wtorek, 20 listopada 2012

Jesienna droga krzyżowa

Kolejny tydzień, i kolejna wyprawa w okolice Wałbrzycha. W końcu nie licząc Ślęży, to najbliższe od Wrocławia góry, a na jesieni w górach mi naprawdę zależało. 
Wybór padł na Boguszów-Gorce. Nawet nie wiedziałem, jak górskie to miasteczko... bo kto był, to z pewnością widział tabliczki informujące, że właśnie w tym mieście znajduje się najwyżej położony rynek (a więc i oczywiście ratusz w Polsce). Chociaż 591 m. n.p.m. to wysokość nie robiąca wrażenia na miłośnikach gór, to fakt pozostaje faktem. 
Tak więc po pozostawieniu samochodu kawałek za ruderą porzuconego kościółka, postanowiłem zajrzeć na ten rekordowy rynek, niestety pogoda nie sprzyjała robieniu zdjęć. Do Kościoła Świętej Trójcy też nie dało się wejść z powodu trwającej akurat mszy, wspomniana ruderka choć robiła dobre wrażenie, to poprzez zbyt silne kontrasty ścian zewnętrznych i ciemnego wnętrza też nie okazała się fotogeniczna. Tak więc zupełnie nieświadomie czym prędzej udałem się do tego, co jest największą atrakcją Boguszowa – w góry. Chełmiec na mapie wyglądał ciekawie, dawał duże możliwości kombinowania z krótszymi i dłuższymi pętelkami, a zaznaczone przy szlaku przydrożne kapliczki mogły stanowić dodatkową atrakcję. 



Przechodniu! 
Idąc tą drogą pomyśl o tych, 
którzy na tej ziemi 
i pod tą ziemią 
żyli, pracowali 
składali ofiarę życia 

cytat z kamienia rozpoczynającego drogę krzyżową górniczego trudu 




Gdy tylko mijam ostatnie zabudowania, ukazuje mi się pierwszy z kamieni ociosanych w kształcie nagrobka. To hołd złożony ofierze górników, którzy wydobywali w tej okolicy wszelkie dobra mineralne. Choć pierwszy z pomników poświęcony jest górnikom wszelkich kopalni, to dalsze etapy drogi krzyżowej poświęcone są górnikom wydobywającym poszczególne skarby ziemi: uran, beryl, węgiel, złoto... 
Idąc dalej przed siebie, dochodzę do skrzyżowania, a kolorowa droga kusi żeby choć trochę zboczyć z zielonego szlaku, choć kawałek zajrzeć na nią. Jak się później okazało, dobrze że wcześniej nie skręciłem tutaj i trzymałem się pierwotnych planów. Wciąż idę ogromną polaną, z której mam rozległy widok na Masyw Dzikowca i Góry Suche, niestety przy tej pogodzie chowające się w cieniu. 


Dopiero przestępując granicę lasu mam okazję docenić piękno jesieni. Choć zawsze uważałem wzniosłe buki za drzewa nudne, ze swą prostą sylwetką niczym jaka sosenka, ze swą gładką korą... tutaj, w barwach jesieni po raz pierwszy doceniam ich prawdziwe piękno. Choć o tej porze roku stoją już łyse, a barwy jesieni to jedynie leżące na ziemi opadłe liście i wciąż brązowe gałązki młodziutkich, kilkunastocentymetrowych dopiero buczków, to nawet patrząc w górę widzi się pewne piękno. Może buki okazują swe piękno dopiero gdy niebo wokół staje się równie szare jak ich kora? 

Okrężną drogą do schroniska

Dochodząc do skrzyżowania szlaków, wybieram kontynuację drogi krzyżowej. Chociaż kusi szybkie dostanie się do schroniska, to z ciekawością podążam szlakiem coraz to kolejnych kopalni. Niestety, kopalnie lokalne się skończyły, a na kolejnych tablicach pojawiają się górnicy Francji, Niemiec, itp. Choć oczywiście i im należy się szacunek, to powoli z genialnego pomysłu zaczyna przebijać znużenie i pytanie, czemu górnicy akurat tych krajów, a nie innych? Czy byli jacyś lepsi, czy wsławili się czymś specjalnym? Czy tylko ilość przystanków się musiała zgadzać, a nie było już żadnej kopalni lokalnej? 
Niestety, szeroka droga kawałek dalej zamienia się w okropne bagno. To myśliwi zjechali się tu samochodami terenowymi, niszcząc drogę. Pewnie za jakiś czas ziemia spłynie, i pozostanie normalna kamienna droga... na razie jest jak jest. Kolejny zakręt – i dochodzę do Chełmca. 


