do opowiedzenia, tyle pieśni kryją w sobie... Nie, nie tym razem – mimo podeszłego wieku, zmarszczek na twarzy mało, i to nie twarz, lecz jedynie usta mówią. A właściwie... nie usta, nie głos – w tej krainie to przedmioty mówią. I choć zwierzęta na polskiej wsi w Wigilię gadają, to tutaj, wśród tej magii, to przedmioty swe historie opowiadają. I gdyby tylko głos ich spisać, to niejedną ciekawą książkę można by napisać. I pomyśleć, że to jeden człowiek  wszystkie te przedmioty, a wraz z nimi i ich historie, od niebytu uratował...

Rogata dusza

Patrz człowieku na ten stos staroci,
Którego czas niszczy i słońce nie złości,
A koronki z pleśnią pospołu tańcują,
Ten wytwór rąk ludzkich na potęgę psują.
To wszystko ratować ja chcę i ja muszę!
Bo taką rogatą mam ja chłopską duszę
Koronki wygonię a pleśń wycałuję,
Dorobek rąk ludzkich jeszcze uratuję!
Źródło: Marian Kowalski, zapożyczone ze strony muzeum


Informacje praktyczne:
Adres: Marcinowo 2, z obwodnicy Trzebnicy najbardziej północny zjazd na zachód, w centrum wsi widoczny kierunkowskaz.
Godziny otwarcia: brak ściśle określonych, choć przyjeżdżającym z Wrocławia i dalszych okolic warto się upewnić telefonicznie, że gospodarza w domu zastaną (w razie niezłapania, pobliskie Wzgórza Trzebnickie Kocimi Górami zwane oferują swe piękne krajobrazy żądnym rozrywki turystom).
Telefon: (071) 387 01 09
Opłaty: brak opłat dla turystów indywidualnych, symboliczne opłaty dla grup zorganizowanych ustalane przed przyjazdem – w przypadku wycieczek biedniejszych nawet bezpłatnie.

niedziela, 13 lutego 2011

Zimą malowane drzewa

Po wczorajszym mglistym dniu, ze słabym zapałem wstaję z łóżka. Jeszcze tylko kontrolne spojrzenie za okno, żeby się upewnić, że nie warto wychodzić na spacer.... a tu ogromne zaskoczenie. Nie dość, że zza delikatnej mgły widać niebiesko-mleczne niebo, to wszędzie wokół tak pięknie. Wszystkie drzewa przemalowane na biało – znak, że zima przypomniała sobie o swoich obowiązkach? Szybkie przygotowanie ciepłej herbaty do termosu, wyszukanie ciekawego kawałka lasu, jeszcze szybkie szukanie tematu zdjęć na obiecany wpis o autostradzie na Poznań... i skoro już jedziemy w tym kierunku, to czemu właśnie nie tam?

Nieprzewidziane atrakcje

Choć Trzebnicę omija obwodnica, to żeby lepiej trafić na właściwe wioski, próbuję właśnie przez miasto. Jak to łatwo wygląda na mapie – ot, w centrum skręcić na zachód, i wyjadę na Malczów. Tak, oczywiście – tylko wszystkie zjazdy w lewo wyglądają tak, jakby droga miała się zaraz skończyć. Choć w końcu przez miasto przebiłem się na północny koniec obwodnicy, to muszę przyznać że warto było. Bo przez przypadek odkryłem Bazylikę św. Bartłomieja i św. Jadwigi. Trzeba przyznać, że to szczególnie ciekawy zabytek. Na pierwszy rzut oka barokowy, swym przepychem przewyższający nawet standardy obowiązujące w tamtych czasach. Jednak gdy spojrzeć w górę, trudno nie dostrzec pierwotnej, średniowiecznej formy kościoła. Jakie to szczęście że trafiłem akurat na przerwę między mszami i swobodnie można przyjrzeć się temu dziełu bożemu. Na zewnątrz z kolei czeka kolejny nepomuk, i jakże ozdobne wieże. Gdyby nie świadomość upływającego czasu – ale przecież zimą tak wcześnie robi się szaro, więc trzeba jechać dalej.
Więc jak wspomniałem, koniec końców wypadam na północny koniec obwodnicy, i teraz już próbuję trafić na właściwą drogę. Jednak co innego pilnować mapy idąc przed siebie, co innego gdy jadąc samochodem można liczyć tylko na pamięć. Kolejna pomyłka – tym razem trafiam do Marcinowa, ale widać i znowu los nie przypadkowo poplątał moje drogi. Ale o tym wspomnę nie dzisiaj... na razie kolejny zjazd okazuje się właściwym. Kawałek prostej, białe drzewa Farnej Góry podziwiam jeszcze zza szyby, ale przy kolejnym skrzyżowaniu udaje się znaleźć miejsce do zaparkowania. 

I wreszcie idziemy...

I wreszcie można w pełni nacieszyć się pięknem zimy. Horyzont rozciąga się falistą linią pagórków, odcinając biel śniegu od błękitu zamglonego nieba. W oddali pasą się sarny – dziś jeszcze kilka razy je spotkam. Dłuższa chwila na kontemplowanie piękna (w tym i szansa dla aparatu na wyrażenie swego zachwytu), i można iść dalej, wzdłuż skręcającego asfaltu. Na zakręcie mała zagwozdka – choć nie dziwi płot wokół sadu, to dziwne podejrzenia budzi napis „przejście rowerowo-piesze” na zamkniętej bramie. Oczywiście mapa potwierdza, że ten niebieski znak przy napisie to oznaczenie szlaku, którym będę wracał – ale to później się będę martwić. Na razie na kolejnym zakręcie – kolejne białe szaleństwo, ponownie fotograficzne. A to zachwycam się odległymi planami i śnieżnymi krajobrazami, a to szybkie przerzucenie wzroku na bliższe plany i zeschnięte chaszcze przebijające się spod warstwy śniegu... wszędzie wokół tak pięknie, tak zimowo. Tylko czemu coś ciągle nie pasuje w kadrze? W Myśliborzu jakoś łatwiej było mi zrobić zdjęcia...

Wiecie kiedy śpiewu ptaków jest mało
Gdy przyleci śnieżyca i zrobi się biało
Pod "czapy śniegowe zwierzątka się chowają
I na ciepły wiosenny wietrzyk czekają.
Marian Kowalski, Wierz dla moich synków



Ale to już Malczów. Ot, spokojna wioska, jedynie zaciekawić może ordynarne graffitti – jednak ciekawostką jest nawiązanie do popularnego serialu „Ranczo”. Kawałek dalej jeszcze klimatyczny wiejski domek komponujący się ze śniegiem, i praktycznie to już koniec wioski. A dalej rozpościerają się białe pola, rozrzucane na przemian z małymi płatami leśnymi na nierównej siatce wzgórzy. Kawałek drogą, kawałek międzą – a głównie na skuśkę przez pola, bo szlaku wbrew mapie nigdzie nie widać. To pod górę, to w dół, dopóki głęboki kocioł nie staje na drodze. I choć nie po szlaku, to chyba wciąż blisko niego, bo i w okolice Ciemnej Góry, i Połańca udaje mi się dojść. Po drodze monotonię bieli przerywa drewniana ambona myśliwska, gdzie indziej robienie zdjęć okupuję zgubieniem rękawiczki – jednak na szczęście zgubę udaje się odnaleźć. Patrząc pod nogi, zastanawiam się nad dziwną formą śniegu. To nie płatki, to jakby styropianowe granulki. Czyżby to nie normalny śnieg, jaki na co dzień spotykam, a jedynie wytrącone z mglistego powietrza kropelki wody, zamarzające w locie?

Aż dochodzę do asfaltu na Przecławice – i tu zaczyna się dokładne studiowanie. Choć pozbawiona szczegółów setka nie daje zbyt dokładnych informacji, jakoś udaje się odnaleźć zejście na przełęcz kowalską. A gdzieniegdzie na głowę spada śnieg z drzew. Choć gdy przyjrzeć się bliżej, to ten opad nie cieszy za bardzo. Bo to efekt słońca, które swymi promykami rozgrzewa drzewo... i zamarznięte na gałązkach kryształki lodu, które spadają z drzew, odsłaniając czarną spodnią warstwę. Zresztą z upływem czasu coraz mniej widzę białych drzew wokół. Co gorsza, powoli niebieskie niebo miejsca ustępuje szarzejącej mgle. Gdy odnajduję krzyżujący się z czarnym szlak niebieski... wychodząc na pole, wszędzie wokół widzę już mgłę. Trochę wina pogody, trochę – tego że pod słońce idę. I jedynie osty utrzymują jeszcze swe lodowe ozdoby. Za to na polu już coraz częściej oprócz lodowych granulek, widzę też lodowe igiełki opadłe właśnie z drzew.

