Post trochę przetrzymany, wyleżakowany niczym wino, gdzieś z połowy sierpnia - ale myślę, że choć późno, to warto go umieścić. Zwłaszcza, że choć wycieczka letnia, to pogoda taka mocno jesienna była...
Idę w góry cieszyć się życiem,
Oddać dłoniom halnego włosy,
W szelest liści wsłuchać się pragnę,
W odlatujących ptaków głosy.
Jerzy Harasimowicz, Lato z ptakami odchodzi
Nareszcie znów wyjście w góry! Po
dwóch dniach pomocy w opiece nad dwójką szkrabów, udało mi się
wyrwać. Choć pogoda nie dopisała, to trzeba skorzystać z okazji.
Wyjście z białego jaru na czerwony szlak w kierunku Łomniczki.
Ostatnio trasę tę zaliczałem w czasach studenckich, w okresie
zimowym (o czym za chwilę), więc dzisiejsza mgła, choć gęsta
niczym mleko, jest niczym przy tamtych warunkach. Najpierw jednak
trzeba wykupić bilet do Parku Narodowego. Kilka minut rozmowy ze
sprzedawcą o dawnych czasach owocuje zdobyciem dla siostrzeńca
starej, nieaktualnej już pieczątki ze Śnieżki. Teraz, z biletem w
ręku, można ruszyć dalej, szlakiem łagodnie kierującym się ku
górze wśród lasu.
Wśród szmeru strumyka dochodzę powoli do
schroniska. Jego zarys dosyć późno się wyłania z mgły, jeszcze
później daje się zauważyć witającego kocura, który czuje się
tu gospodarzem. Gdy już jestem w środku, przypominają się stare
czasy. Schronisko wciąż prowadzone jest bez użycia prądu, co jest
chyba ewenementem w Polsce. Żurek, który spożywam, przygotowany
został na starej, klasycznej kuchni na drewno. Za jedyne oświetlenie
sali służy niemrawo przebijające się światło zza okien i
nieliczne świece. Zarządca nieśmiało się przyznaje, że nawet
ostatniego sylwestra próbował wprowadzić odrobinę elektryczności,
co jednak nie zostało przychylnie przyjęte przez gości.
Zdecydowanie nowinki cywilizacyjne psują atmosferę tego domku
górskiego, na szczęście sprzedawca zapewnia, że raczej nie będzie
ich ponownie wprowadzał.
RATUJCIE ZWIERZAKA!!!
Po wyjściu ze schroniska widzę, jak
duża grupa dziecięca molestuje biednego kocura nieustannie go
głaskając. Na szczęście ich przewodnik krótkim a zdecydowanym
„Idziemy!” staje się ratownikiem zwierzęcia. Niestety,
zdegustowany i zmęczony kocur raczej nie chce już pozować do
zdjęć, więc udaję się w dalszą wędrówkę.
Tym razem bardziej stromym i
kamienistym szlakiem podążam przed siebie. Mgła sprawia, że choć
widoczność jest słaba, to głos niesie się daleko. Tak więc
często zdarza się, że z daleka słyszę jakieś tajemnicze głosy,
a dopiero po dłuższym czasie z mgły wyłania się, niczym duch,
sylwetka człowieka. Jeszcze chwili potrzeba żeby przekonać się,
że nie jest to jakaś górska zjawa. Nie tylko mgła ogranicza
widoczność – nadmiar wilgoci chętnie osiada na okularach. Bez
nich świat jest zamglony z powodu wady wzroku, z nimi – z powodu
osadzającej się wilgoci... i tak źle, i tak źle. Ale iść do
przodu trzeba. I tylko kropelka wody ciągle przetacza się z jednej
strony oka na drugą, zawieszoną na dolnej krawędzi okularów.
Ciągłe wycieranie okularów nie pomaga, zwłaszcza, że pod ręką
mam jedynie skrawek bluzki, która i tak jest mokra od potu i
osiadającej na niej wilgoci z powietrza. Jedynie skrajne nasycenie
ustawione w aparacie sprawia, że chociaż na zdjęciach coś widać.
Po dłuższej wędrówce oczom mym
ukazuje się wodospad. Oczywiście, jak i w przypadku duchów-ludzi,
najpierw słychać towarzyszący mu dźwięk, początkowo cichy
odległy pomruk, dopiero później gniewne odgłosy ton spływającej
na dół wody. Dopiero później zza mgły wyłania się wodospad.
Tak jak do tej pory szło się po sztucznie usypanych pojedynczych
kamykach, tak teraz do mostku prowadzi ścieżka wydeptana w
monolitycznym bloku skalnym. Dojście do rzuconych w poprzek wody
drewnianych kłód już stwarza problem, jeszcze trudniejsze okazuje
się znalezienie miejsca, aby zaczerpnąć łyka krystalicznie
czystej, lodowato zimnej wody. Za mostkiem zaczyna się trawersy, a
nawet mimo tego droga zaczyna się robić bardzo stroma. Taką
właśnie drogą dochodzę do symbolicznego cmentarzyka poświęconego
tym, co zginęli w górach. Znaczy, że odcinek który pamiętam jako
najtrudniejszy na tym szlaku mam dopiero przed sobą.
Sentymentalnie
Działo się to zimą, w okresie
sylwestra. Choć trzeba było przyznać Kubie, przyszłemu prezesowi
AKT Kroki, że do tej pory świetnie przygotował wszystkie trasy
tego wyjazdu, to tym razem zaskoczył wszystkich. Do tej pory
wszystkie trasy wyliczone były idealnie, tak, że wymuszały trochę
wysiłku, jednak nie dawały w kość tak, aby następnego dnia nikt
nie miał siły się ruszyć. Choć wyjątkowo był to stacjonarny
obóz sylwestrowy, to żaden dzień nie okazał się znienawidzonym
„dniem na lekko”, czyli pozornie prostą, a jednak z powodu
drobnych szczegółów strasznie wymagającą trasą. I choć trzeba
przyznać, że Kuba miał już za sobą trochę doświadczenia w
górach, to nikt się nie spodziewał, że zejście z Równi pod
Śnieżką zaplanuje przez Dolinę Łomniczki, trasę o której
przecież wszyscy wiedzą, że jest zamykana zimą. Niestety, o
jakąkolwiek rozsądną wtedy alternatywę było trudno, inne trasy
albo też były zamknięte, albo były zbyt trudne aby dojść
jeszcze za dnia, wyciąg też odpadł, w tym okresie nieczynny.
Zapewne nie była to łatwa decyzja, jednak inny znajomy, mający za
sobą tysiące kilometrów w dużo bardziej nieprzyjaznych górach
spojrzał po śnieżnych nawisach i ocenił, że lawiny z tego raczej
dziś nie będzie i zasugerował, że jednak idziemy tędy w dół.
Zejście nie było łatwe, choć sam początkowo skorzystałem z
pomocy bardziej doświadczonych kolegów, później sam starałem się
też pomóc na tym odcinku słabszym i mniej doświadczonym kolegom.
Najtrudniejszy był właśnie odcinek od Równi do Cmentarza
Poległych w Górach.
Dziś ciężko
określić, który z trawersów był tym najstraszniejszym.
Nieciekawie wyglądały dwa, jednak ze śniegiem mogło to wyglądać
to zupełnie inaczej. Powoli dochodzę do schroniska na równi pod
Śnieżką. Choć ciężko powiedzieć, czy to bardziej wina potu,
czy osiadającej na niej wilgoci mgły, to koszulka wygląda tak,
jakby była właśnie wyciągnięta po praniu z pralki... z popsutą
pompką odpompowującą wodę i bez wirowania. Na szczęście można
zagrzać się w schronisku, gdzie wciągam dwie butelki Frugo, soku,
który po wieloletniej nieobecności na rynku znów wrócił na
sklepowe półki. No co, jak sentymentalnie, to sentymentalnie.
Legenda o tym, jak
powstała mgła
Z Równi dosyć
długi odcinek po płaskim odcinku szlaku przyjaźni
polsko-czechosłowackiej, aby dojść do zejścia na Strzechę. Choć
zaplanowałem pójść górą, to na chwilę zbaczam jednak w dół,
aby zrobić zdjęcia kotła Małego Stawu. W myślach rozważam
zmianę trasy na idącą wokół obydwu stawów, jednak idący od
dołu obłok mgły szybko zmusza mnie do myślenia o pierwotnym
pomyśle trasy. Można by pomyśleć, że to przegrane, rozproszone
oddziały Nieba (z legendy o powstaniu drzew) niepyszne dokonują
odwrotu po przegranej, jednak... jednak przegrani zazwyczaj panicznie
uciekają w nieładzie, a nie idą w ten sposób, tak hardy, dumny i
agresywny.
Drzewa cały czas próbowały wspiąć
się wyżej i wyżej ku górze, aby ponownie sięgnąć Nieba.
Próbowały rosnąć coraz wyżej, aby mieć krótszą drogę do
pokonania – Ziemia jednak inteligentnie wyczuwała ich zamiary,
maksymalnie ograniczając im dostęp do życiodajnych surowców,
niezbędnych do wyciągnięcia się w górę. Ziemia widząc, że
ataki Nieba osłabły, przystąpiła do kontrataku. Przekonała
pomniejszy żywioł, Wodę, aby ta tym razem stanęła po jej
stronie. Dała jej siłę, aby wzbiła się jak najmocniej w górę,
atakując Niebo. Mgła wzbijała się w górę niczym para znad
gotującego się gara, coraz bliżej Nieba, i bliżej. Oczywiste
stało się zwycięstwo Ziemi, jednak pyrrusowe to było zwycięstwo.