Niestety, schronisko zgodnie z oznaczeniem na mapie jest schroniskiem nieczynnym. Jak powiedzieli mi napotkani przypadkowo turyści, którzy dotarli tu z Wałbrzycha, w sezonie można nawet spożyć coś w środku, jest odpłatne wejście na wieżę widokową, niestety zarządcy terenu jakby niechętnie brali się za zarobek. Jako jedyny cel tego wzgórza widzą rozstawienie tu setek anten, które roznoszą informację na całą okolicę, psując niestety widok dosyć ciekawego kamiennego schroniska, łudząco przypominającego jakąś średniowieczną warowną basztę. 

Deszcz nas przegania do domu

Niestety, ciężkie krople deszczu sugerują, że być może pora wracać do domu. Na szczęście deszcz nie był na tyle intensywny aby zdecydować się na szybki powrót żółtym szlakiem i dokładne powtórzenie drogi, którą przyszedłem. Tym razem szlakiem niebieskim, w kierunku Wałbrzycha, schodzę ostrożnie na dół aby po okręgu pełnym błota wrócić do miejsca, gdzie pozostawiłem myśliwych. Droga tutaj jest już zupełnie rozjechana, co sugeruje, którędy przyjechali. Na szczęście gdy docieram tu, jest tu już zupełnie pusto. Tylko dzięki temu dostrzegam kolejny punkt drogi krzyżowej. Pozostaje pytanie, czy pęknięta płyta kamienna to taka ekspresja artysty nawiązująca do nazwy kolejnego etapu, Rozdarte szaty, czy efekt dużego ruchu samochodowego tutaj, zarówno ze strony myśliwych, jak i drwali i leśników, co sugerują liczne tu bale z wycinki? 
Choć chwilę znów szedłem zielonym szlakiem, to gdy ten ostro zakręca, ja idę prosto niebieskim. Gdzieś w przerwie między drzewami daje się dostrzec niewyraźny zarys Trójgarbu, jakby oddalony przez delikatną mgłę. Kawałek dalej wysoki las przechodzi w niski młodnik, a mi przychodzi zejść w dół tą samą drogą, którą obrał sobie jakiś okresowy strumyk górski, zabierając prawie całą szerokość drogi. Odchodząca w bok ścieżka znów zachwyca pięknem jesieni, a dzięki nachylonemu stokowi nie przeszkadza, że to znów tylko te niższe drzewa się kolorowią – dzięki pochyłości terenu brązy rozpościerają się zarówno poniżej mnie jak i powyżej, co sprawia wrażenie, jak to także te wysokie drzewa nabrały jesiennych barw. Jeszcze kawałek niżej, lekko zakryty za wzrokiem idących drogą kolejny młodnik, w którym kolorowe młodziutkie buki bawią się kolorami z bielą wiotkich brzózek... 




I jeszcze jeden szczyt po drodze

Deszcz już dawno pokazał, że mimo ciężkich pierwszych kropel jest zbyt leniwy aby spłukać z gór jesień. Tak więc mając w perspektywie powrót asfaltem lub zrobienie dodatkowego kółeczka wokół Mniszka, to mimo późnej pory decyduję się na to drugie. I trzeba przyznać, że był to wybór dobry. Po przejściu przez pole (gdzie oczywiście szlaki bawią się z turystą w chowanego), niesforne szlaki od razu pokazują, że gdzieś mają jakieś mapy i one same sobie wybiorą ładniejszą drogę. Wąwozik, którym wbrew wszelkim znakom na papierze niebieski szlak dosyć stromo wspina się na szczyt szybko mnie odstraszył, wybrałem więc o wiele spokojniejszą trasę szlakiem czerwono, mniej więcej na stałym poziomie obchodzącym wzniesienie. Tu nawet iglaki pokazują, że o tej porze roku zieleń jest nie modna – oczywiście mowa o modrzewiu. Gdy już ponad połowa kółka jest zrobiona, coraz częściej słychać odgłosy ruchliwej drogi, na szczęście szlak ucieka ledwo w górę, aby schować się za naturalną barierą dźwiękoszczelną z szerokiego pasa drzew. Kawałek dalej zainteresowany tabliczkami odstraszającymi podchodzę zielonym szlakiem rowerowym kawałek w kierunku szczytu Mniszka. Niestety, chyba zbyt dużo oczekiwałem, po opisach zasugerowałem się że znajdę tu jakieś jaskinie, a napotykam raczej jakieś wąskie szczeliny podziemne, jakby jakieś pokopalniane rozpadliska. Tak więc dalej czerwonym szlakiem, w kierunku Osiedla Grunwaldzkiego. Niestety, okazało się że choć szlak jest dosyć wyraźnie oznaczony, to jakiś rolnik zagrabił sobie drogę należną szlakowi (zapewne, oprócz wąskiego skrawka dodatkowej ziemi chodziło i całkiem spory kawałek ogrodzenia) więc przychodzi przedzierać mi się przez ogrodzenia. 

