O wrocławskich piekarzach nigdy nie
miałem dobrego zdania. Przyjazd do Wielkiego Miasta pod względem
pieczywa najciekawszy nie był – o wiele wyższe ceny chleba,
pułapki w postaci „bułki wrocławskiej” czy „batonu
wrocławskiego”, który mimo charakterystycznego kształtu wcale
nie smakował jak chleb. Gdy już wreszcie nauczyłem się nie
kupować tej namiastki chleba, gdy już nauczyłem się kupować
chleb (niestety, i ten gorszy niż w okolicach, z których
przybyłem), przekonałem się, że i z ciastami nie najlepiej we
Wrocławiu. Jak do tej pory w różnych miastach nie przebierałem
przy ich zakupie, choć chodziłem do przypadkowych cukierni, tak we
Wrocławiu ciężko mi znaleźć cukiernię, w której bez problemu
znajdę jakieś ciekawe ciasto. Wydawało się, że Święto Mąki to
wreszcie festyn, przy okazji którego przekonam się do wrocławskiego
pieczywa. Niestety, i tu Wrocław wypadł biednie na tle
północnolubuskiego Święta Chleba. Choć Ogród Botaniczny na
Wyspie Tumskiej ma rozległe przestrzenie, organizatorzy uparli się
ograniczyć do jednego mini-skwerku, gdzie starali się upchnąć
wszystkie stoiska. Co bardziej niesforne starały się uciec z tego
zgiełku, mimo to nie wykorzystane zostało nawet 30% ogrodu w
czasie, gdy przed sceną główną dzikie tłumy rozbijały się o
siebie. Jedynym bezpiecznym rozwiązaniem było chyba chodzenie w
średniowiecznej zbroi rycerskiej. I tak zmierzamy do głównej
atrakcji Święta Mąki, które sprawiło że jednak postanowiłem
coś napisać. Nie, to nie przepiękne formy wypieków zafascynowały
mnie do napisania artykułu (bo z tych udało mi się znaleźć
jedynie świnkę niewiele większa od zwykłego bochenka), ale
właśnie pokazy średniowiecznych walk i tańców ufundowane przez
Hotel Tumski i Zamek Kliczków.
... aby męstwo wasze, którego wam widać brakuje, podniecić, śle wam te dwa nagie miecze. (H. Sienkiewicz, Krzyżacy) |
A zaczęło się od turnieju o Ostatnią
Wrocławską Dziewicę. Tak, to z powodu bajecznych opowiadań o jej
urodzie przybyli na Wyspę Tumską trzej bracia. Oszołomieni
nieziemskim wręcz pięknem niewiasty, zmysły postradali i zaczęli
okładać się mieczami, pięściami i tarczami. Nawet hałas dzikich
tłumów zagłuszony został szczękiem metalu, głuchymi pomrukami
zginanych pod siłą ciosów zbroi, dudnieniem uginających się pod
naporem uderzeń tarcz. Zagorzała była to walka, choć dzięki
twardości osłon na szczęście bezkrwawa walka. I choć cały
turniej odbył się z zachowaniem rycerskiego kodeksu honorowego, to
ostatecznym zwycięzcą okazał się podstępny oszust. Tak więc
biedna niewiasta skazana została na życie aż do śmierci z
przedstawicielem mało popularnego, choć jakże istotnego dla
zachowania porządku, zawodu. Teraz zapewne jej uroda marnuje się w
ciemnych lochach ich wspólnego już mieszkania.
Czyń swoje małżeńskie obowiązki, kacie... znaczy się, ŻONO, ŻONO, to tylko przejęzyczenie! |
Na koniec, mała ciekawostka znaleziona przy okazji robienia tego wpisu. Dlaczego nagich mieczy było akurat dwa a nie dziesięć i o innym znaczeniu dwóch nagich mieczy i innych mitach grunwaldzkich.
Widzę, że nie tylko ja mam problem z wrocławskim chlebem :( znalezienie pieczywa nadającego się do spożycia, który po dwóch dniach nie zapleśnieje, nie zacznie się kruszyć, robić lepki, czy nie będą się z nim działy inne dziwne rzeczy, o których nie miałam kiedyś pojęcia - graniczy z cudem. Jak tylko mogę przywożę chleb z moich rodzinnych stron. A jak nie mogę, to staram się kupować w małych piekarniach poukrywanych na dzielnicy. Wtedy jeszcze dostanę w miarę dający się zjeść chleb.
OdpowiedzUsuń