Choć wszyscy widzieli, kto wygrał tą wojnę, to nie dało się
jednak określić granic, a tym samym ogłosić rozejmu. Zwłaszcza,
że żołnierze Wody pogubili się zupełnie, spotykając swych
współbratymców po drugiej stronie barykady, w chmurach, radośnie
się z nimi mieszając. Nawet Słońce, poproszone jako rozjemca, nie
było w stanie odpowiedzieć na pytanie, gdzie kończy się Ziemia, a
zaczyna Niebo. Tak więc konieczne było rozgonienie Wody, aby Słońce
mogło rozświetlić cały teren, jednak wtedy nie widać było
wygranej Ziemi, więc Słońce musiało przywrócić stan sprzed
ataku mgły. I tak po dziś dzień dzisiejszy niezadowolona Ziemia co
rusz podburza Wodę do buntu przeciw Niebu, i co rusz Słońce
rozgania Wodę, aby określić granice zwycięstwa.
Legenda o powstaniu mgły, autorstwa
własnego
Ledwo, po 5
minutowym zaledwie odbiciu, wracam do czerwonego szlaku, a mgła
zasnuwa już cały, przed chwilą jeszcze prawie pusty kocioł. Tak
więc dalsze odbijanie aby obejść Wielki Kocioł jest bez sensu, i
tak nie będzie żadnej widoczności. Tak więc jest okazja, aby
przejść odcinek od Słoneczników do Pielgrzymów, ten sam, którego
z powodu śnieżycy nie udało mi się przejść w styczniu. Z
otchłani pamięci przypominam sobie, że spod śniegu nie wystawały
wtedy nawet tyczki wyznaczające szlak, dziś, bez śniegu, dumnie
wystające znacznie powyżej kosodrzewiny.
Niezdobyty szlak –
druga próba
Niestety,
Słoneczniki, mimo swej nazwy, nie przejawiają żadnych powiązań
choćby z promykiem słońca. Wzmocniony więc czekoladą i wodą,
nie siedzę zbyt długo i schodzę w dolinę. Tu, jeszcze wśród
kosówki, próbuję zgadnąć, gdzie ostatnio utkwiłem, jednak nie
mogę odnaleźć żadnego charakterystycznego punktu. Napotykanych
strapionych turystów pocieszam słowami usłyszanymi w schronisku
pod Łomniczką od doświadczonego górala: dopóki mgła nie wzbije
się ponad góry, deszczu nie będzie. Gdy jednak schodzę poniżej
granicy lasu, schodzę także poniżej granicy mgły, a na mnie
zaczynają padać pierwsze krople deszczu. Tak więc i przy
Pielgrzymach nie mam jakoś specjalnej ochoty zamarudzić i schodzę
jeszcze niżej. Dzięki deszczowi przynajmniej z daleka widzę Kotki.
Kawałek później zapytany, sugeruję kolejnemu turyście parę
ciekawych szlaków na kolejne dni, po czym ruszam dalej. Na Polanie
wydawałoby się, że jeszcze jeden prosty odcinek i nic ciekawego
dziś mnie nie czeka (no chyba że mega-korek w Karpaczu ;).
Jednak
nieznana mi do tej pory droga Bronka Czecha kryje niespodziewane
atrakcje. Pierwsza z nich, to liczne tutaj dzwonki, zarówno te
pospolite wielokolorowe, nizinne, jak i delikatne intensywnie
niebieskie dzwonki alpejskie. Kolejna nieprzewidziana atrakcja, to
stojący lekko na uboczu punkt widokowy na Bramę Pląsawy, dwie
przepiękne formacje skalne, między którymi niczym węgorz wije się
rzeka. O tej porze roku piękniejsza o pomarańczowe kulki jarzębiny,
które dopełniają zielono-skalistą kolorystykę deszczowego
krajobrazu. Napotkany turysta, zapytany jak daleko jeszcze, odpowiada
że już blisko, że w dół przecież szybciej się schodzi...
zapominając jednak, że idąc w dół dużo łatwiej się
poślizgnąć. Na szczęście jakoś udaje się dojść do pierwszej
drogi asfaltowej, którą przecinam, następnie rozryta buldożerami,
piaszczysta droga przygotowana pod przyszłą nową, super-komfortową
kolejkę linową, i jestem w Białym Jarze – tu gdzie zaczynałem
wędrówkę i gdzie zamierzałem ją skończyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz