wtorek, 6 września 2011

Święto Mąki, czyli Rycerze kontra Dzikie Tłumy


O wrocławskich piekarzach nigdy nie miałem dobrego zdania. Przyjazd do Wielkiego Miasta pod względem pieczywa najciekawszy nie był – o wiele wyższe ceny chleba, pułapki w postaci „bułki wrocławskiej” czy „batonu wrocławskiego”, który mimo charakterystycznego kształtu wcale nie smakował jak chleb. Gdy już wreszcie nauczyłem się nie kupować tej namiastki chleba, gdy już nauczyłem się kupować chleb (niestety, i ten gorszy niż w okolicach, z których przybyłem), przekonałem się, że i z ciastami nie najlepiej we Wrocławiu. Jak do tej pory w różnych miastach nie przebierałem przy ich zakupie, choć chodziłem do przypadkowych cukierni, tak we Wrocławiu ciężko mi znaleźć cukiernię, w której bez problemu znajdę jakieś ciekawe ciasto. Wydawało się, że Święto Mąki to wreszcie festyn, przy okazji którego przekonam się do wrocławskiego pieczywa. Niestety, i tu Wrocław wypadł biednie na tle północnolubuskiego Święta Chleba. Choć Ogród Botaniczny na Wyspie Tumskiej ma rozległe przestrzenie, organizatorzy uparli się ograniczyć do jednego mini-skwerku, gdzie starali się upchnąć wszystkie stoiska. Co bardziej niesforne starały się uciec z tego zgiełku, mimo to nie wykorzystane zostało nawet 30% ogrodu w czasie, gdy przed sceną główną dzikie tłumy rozbijały się o siebie. Jedynym bezpiecznym rozwiązaniem było chyba chodzenie w średniowiecznej zbroi rycerskiej. I tak zmierzamy do głównej atrakcji Święta Mąki, które sprawiło że jednak postanowiłem coś napisać. Nie, to nie przepiękne formy wypieków zafascynowały mnie do napisania artykułu (bo z tych udało mi się znaleźć jedynie świnkę niewiele większa od zwykłego bochenka), ale właśnie pokazy średniowiecznych walk i tańców ufundowane przez Hotel Tumski i Zamek Kliczków.



... aby męstwo wasze, którego wam
widać brakuje, podniecić, śle wam te
dwa nagie miecze.
(H. Sienkiewicz, Krzyżacy)
A zaczęło się od turnieju o Ostatnią Wrocławską Dziewicę. Tak, to z powodu bajecznych opowiadań o jej urodzie przybyli na Wyspę Tumską trzej bracia. Oszołomieni nieziemskim wręcz pięknem niewiasty, zmysły postradali i zaczęli okładać się mieczami, pięściami i tarczami. Nawet hałas dzikich tłumów zagłuszony został szczękiem metalu, głuchymi pomrukami zginanych pod siłą ciosów zbroi, dudnieniem uginających się pod naporem uderzeń tarcz. Zagorzała była to walka, choć dzięki twardości osłon na szczęście bezkrwawa walka. I choć cały turniej odbył się z zachowaniem rycerskiego kodeksu honorowego, to ostatecznym zwycięzcą okazał się podstępny oszust. Tak więc biedna niewiasta skazana została na życie aż do śmierci z przedstawicielem mało popularnego, choć jakże istotnego dla zachowania porządku, zawodu. Teraz zapewne jej uroda marnuje się w ciemnych lochach ich wspólnego już mieszkania.




















Czyń swoje małżeńskie obowiązki,
kacie... znaczy się, ŻONO, 
ŻONO, to tylko przejęzyczenie!
Na załagodzenie nastrojów popłynęła średniowieczna muzyka, a na pocieszenie smutnych z powodu straty Wrocławian w szranki stanęły przepiękne kliczkowskie niewiasty. Długie suknie unosiły się nieznacznie przy każdym pełniejszym obrocie... i znów pora na mężczyzn. Tym razem wrocławskich. Szybko zakuci zostali w ciężkie hełmy, wkrótce zgodnie z grunwaldzką tradycją kliczkowski rycerz przyniósł dwa skrzyżowane miecze. Niestety, ze względu na ich wagę żaden z mieszczan nie okazał się godzien ich podniesienia, nie lepiej im szło z katowskim toporem. Choć z drugiej strony... to przecież nie narzędzie walki, a jego jedyną rolą jest spadać z góry, więc może w tej kategorii należy oceniać ich osiągnięcia? Nie ważne to, w zaciszu lochów kat przygotowywał kolejne narzędzie walki, w tym czasie łby mieszczan zakute zostały w twarde hełmy mające ich bronić w trakcie bitwy. Doświadczony rycerz sam wiedział jak sprawdzić czy został on dobrze zapięty (selekcja naturalna sprawiała, że ci, którzy sobie z tym nie radzili, nie przeżyli zbyt wielu wojen), jak jednak zawierzyć ocenie początkujących wojów? Znów pora na niewiasty, choć wrocławskie. Wybrane z widowni dziewczęcia dostały w ręce miecz testowy. I już tak młode przyuczone zostały do odwiecznej walki płci. Pierwsze przymiarki do przyszłego walenia męża wałkiem... i na szczęście okazało się, że hełm stanowi dobre zabezpieczenie (polecam go więc mężom wracającym nad ranem z ciężko zakrapianej imprezy). No, jest i kat z bronią... trzeba przyznać, że figle ze zdobytą niewiastą znacząco poprawiły mu nastrój, nawet na żart się wysilił. Walka odbyła się... na worki z gałganami. Choć trzeba przyznać, że ich ciężar sprawił, że broń śmieszna, okazywała się nadzwyczaj niebezpieczna, więc niejeden raz obydwaj z mieszczan padali na ziemię rażeni workiem ze szmatami. I gdzieś w tym natłoku zagrożeń i zabawy umknęło mi, który z nich wygrał i jaką nagrodę wygrał. A może to z powodu radosnych spojrzeń średniowiecznych kobiet... zresztą, któż by tam wnikał?

Na koniec, mała ciekawostka znaleziona przy okazji robienia tego wpisu. Dlaczego nagich mieczy było akurat dwa a nie dziesięć i o innym znaczeniu dwóch nagich mieczy i innych mitach grunwaldzkich. 

1 komentarz:

  1. Widzę, że nie tylko ja mam problem z wrocławskim chlebem :( znalezienie pieczywa nadającego się do spożycia, który po dwóch dniach nie zapleśnieje, nie zacznie się kruszyć, robić lepki, czy nie będą się z nim działy inne dziwne rzeczy, o których nie miałam kiedyś pojęcia - graniczy z cudem. Jak tylko mogę przywożę chleb z moich rodzinnych stron. A jak nie mogę, to staram się kupować w małych piekarniach poukrywanych na dzielnicy. Wtedy jeszcze dostanę w miarę dający się zjeść chleb.

    OdpowiedzUsuń