poniedziałek, 26 września 2011

Tajemnicze Karkonosze sentymentalne


Post trochę przetrzymany, wyleżakowany niczym wino, gdzieś z połowy sierpnia - ale myślę, że choć późno, to warto go umieścić. Zwłaszcza, że choć wycieczka letnia, to pogoda taka mocno jesienna była...

Idę w góry cieszyć się życiem,
Oddać dłoniom halnego włosy,
W szelest liści wsłuchać się pragnę,
W odlatujących ptaków głosy.

Jerzy Harasimowicz, Lato z ptakami odchodzi


Nareszcie znów wyjście w góry! Po dwóch dniach pomocy w opiece nad dwójką szkrabów, udało mi się wyrwać. Choć pogoda nie dopisała, to trzeba skorzystać z okazji. Wyjście z białego jaru na czerwony szlak w kierunku Łomniczki. Ostatnio trasę tę zaliczałem w czasach studenckich, w okresie zimowym (o czym za chwilę), więc dzisiejsza mgła, choć gęsta niczym mleko, jest niczym przy tamtych warunkach. Najpierw jednak trzeba wykupić bilet do Parku Narodowego. Kilka minut rozmowy ze sprzedawcą o dawnych czasach owocuje zdobyciem dla siostrzeńca starej, nieaktualnej już pieczątki ze Śnieżki. Teraz, z biletem w ręku, można ruszyć dalej, szlakiem łagodnie kierującym się ku górze wśród lasu. 
Wśród szmeru strumyka dochodzę powoli do schroniska. Jego zarys dosyć późno się wyłania z mgły, jeszcze później daje się zauważyć witającego kocura, który czuje się tu gospodarzem. Gdy już jestem w środku, przypominają się stare czasy. Schronisko wciąż prowadzone jest bez użycia prądu, co jest chyba ewenementem w Polsce. Żurek, który spożywam, przygotowany został na starej, klasycznej kuchni na drewno. Za jedyne oświetlenie sali służy niemrawo przebijające się światło zza okien i nieliczne świece. Zarządca nieśmiało się przyznaje, że nawet ostatniego sylwestra próbował wprowadzić odrobinę elektryczności, co jednak nie zostało przychylnie przyjęte przez gości. Zdecydowanie nowinki cywilizacyjne psują atmosferę tego domku górskiego, na szczęście sprzedawca zapewnia, że raczej nie będzie ich ponownie wprowadzał.

RATUJCIE ZWIERZAKA!!!

Po wyjściu ze schroniska widzę, jak duża grupa dziecięca molestuje biednego kocura nieustannie go głaskając. Na szczęście ich przewodnik krótkim a zdecydowanym „Idziemy!” staje się ratownikiem zwierzęcia. Niestety, zdegustowany i zmęczony kocur raczej nie chce już pozować do zdjęć, więc udaję się w dalszą wędrówkę.
Tym razem bardziej stromym i kamienistym szlakiem podążam przed siebie. Mgła sprawia, że choć widoczność jest słaba, to głos niesie się daleko. Tak więc często zdarza się, że z daleka słyszę jakieś tajemnicze głosy, a dopiero po dłuższym czasie z mgły wyłania się, niczym duch, sylwetka człowieka. Jeszcze chwili potrzeba żeby przekonać się, że nie jest to jakaś górska zjawa. Nie tylko mgła ogranicza widoczność – nadmiar wilgoci chętnie osiada na okularach. Bez nich świat jest zamglony z powodu wady wzroku, z nimi – z powodu osadzającej się wilgoci... i tak źle, i tak źle. Ale iść do przodu trzeba. I tylko kropelka wody ciągle przetacza się z jednej strony oka na drugą, zawieszoną na dolnej krawędzi okularów. Ciągłe wycieranie okularów nie pomaga, zwłaszcza, że pod ręką mam jedynie skrawek bluzki, która i tak jest mokra od potu i osiadającej na niej wilgoci z powietrza. Jedynie skrajne nasycenie ustawione w aparacie sprawia, że chociaż na zdjęciach coś widać.
Po dłuższej wędrówce oczom mym ukazuje się wodospad. Oczywiście, jak i w przypadku duchów-ludzi, najpierw słychać towarzyszący mu dźwięk, początkowo cichy odległy pomruk, dopiero później gniewne odgłosy ton spływającej na dół wody. Dopiero później zza mgły wyłania się wodospad. Tak jak do tej pory szło się po sztucznie usypanych pojedynczych kamykach, tak teraz do mostku prowadzi ścieżka wydeptana w monolitycznym bloku skalnym. Dojście do rzuconych w poprzek wody drewnianych kłód już stwarza problem, jeszcze trudniejsze okazuje się znalezienie miejsca, aby zaczerpnąć łyka krystalicznie czystej, lodowato zimnej wody. Za mostkiem zaczyna się trawersy, a nawet mimo tego droga zaczyna się robić bardzo stroma. Taką właśnie drogą dochodzę do symbolicznego cmentarzyka poświęconego tym, co zginęli w górach. Znaczy, że odcinek który pamiętam jako najtrudniejszy na tym szlaku mam dopiero przed sobą.