Pisałem o niebieskim szlaku – choć pozwala on mi wyczuć moment, kiedy skręcić na Kowale, to i tak dalej znowu trzeba iść na czuja. Mimo to udaje się dotrzeć do wioski – a tutaj szukanie dworku. Choć może to za dużo powiedziane – dworek już dawno stracił cały swój blask, a dużo ciekawsze okazują się stare zabudowania folwarczne i nawet ohydne tabliczki zakazujące wstępu ze względu na możliwość zawalenia się nie przeszkadzają. Chwila rozglądania się – i dalej przed siebie. Wciąż niebieskim szlakiem, próbuję wyjść z wioski i wrócić do samochodu. 

Niezliczone przeszkody, czyli problemy rozwiązują się same 

I tu zaskoczenie – na drodze stoi ogromne gospodarstwo. Cóż pozostaje innego, jak je obejść? Na obrzeżach uwagę przyciagają kolorowe ule, na szczęście teraz bez pilnujących ich pszczół. Choć z każdą chwilą staje się coraz szarzej, to dzięki ulom udaje się jeszcze odnaleźć piękno kolorów. No i piękno rozkwitłych w pobliżu baź. Tak, tak – dwa tygodnie ocieplenia jak co roku ogłupiły wierzby, które postanowiły czym szybciej wystawić swoje puszki do słońca. I gdy teraz, w cieple pokoju piszę te słowa, w każdej chwili mogę spojrzeć na wyjątkowo silnie rozrośnięte puszki stojące w wazonie.
Przejście z bezdroży na polną dróżkę okazuje się świetnym rozwiązaniem – niebieski szlak znowu się odnajduje. Nie na długo jednak – gdy ponownie dochodzę do czarnego szlaku, totalnym zaskoczeniem okazuje się opis na turystycznym szlaku „miedzą pomiędzy polami”. Niby jasna podpowiedź, gdy jednak widać dwie, a może i trzy miedze, którą wybrać? Przecież nie tą, którą wskazuje strzałka – nie, ta złośliwie wskazuje gąszcz drzew akurat w środku między miedzami. Na czuja udaje się jednak wybrać tą właściwą, o czym upewniają pojawiające się sporadycznie znaki na drzewach. Znowu w dół, znowu w górę – choć wzniesienia niższe, to czuję się prawie jak w górach. Zwłaszcza jeśli chodzi o zadyszkę ;)
Aż wreszcie dochodzę do wcześniejszej zagwozdki – przede mną zamknięta brama, płot okalający sad. W prawo daje się zauważyć jakieś przejście w chaszczach. Zastanawiam się, czy to nie tu trzeba wejść jakoś na teren sadu? Okazuje się jednak, że właściwe przejście przechodzi właśnie przez chaszcze. Upewnia o tym znajdującą się kawałek dalej furtka. Choć zamknięta, to okazuje się jednak chociaż że bez kłódki, więc spokojnie wejść można do zaczynającego się dopiero tutaj drugiego sadu. Z daleka widzę już wspomnianą bramę z napisem... z daleka jedynym pocieszeniem jest tylko zauważona już wcześniej osłabiona konstrukcja płotu. Gdy jednak dochodzę do bramy, zauważam, że widziana wcześniej kłódka nie stanowi żadnego problemu. Bo choć nie pozwala na pełne otwarcie bramy bez klucza, to długość przypiętego do niej łańcucha pozwala właśnie na przejście między skrzydłami bramy. Już tylko kawałek do samochodu, a potem powrót do zauważonego dziś muzeum ludowego u Kowalskich – ale o tym przy następnej okazji.

Pani Zima okryła białym futrem krecie kopczyki
I zawiesza u rynien lodowe srebrne kolczyki
Wyciągamy ze strychu: narty, łyżwy, saneczki,
I już mamy uciechę, jazdy z każdej góreczki.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Pada śnieg, pada śnieg, czyli śladami kobierzyckich dworków i pałacy

Choć poprzedniego dnia pogoda nie sprzyjała spacerom, to jednak popadujący w niedzielę śnieżek przekonał jednak, że warto wyjść z domu. Szybkie spojrzenie na mapkę i tuż poniżej Wrocławia znalazłem duże skupisko pałaców, pałacyków, dworków i ruinek. Zupełnie nie sprawdzając w internecie, zwiedzanie zacząłem od Kobierzyc, siedziby gminy.

Pałac - odwieczna siedziba władzy 

Choć według mapy Kobierzyce miały znajdować się wzdłuż drogi, to naprawdę ledwie do niej dochodzą. Na szczęście już wcześniej sprawdziłem na mapie, pomiędzy jakimi miejscowościami się znajdują i udało się ich nie przeoczyć. Ufnie dworku szukałem koło widocznego z daleka kościoła, okazało się jednak, że zdecydowanie nie tędy droga. Mniej więcej na jego wysokości skręcam wręcz przeciwnie, w kierunku północnym, a potem, choć co chwila drogi tylko w poprzek spotykam, to staram się ten kierunek utrzymać, aż trafiam na pięknie utrzymany, barokowy dworek. Zaczynam jednak od spaceru. Choć panujące warunki pogodowe nie sprzyjają wrażeniom estetycznym (warstwa śniegu zbyt cienka, żeby pokryć okolicę zimową bielą, a równocześnie brak wiosennej przecież zieleni), to daje się zauważyć kilka ciekawych aspektów. Pierwszy – to wciąż klimatyczne stare lampy, które tu jakoś udało się uratować przed współczesną modą wymiany ich na nudne okrągłe klosze. Drugi – to skomplikowana sieć kanalików, przesmyków, stawików i innych oczek wodnych, które w pełni docenić można zapewne latem.
Wracając do różowego pałacyku, oczywiście w oczy rzuca się jego ciekawa bryła, z jakże charakterystycznymi dla baroku ozdobami. Bardzo chciałem zajrzeć do środka, czy zachowane zostały wnętrza, jednak moje obawy wzbudziło przeznaczenie tego budynku – obecnie znajduje się tu urząd gminy, a więc wydawałoby się, że nie ma na co liczyć w niedzielne południe. A jednak, nie szkodzi spróbować – próby otwarcia głównych drzwi powodują, że z sąsiednich drzwi wyłania się głowa stróża, chętnego do oprowadzenia mnie po zabytkowych wnętrzach. Tyle, że na przyszłość polecam pukać jednak do drzwi prowadzących do posterunku, bo tuż obok tego właśnie wejścia znajduje się stróżówka ochrony.
Po ostatnim zwiedzaniu zamku w Leśnicy, obawiałem się, że wnętrze i tego zabytku odremontowane zostanie w sposób komunistycznie ordynarny, jakież jednak było moje zaskoczenie. Wszędzie wokół stare, drewniane meble, schody, balustradki, pełne ornamentalnych wzorów tapety, czy jakże ozdobny sufit imitujący niebo

Nadgryzione zębem czasu

No, ale pora jechać dalej. Tym razem Królikowice. Tego neorenesansowego dworku szukać należy mocno na południu wsi, choć najłatwiej chyba pojechać drogą na Wierzbice, a dopiero przy tabliczce oznaczającej granicę obszaru zabudowanego skręcić w prawo. Dworek schowany jest za starą, nadgryzioną już zębem czasu chatą wiejską, po lewej stronie drogi. Niestety, dawno już minęły czasy jego świetności, kiedy to znajdowały się tu gorzelnia, browar, kuźnia, wiatrak i karczma. Choć większość elewacji utrzymuje biały kolor, to płaty odpadniętego tynku straszą równie skutecznie, jak tabliczki zakazujące wstępu z powodu kiepskiego stanu technicznego. Z dwojga budynków, dla mnie ciekawszym obiektem okazuje się jednak rudera starej chałupy, z charakterystyczną dla ruin obfitością struktur wszelakich.

Z dworku królikowieckiego, próbuję już na piechotę przedostać się do Pustkowa Żurawskiego. Jakoś trzeba w końcu walczyć z chandrą jesienno-zimową, a najlepszym lekarstwem jest podobno łapanie choć tych nielicznych promyków słońca, leniwie przebijających się zza śniegowych chmur. Niestety, zaznaczone na mapie tereny podmokłe okazują się skomplikowaną siecią kanalików melioracyjnych, i prędzej czy później drogę chyba każdegu tułacza przecina nieubłagalnie nieprzebyta woda. Tak więc trzeba się wycofać do dworku, a następnie już wzdłuż pola wyjść na drogę do Wierzbic. Gdy jednak krótka ściana lasu kończy się, dalej już na przełaj przez pola – taka to już zaleta zimy, że można skrócić sobie drogę bez niszczenia efektów pracy rolników.


Idąc mocno na szagę, oczywiście w którymś momencie trafiam na rzekę odprowadzającą wodę z terenów przypałacowych. Teraz wzdłuż niej, do torów kolejowych, potem kawałek torami, i dochodzę do Pustkowa Żurawskiego. Tutaj już dworek znajduje się przy głównej drodze. Widoczny z daleka, jeszcze spoza wioski dzięki wysokiej wieży, przedstawia chyba najciekawszą bryłę z wszystkich dziś spotkanych, niestety, jest też najgorzej zachowany. Oczywiście, wyraźnie widać zabytkowy taras z tyłu pałacu, liczne pomniejsze wieżyczki ze spatyniałymi czapami, jednak wolę nie myśleć, ile przepięknych ozdób zleciało wraz z tynkiem. Na szczęście wciąż można odnaleźć liczne motywy roślinne czy pucułowate twarze... warto też zajrzeć lekko w głąb parku, na chwilę usiąść na ławeczce na romantycznym pagórku (oczywiście latem, nie zimą – mi pozostało posilenie się herbatą i czekoladą kucając).
Potem znów polami, polami, a czasem miedzą, aby dojść do dawnego PGR-u w Wierzbicach. Jak teraz wyjść na drogę? Niestety, nie okazuje się to zbyt proste, gdyż teren dużego gospodarstwa obchodzę ze złej strony, aby wreszcie trafić na jakiś zamknięty obszar. I chyba tylko stąd widać, że na zamkniętym terenie można znaleźć coś ciekawego, niestety, nie udaje mi się dotrzeć do środka. Więc cóż pozostaje innego, jak wrócić do samochodu, niestety, tym razem głównie asfaltem.



Cztery domy, dwie ulice,
to są całe Krzyżowice.
Jest tam stajnia i obora
oraz nasza piękna szkoła.
Źródło: Gazeta Wrocławska

W planach była jeszcze ruinka w Solnej, niestety, powoli już robi się szaro na dworze, więc wybieram polecany przez kobierzyckiego stróża pałacyk w Krzyżowicach.
I trzeba przyznać, że warto było. Choć powoli już zaczyna odłazić farba z zewnętrznych elewacji, to jednak trzeba przyznać że dworek robi niezłe wrażenie, i pozostaje mieć nadzieję, że nie bezpodstawne są moje domysły, że wkrótce będzie remontowany. 
Gdy wejść na podwórze szkoły (bo na terenie dworku znajduje się obecnie zespół szkół rolniczych, i to całkiem niezłych pod kątem nauczania), to od razu rzuca się w oczy różnorodność stylów. Prosta, surowa, smukła, wysoka ceglana wieża z kurantem wyraźnie odcina się na tle niziutkiego,przysadzistego, najmniejszego chyba odwiedzonego przeze mnie budyneczku, za to pełnego ozdóbek. Uwagę też przyciągają liczne ozdobne lampy, i zdaje się że nie ma dwóch takich samych. Podobno nie ma też dwóch takich samych biało-niebieskich kafli piecowych w środku, niestety, kolekcji tej nie udaje mi się obejrzeć z jakże prozaicznego powodu – oczywiście, szkoła w niedzielę jest zamknięta. Choć dworek robi ogromne wrażenie od przedniej, reprezentacyjnej strony, to i warto go obejść od tyłu, gdyż może mniej reprezentacyjny, to i od tej strony kusi mnóstwem detali. No cóż, stojąca obok „willa” może i robiłaby niezłe wrażenie stojąca samodzielnie, jednak w takim towarzystwie to jedynie „brzydka koleżanka”.
Graf Eulenburg, dobry człowiek,
pozostawił w spadku szkołę.
Nasza szkoła jest zabytkiem
i architektonicznym użytkiem.


Źródło: Gazeta Wrocławska


No cóż, dzień powoli zbliża się ku końcowi, słońce chyli się już nad horyzontem. Trzeba przyznać, że kilka ciekawych miejsc udało się odnaleźć, choć szkoda, że tak zaniedbanych. Próbowałem szukać o nich jakichś dokładniejszych informacji w internecie – i okazuje się, że to syzyfowa praca. No, nie żeby nic nie było - ale ciężko powiedzieć, żeby to był ogrom informacji. A trzeba przyznać, że gmina Kobierzyce ma naprawdę ciekawe turystycznie okolice i pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś spróbuje wykorzystać ten potencjał.