Osiedle Grunwaldzkie nie należy do wielkich atrakcji, za to kawałek dalej za nim, gdy szlak odbija od głównej drogi, gdzieś spomiędzy ogołoconych z liści drzew przebija jakże piękny jesienny krajobraz. Choć normalnie człowiek tego sobie nie uświadamia, to nasz ludzki umysł eliminuje sobie z krajobrazu te zasłaniające przeszkody, gdzieś dopisuje brakujące elementy kolorowego dywanu drzew rozłożonego na drzewach. Niestety aparat nie wykazuje ani odrobiny wyrozumiałości ani wyobraźni i zbyt wiernie odwzorowuje rzeczywistość, zbyt wiele uwagi poświęcając przedniemu szpalerowi drzew, który umysł tak ładnie sobie wyciął. Pozostaje iść dalej, i kto chce ponownie dość do szlaku zielonego, może skrócić drogę przy zakazie skrętu (z dopiskiem „Nie dotyczy pojazdów UM”) choć musi się liczyć z ominięciem malowniczego zakrętu kawałek dalej. Jeszcze kawałek, i dochodzę do drogi, która kusiła mnie do zejścia z zielonego szlaku na początku wycieczki, a to oznacza, że to już prawie koniec wędrówki. Tak więc spokojne spożytkowanie zapasów czekolady i herbaty, i ostatnim brązowym od liści wąwozem pora wrócić do cywilizacji...

sobota, 10 listopada 2012

Zima do jesieni przyjechała w odwiedziny

Przyjechała zima do jesieni w odwiedziny. Jak co roku się zbierała, pakowała, lecz zawsze wybierała się niczym sójka za morze. Lecz wreszcie raz jej się udało – i odwiedziła jesień zanim ta się ze swych terenów wyniosła. Lecz cóż myślicie, że się jesień ucieszyła? Naindyczyła się, napuszyła, zafoszyła... że jak to, że ty już mnie wyganiasz? Przecież to październik jeszcze, a ty już chcesz mi tereny zabrać i na biało wszystko przemalować? Przecież ja jeszcze zieleni dobrze w żółcie i brązy nie zmieniłam, a ty już chcesz wszystko na jednolity kolor? Gdzież ty mi ze swymi zaśnieżonymi buciorami na me kolorowe dywany?
Próżno się zima tłumaczyła, przepraszała, o przebłaganie prosiła. Tak się jesień wzburzyła, tak drzewnymi ramionami wstrząsnęła, że aż się wszystkich liści z brzóz, dębów i buków pozbyła... i choć pozornie wygrała, a ziemię znów pokryły kolorowe liściaste kobierce, to jednak dużo nie zyskała, bo drzewa prawie wszystkie swej kolorowej ozdoby się pozbyły – i choć chwilowo pięknie było, to już było widać, że jesień swego piękna długo nie pociągnie.

Stary Książ po raz pierwszy, choć po raz kolejny

To był kolejny wyjazd do Starego Książa. Kolejny, bo mafia wrocławskich duchów i zjaw zniszczyła mi kartę wraz zawartymi na niej zdjęciami. Ostatnio warunki fotograficzne też były ciężkie (lato, południowe ostre słońce, co akurat w staroksiążowej scenerii tworzy straszne kontrasty). Pora jesienna to nie tylko słabsze światło, ale dzięki wczesnemu śniegowi to także światło o wiele silniej rozproszone. 

Ale do Starego Książa najpierw trzeba dotrzeć. Zawieja z poprzedniego dnia co prawda ucichła i wiatr nie sprawiał problemów, za to topniejący na polu śnieg miejscami tworzył niemiłe kałuże. Gdy dobrnąłem do lasu, o mało nie pogoniłem w kierunku palmiarni zamiast Starego Książa, na szczęście coś jeszcze pamiętałem z poprzedniej wizyty – po krótkim szukaniu (i sprawdzeniu na mapie) znalazłem, że szlak idzie także za szlaban, co akurat było moim właściwym kierunkiem. Jeszcze tylko charakterystyczny wąwozik ze strumykiem, krótkie podejście i oto jest – Stary Książ. 

Jednak nie wspomniałem o pięknie przyrody po drodze. Śnieg posypany kolorowymi liśćmi to rzadki, a jakże piękny widok. Nie brzydsze są oczywiście wielobarwne drzewa, obsypane czapami śniegu. Drobne liście wciąż utrzymujące się na drzewach sprawiają, że śnieg o wiele bardziej trzyma się na gałązkach, co zmienia krajobraz na dwa sposoby – po pierwsze lekko rozmiękcza kontrastowe już kolory listków, z drugiej przygina niejedną brzózkę czy inne cieńsze drzewo o wiele bardziej, niż czynić to będzie w środku zimy, gdy śnieg swobodniej spada pomiędzy wąskimi witkami. 

A na zamku wojna 

Zamek, jak podaje definicja, to budowla o celach obronnych. Tak więc biegających wokół maniaków ASG należy potraktować jako dodatkowy klimat tego starego zamku, a nie jako dużą uciążliwość. Zwłaszcza, że nie dość, że całe ich wojskowe zabawy odbyły się akurat pomiędzy moim wyjściem z zamku a powrotem do niego, to jeszcze na szczęście towarzystwo „wojskowe” zaliczało się do tej grupy ludzi, których miło spotkać na szlaku. 

Za to zamek przysypany śniegiem dużo traci na swej zjawiskowości. Uważam, że rudawa ubita ziemia dobrze komponuje się z ceglaną kolorystyką zamku. Oczywiście, zamek wciąż jest piękny – ale nie tak bardzo jak w maju. Śnieg cieniutką warstwą skrywa część tego piękna, a i zamek skąpany w cieniach wygląda ciekawiej. Jednak piękna w zamku tak dużo, że nawet w śniegu wygląda lepiej, niż niejedna ruina w najbardziej sprzyjających okolicznościach. 

Trochę spokoju na drodze



Po krótkim zwiedzaniu Starego Książa wybieram się w dalszą drogę, tym razem w przeciwnym kierunku niż poprzednio. Zastanawiałem się nawet, czy nie odszukać na czerwonym szlaku miejsca widokowego, z którego ostatnio podziwiałem „nowy” zamek, jednak wybrałem szlak zielony do zabytkowego cisu Bolko. Dzięki temu, że jesień strąciła już znaczną część liści z drzew, nagle odkrywam nowy punkt widokowy na duży zamek. Gdzieś między gałęźmi wypatruję część twierdzy obronnej... i to tylną. Choć oczywiście strona wejściowa Książa jest o wiele bardziej reprezentacyjna i spektakularna, to podziwiając panoramę zamku zdecydowanie piękniejsza wydaje mi się tylna, kamienna część zamku. 

Dziś i sama droga funduje mi dodatkową atrakcję – miejscami gruba warstwa śniegu połączona z mieszanką mokrych liści pod spodem powoduje, że schodząc w dół trzeba obrać inną taktykę – nie zawsze daje się normalnie zejść w dół, za to daje możliwość wykonania wielu zjazdów na butach. Choć niejednokrotnie zjazdy te odbywają się w niskim przysiadzie, a czasem i dosłownie na czterech literach, to atrakcji co niemiara... tak więc polecam tą drogę (oczywiście w tym samym kierunku) w okresie zimowym. 

Wąwozem Książ, czyli przełom Pełcznicy

Nic co piękne nie trwa wiecznie, i w końcu docieram do dna doliny, do wijącej się meandrami rzeki. Choć teraz wygląda jak zwykła rzeka, to w maju przełom Pełcznicy bije swym krajobrazem wiele miejsc popularnych wśród turystów. Za to o tej porze roku zupełnie blisko spotkam dzięcioła. W życiu ledwie kilka razy zdarzyło mi się wypatrzyć go gdzieś z daleka, nawet jego charakterystycznego dziobania w drzewa zbyt często nie słyszę – ten dawał się podejść tak blisko, że wyraźne były jego kolory i dopiero wtedy odlatywał kawałek dalej, bawiąc się ze mną niczym w berka. 

Kawałek dalej bagienko przy drodze. Ot, kwadrat wielkości boiska do koszykówki. W porze letniej światło przebijające się przez liście tworzyło cienie budujące charakter tego miejsca – dziś to uroczysko równomiernie oświetlone (niczym sportowe boisko do gry w koszykówkę :) nie tworzy żadnego klimatu a co gorsze, nie widać nawet jego bagniskowatości, co może stwarzać zagrożenie dla potencjalnych szwendaczy. Gdzieś po drodze minąłem zamocowany w skale mostek, krótkie obejście miejsca w którym nie ma naturalnej ścieżki. Tak jak mostek sam w sobie jest łatwy do pokonania, jednak tuż przed nim wąska w warstwie śnieżnego puchu nie dość że prawie zanika, to zbliża się tak blisko krawędzi, że nawet lekkie ześlizgnięcie nogi może zaowocować upadkiem o 2 metry w dół. Na szczęście odrobina ostrożności wystarczy, aby przejść ten kawałek, choć odrobina strachu gdzieś tam drąży umysł, choć to właśnie dzięki niej człowiek decyduje się na większą rozwagę. 

Półmetrowy wodospadzik też traci na urodzie w tych warunkach pogodowych, bo śniegu wciąż jeszcze zbyt mało, aby rzeka skryła się pod warstwą lodu, a zacienienie rzeki schowanej w wąwozie plus woda silnie zmącona wzburzonym nurtem sprawiają, że wszystko staje się szare i bure. Oczywiście, wokół pełno jesiennych drzew – jednak jednostajny szum wody sprawia, że to rzeka jest tu główną gwiazdą, a ta akurat nie przybrała dziś swego makijażu. 

Za to idąc dalej czerwonym szlakiem ku zamkowi, jakoś bardziej widzi się jesień. Wokół pełno kolorowych liści. Choć trochę dalej od drogi to głównie już drzewa o grubych pniach, to bliżej drogi widać głównie brzózki o cienkich pniach, uginające się pod ciężarem czap śniegu. Tak, trzeba przyznać, że tak wczesna zima to trudna próba dla młodych drzewek, bo dzięki liściom tworzą się większe (cięższe) czapy. Stare drzewa zdążyły stworzyć sobie twardy pień, który utrzyma trzon drzewa, najmłodsze nie mają jeszcze tak rozłożystej korony a równocześnie bardziej elastycznie poddają się naciskowi, jednak te średnie – trudno powiedzieć ile z nich przetrwa ten okres... 

Powoli do domu wracać pora...

O samym zamku Książ nie będę się rozpisywał, bo tym razem go nie zwiedzałem, zajrzałem jedynie do schowanego gdzieś w piwnicy baru. Połowa pętli zrobiona, warto się posilić. Aż dziwnie wygląda Książ gdy te wszystkie budy przed pierwszą bramą są zamknięte. Po posiłku pora ruszać dalej. Szlakiem niebiesko-żółto-niebieskim udaje się w kierunku Starego Książa. Jeszcze przez chwilę podziwiam jesienno-zimą dekorację lasu, jednak przy pierwszym ostrym skręcie przy rododendronach bardziej zwracam uwagę na drogę. Choć droga wije się prawie cały czas na jednej wysokości, nie ma większych wejść czy zejść, to właśnie taka droga najbardziej kojarzy mi się z drogą górską. Droga z wygładzonych setkami kroków dużych kamieni, z jednej strony opadająca stromo w dół i odsłaniająca widoki na naprzeciwległe zbocza, z drugiej ograniczona kamiennymi blokami wspinających się stromo ku górze. Mimo śniegu i jesiennego ubarwienia liści, wydaje się wyglądać tak samo jak w maju, bo przecież to nie żywa, a martwa natura stanowi głównie o jej pięknie. A przecież skały nie zmieniają swych ostrych kształtów niczym zgrubnie ledwo ociosany kamień, a prawie pionowe powierzchnie raczej nie utrzymują trwale śniegu, który uchować się może jedynie w drobnych zagłębieniach. 

Jednak ta droga kiedyś się kończy... na drugim jej końcu znajduje się spore wypłaszczenie. Choć droga przestaje tu być tak wyraźna, a i znakowanie szlaku nie zawsze zdaje się zbyt dobrze, to jednak ciężko się tu zgubić. Więc w tym okresie przejściowym, zamiast skupiać się na wypatrywaniu właściwej drogi, lepiej napawać się pięknem drzew. Główna droga w dół, nie dość że szeroka, obchodzi to wzgórze takim łukiem, że z którejkolwiek strony by go nie okrążać trudno by tu zbłądzić i zejść w dół w niewłaściwym kierunku. To chyba najmniej strome zejście/podejście na całej trasie, trasa co rusz zakręca, nie ma ostrych zakrętów, nie ma ostrych zejść. Za to wokół pełno brzózek przygiętych ciężarem ogromnych czap śniegu, z którego to znaczną część uwalniam w ramach zabawy, dając szansę cieniutkim drzewkom znów dumnie spojrzeć ku niebu. 

Patrzcie do góry

W miejscu tym schodzi się bardzo łatwo, więc szybko docieram do mostka przerzuconego nad rzeką. Niestety, za mostkiem trudno odnaleźć szlak, na szczęście w mocno przerzedzonym poszyciu drzew łatwo wypatrzyć mury zamku. Tak więc na czuja obieram jedną z dróg, która okazuje się właśnie zaplanowanym na ten odcinek żółtym szlakiem. To dosyć strome podejście, a wchodzenia nie ułatwia fakt, że tą samą drogę (choć oczywiście w kierunku przeciwnym) wybrała sobie woda spływająca ze szczytów do głównego koryta Pełcznicy. Tak ostre nachylenie stoku sprawia, że częściej spoglądam ku górze. To dzięki temu zauważam, że choć na ziemi pełno jest śniegu, to na gałęziach wysokich drzew jest go raczej mało. Jakże pięknie wyglądają kolorowe, jesienne liście na tle błękitnego nieba... 

Zjawa ze Starego Książa

Jeszcze kawałek i ponownie dochodzę do Starego Książa. Choć zmieniło się oświetlenie, to wciąż nie zyskuje dużo na swym pięknie. Jednak wolę go podziwiać zatopionego w mnóstwo cieni i kontrastujących z nimi plam światła, w warunkach o wiele trudniejszych fotograficznie, za to o ile piękniejszych. A może to tylko problem ze śniegiem który przykrywa jego piękno? Któż to wie? Nie wiem tego ja, nie wiedzą tego także fani strzelania z ASG, których tym razem spotykam zmęczonych długą walką między sobą, próbujących z mokrych witek drzewnych wykrzesać trochę ognia na ognisku. Gdzieś między murami daje się zauważyć tajemnicza zjawa, choć nie słyszałem raczej o żadnej legendzie dotyczącej tego zamku. 

Słońce powoli zniża się nad horyzontem. Jeszcze kilka fotek na próbę, z drzewami schowanych w cieniu zbocza na tle jasnego słońca i można wracać do domu. W wielu miejscach śnieg już pokrywa warstwa wody, ciężko więc przejść suchą stopą, na szczęście w samochodzie czekają suche buty na zmianę. 
Na koniec powiedzieć muszę jedno: pętelka zahaczająca o obydwa zamki Książ jest przepiękna, i warto ją odwiedzać w różnych porach roku aby odkrywać kolejne jej uroki - bo o każdej porze roku największą atrakcją stają się inne jej zakątki. I strata to ogromna nie móc poznać ich wszystkich...

Zasmuciła się wielce zima, że jesień tak tą wizytę odebrała. A przecież tylko chciała ją odwiedzić, podziwiać jej piękne stroje w odcieniach brązu, przeplatane złocistymi ozdobami. Ustalić chciała kiedy ma już przyjść na stałe, czy przyjść dzień wcześniej, bo jesieni już spieszno na nowe ziemie, czy może odwrotnie, dać jej jeszcze tydzień więcej, na spakowanie, na uspokojenie sentymentu po opuszczanych ziemiach... nic nie ustaliły, więc zima w tym roku przyjdzie wtedy, kiedy jej będzie pasowało, i pewnie jak co roku spierać się będą zawzięcie, czy to już, czy jeszcze nie – a ludzie narzekać będą na przejściową chlapę, szarość i nudę. No cóż, nie zimy to wina, wszak próbowała, lecz skoro jej nie chcą, skoro tak przegnali – to i odeszła na razie w sromocie, aby za jakiś czas już jak na swoje tereny tu wrócić...