Sentymentalnie

Działo się to zimą, w okresie sylwestra. Choć trzeba było przyznać Kubie, przyszłemu prezesowi AKT Kroki, że do tej pory świetnie przygotował wszystkie trasy tego wyjazdu, to tym razem zaskoczył wszystkich. Do tej pory wszystkie trasy wyliczone były idealnie, tak, że wymuszały trochę wysiłku, jednak nie dawały w kość tak, aby następnego dnia nikt nie miał siły się ruszyć. Choć wyjątkowo był to stacjonarny obóz sylwestrowy, to żaden dzień nie okazał się znienawidzonym „dniem na lekko”, czyli pozornie prostą, a jednak z powodu drobnych szczegółów strasznie wymagającą trasą. I choć trzeba przyznać, że Kuba miał już za sobą trochę doświadczenia w górach, to nikt się nie spodziewał, że zejście z Równi pod Śnieżką zaplanuje przez Dolinę Łomniczki, trasę o której przecież wszyscy wiedzą, że jest zamykana zimą. Niestety, o jakąkolwiek rozsądną wtedy alternatywę było trudno, inne trasy albo też były zamknięte, albo były zbyt trudne aby dojść jeszcze za dnia, wyciąg też odpadł, w tym okresie nieczynny. Zapewne nie była to łatwa decyzja, jednak inny znajomy, mający za sobą tysiące kilometrów w dużo bardziej nieprzyjaznych górach spojrzał po śnieżnych nawisach i ocenił, że lawiny z tego raczej dziś nie będzie i zasugerował, że jednak idziemy tędy w dół. Zejście nie było łatwe, choć sam początkowo skorzystałem z pomocy bardziej doświadczonych kolegów, później sam starałem się też pomóc na tym odcinku słabszym i mniej doświadczonym kolegom. Najtrudniejszy był właśnie odcinek od Równi do Cmentarza Poległych w Górach.




Dziś ciężko określić, który z trawersów był tym najstraszniejszym. Nieciekawie wyglądały dwa, jednak ze śniegiem mogło to wyglądać to zupełnie inaczej. Powoli dochodzę do schroniska na równi pod Śnieżką. Choć ciężko powiedzieć, czy to bardziej wina potu, czy osiadającej na niej wilgoci mgły, to koszulka wygląda tak, jakby była właśnie wyciągnięta po praniu z pralki... z popsutą pompką odpompowującą wodę i bez wirowania. Na szczęście można zagrzać się w schronisku, gdzie wciągam dwie butelki Frugo, soku, który po wieloletniej nieobecności na rynku znów wrócił na sklepowe półki. No co, jak sentymentalnie, to sentymentalnie.

Legenda o tym, jak powstała mgła

Z Równi dosyć długi odcinek po płaskim odcinku szlaku przyjaźni polsko-czechosłowackiej, aby dojść do zejścia na Strzechę. Choć zaplanowałem pójść górą, to na chwilę zbaczam jednak w dół, aby zrobić zdjęcia kotła Małego Stawu. W myślach rozważam zmianę trasy na idącą wokół obydwu stawów, jednak idący od dołu obłok mgły szybko zmusza mnie do myślenia o pierwotnym pomyśle trasy. Można by pomyśleć, że to przegrane, rozproszone oddziały Nieba (z legendy o powstaniu drzew) niepyszne dokonują odwrotu po przegranej, jednak... jednak przegrani zazwyczaj panicznie uciekają w nieładzie, a nie idą w ten sposób, tak hardy, dumny i agresywny.

Drzewa cały czas próbowały wspiąć się wyżej i wyżej ku górze, aby ponownie sięgnąć Nieba. Próbowały rosnąć coraz wyżej, aby mieć krótszą drogę do pokonania – Ziemia jednak inteligentnie wyczuwała ich zamiary, maksymalnie ograniczając im dostęp do życiodajnych surowców, niezbędnych do wyciągnięcia się w górę. Ziemia widząc, że ataki Nieba osłabły, przystąpiła do kontrataku. Przekonała pomniejszy żywioł, Wodę, aby ta tym razem stanęła po jej stronie. Dała jej siłę, aby wzbiła się jak najmocniej w górę, atakując Niebo. Mgła wzbijała się w górę niczym para znad gotującego się gara, coraz bliżej Nieba, i bliżej. Oczywiste stało się zwycięstwo Ziemi, jednak pyrrusowe to było zwycięstwo. Choć wszyscy widzieli, kto wygrał tą wojnę, to nie dało się jednak określić granic, a tym samym ogłosić rozejmu. Zwłaszcza, że żołnierze Wody pogubili się zupełnie, spotykając swych współbratymców po drugiej stronie barykady, w chmurach, radośnie się z nimi mieszając. Nawet Słońce, poproszone jako rozjemca, nie było w stanie odpowiedzieć na pytanie, gdzie kończy się Ziemia, a zaczyna Niebo. Tak więc konieczne było rozgonienie Wody, aby Słońce mogło rozświetlić cały teren, jednak wtedy nie widać było wygranej Ziemi, więc Słońce musiało przywrócić stan sprzed ataku mgły. I tak po dziś dzień dzisiejszy niezadowolona Ziemia co rusz podburza Wodę do buntu przeciw Niebu, i co rusz Słońce rozgania Wodę, aby określić granice zwycięstwa.
Legenda o powstaniu mgły, autorstwa własnego

Ledwo, po 5 minutowym zaledwie odbiciu, wracam do czerwonego szlaku, a mgła zasnuwa już cały, przed chwilą jeszcze prawie pusty kocioł. Tak więc dalsze odbijanie aby obejść Wielki Kocioł jest bez sensu, i tak nie będzie żadnej widoczności. Tak więc jest okazja, aby przejść odcinek od Słoneczników do Pielgrzymów, ten sam, którego z powodu śnieżycy nie udało mi się przejść w styczniu. Z otchłani pamięci przypominam sobie, że spod śniegu nie wystawały wtedy nawet tyczki wyznaczające szlak, dziś, bez śniegu, dumnie wystające znacznie powyżej kosodrzewiny.

Niezdobyty szlak – druga próba

Niestety, Słoneczniki, mimo swej nazwy, nie przejawiają żadnych powiązań choćby z promykiem słońca. Wzmocniony więc czekoladą i wodą, nie siedzę zbyt długo i schodzę w dolinę. Tu, jeszcze wśród kosówki, próbuję zgadnąć, gdzie ostatnio utkwiłem, jednak nie mogę odnaleźć żadnego charakterystycznego punktu. Napotykanych strapionych turystów pocieszam słowami usłyszanymi w schronisku pod Łomniczką od doświadczonego górala: dopóki mgła nie wzbije się ponad góry, deszczu nie będzie. Gdy jednak schodzę poniżej granicy lasu, schodzę także poniżej granicy mgły, a na mnie zaczynają padać pierwsze krople deszczu. Tak więc i przy Pielgrzymach nie mam jakoś specjalnej ochoty zamarudzić i schodzę jeszcze niżej. Dzięki deszczowi przynajmniej z daleka widzę Kotki. Kawałek później zapytany, sugeruję kolejnemu turyście parę ciekawych szlaków na kolejne dni, po czym ruszam dalej. Na Polanie wydawałoby się, że jeszcze jeden prosty odcinek i nic ciekawego dziś mnie nie czeka (no chyba że mega-korek w Karpaczu ;). 



Jednak nieznana mi do tej pory droga Bronka Czecha kryje niespodziewane atrakcje. Pierwsza z nich, to liczne tutaj dzwonki, zarówno te pospolite wielokolorowe, nizinne, jak i delikatne intensywnie niebieskie dzwonki alpejskie. Kolejna nieprzewidziana atrakcja, to stojący lekko na uboczu punkt widokowy na Bramę Pląsawy, dwie przepiękne formacje skalne, między którymi niczym węgorz wije się rzeka. O tej porze roku piękniejsza o pomarańczowe kulki jarzębiny, które dopełniają zielono-skalistą kolorystykę deszczowego krajobrazu. Napotkany turysta, zapytany jak daleko jeszcze, odpowiada że już blisko, że w dół przecież szybciej się schodzi... zapominając jednak, że idąc w dół dużo łatwiej się poślizgnąć. Na szczęście jakoś udaje się dojść do pierwszej drogi asfaltowej, którą przecinam, następnie rozryta buldożerami, piaszczysta droga przygotowana pod przyszłą nową, super-komfortową kolejkę linową, i jestem w Białym Jarze – tu gdzie zaczynałem wędrówkę i gdzie zamierzałem ją skończyć.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz