Bardzo już mi spacerów brakowało, lecz od miesiąca pogoda grała ze mną w ciuciubabkę. Gdy musiałem wyjechać gdzieś dalej – wychodziło piękne słonko, gdy weekend spędzałem we Wrocławiu – przychodziły deszcze. Słońce świeciło co najwyżej w tygodniu, gdy trzeba było siedzieć w pracy.
Więc cóż, żeby choć trochę nogi rozprostować, trzeba pogodę zignorować i w skromnym deszczyku pospacerować. Oczywiście żadne długie trasy, żeby nadmiernie nie zmoknąć, a skoro spacer niedługi – to i okolica powinna być jakaś bliska. Znów więc padło na zamek w Leśnicy, pobliski park i, tym razem na Las Mokrzański.
Zaparkowałem koło wrocławskiego krasnala, który z nich wszystkich chyba najdalej wywędrował od rynku, koło nadwiżańskiego rycerza który pilnuje bram zamku. Miło mnie powitał i wpuścił na teren parku, żebym nie musiał wchodzić od tyłu. Przez park miałem zamiar szybko przejść znajomym już mi szlakiem zielonym... gdzie tam. Krople deszczu i rosy tak pięknie rozkwitły na rozpiętych wśród roślin pajęczynach, że oczywiście trzeba było zrobić sesję zdjęciową. Każdy krzak wyrastający z ziemi został obglądnięty pod kątem piękna zaklętego w deszczu.
Dużo czasu zajęło mi tym razem wyjście z parku. I wchodzę w przepiękny Las Mokrzański, największy chyba obszar leśny wokół Wrocławia. Tym razem nie odbijam do pobliskiej zabytkowej wieży ciśnień i podążam grzecznie szlakiem. Jeśli tu nie chcecie się zgubić, polecam jednak kierować się raczej jakubowymi szlakami z muszlą, stanowiącymi polską część Camino de Santiago. Na tym odcinku i tak prowadzą tą samą drogą, a za to są dużo lepiej oznaczone.
Nad głową słyszę ciągłe uderzenia kropel deszczu o liście, jednak na szczęście nie dociera on do niższych warstw poszycia – a przynajmniej nie czuję, żeby coś lało mi się na głowę. Ale jednak krople deszczu przedostają się na dół – a widać to chociażby po iskrzących się liściach drzew. Choć to pełnia lata, wyglądają jakby pokryte były śniegiem, choć trzeba przyznać, że wygląda on bardziej jak śnieg w sprayu który można kupić na Boże Narodzenie. Ale jaki inny utrzymałby się o tej porze roku? Jednak gdy spojrzysz z innego kąta, to raczej jakby ksiądz poświęcił kropidłem wszystkie drzewa – z tą jedną różnicą, że zamiast wody święconej użył płynnego srebra. Z jeszcze innego kąta – wygląda to zupełnie inaczej, i brak mi słów, żeby to opisać.
Deszcz sprawił, że znów zakwitły przeróżne kwiaty. Choć najbardziej popularne to jednak osty, które pod fioletowym pióropuszem pręcików kwiatowych ukrywają strasznie czepliwe rzepy. Szczególnie dużo znajduję ich na skraju łąki, na której chwilowo gubię szlak. Co gorsza, rosa skroplona na końcówkach traw to to, czego najbardziej nie lubią moje buty. Choć nie przemakają, to jednak stają się one dużo cięższe. Także jeansy które mam na sobie też lekko zmieniają kolor od wody. Na szczęście stojący na drodze strumyk udaje się pokonać bez moczenia nóg, choć dużo nie brakowało a sposób jego przekroczenia był naprawdę oryginalny. Ale cóż, każdemu może się poślizgnąć noga gdy akurat próbuje skoczyć...
Zamachnęła rękami obiema,
- Musisz zacząć chodzić w pulowerze,
Jesień idzie, rady na to nie ma.
Może zrobić się chłodno już jutro,
Lub pojutrze, a może za tydzień,
trzeba będzie wyjąć z kufra futro,
Nie ma rady. Jesień, jesień idzie.
Andrzej Waligórski, Jesień idzie, piosenka turystyczna
Wzdłuż domów wracam na zielony szlak, aby znów kawałek iść wzdłuż asfaltu, na szczęście niedużo później zaczyna się już właściwy las mokrzański. Gdzieś po drodze spotykam ślimaka mozolnie wspinającego się na jakieś nadmiernie wyrosłe zielsko, z boku mijam pierwsze oznaki jesieni w postaci grzyba (jak zwykle, mam szczęście do wypatrywania trujaków, więc nawet nie próbuję ich zbierać). Co rusz mijam jarzące się już czerwienią jarzębiny. Jesień idzie, nie ma na to rady... i tylko prześlicznej pogody brak.
A był sierpień. Pogoda prześliczna
Wszystko w złocie trwało i zieleni,
Prócz staruszków nikt chyba nie myślał
o mającej nastąpić jesieni.
Idąc dalej, mijam kolejne plamy czerwieni, błędnie sugerujące, że już wkrótce będzie trzeba zacząć zbierać materiał na nalewki. Nie, to jeszcze nie pora, do pierwszych przymrozków jeszcze daleko, a leśne owoce oprócz kolorów, muszą nabrać jeszcze smaku i słodyczy. Co najwyżej pomyśleć można o podjadaniu rosnących obok jeżyn, choć z braku słońca przeważają te zielone. Kawałek dalej mijam tajemniczne betonowe schody w lesie, prowadzące do nikąd, a bok nich drzewa rosnąć na specyficznym pagórku. Tak jakby wydarzyło się tu...
Okrutne to były czasy, gdy Niebo walczyło z Ziemią. Niebo próbowało zalać Ziemię deszczową wodą, która spłukiwała ogromne ilości błota w głąb Mórz i Oceanów. Najtwardsze skały rozbijane były w pył ciągłymi uderzeniami Piorunów, aby woda mogła je zabrać. Lecz i Ziemia nie była dłużna niebu i co rusz atakowała. Główną jednostką bojową były Wulkany, które starały się zasypać niebo brudnym pyłem. Równocześnie wylewały one ogromne ilości lawy, która miała pokryć Ziemię ochronną pokrywą spękanej skały, nie spływającej z deszczem. Zdesperowane Niebo wyciągnęło swe ręce i rozczapierzonymi palcami złapało Ziemię. Mocno zacisnęło dłoń, po czym zaczęło ciągnąć ręce ku sobie. Zaskoczona Ziemia początkowo dała sobie wyciągnąć kawałek siebie w górę, tworząc mały pagórek, jednak zaraz potem stawiła opór, wszelkimi siłami starając się przytrzymać każdy kawałek swego ciała. Długa była to walka i zacięta, pagórek raz stawał się wyższy, raz niższy, a kartografowie nawet nie nadązaliby uaktalniać map, nawet gdyby udało im się przeżyć w tak ciężkich warunkach. Dłonie Nieba stawały się raz krótsze i grubsze, gdy chwilowo osiągało sukcesy, raz krótsze i cieńsze, gdy silniejsza okazywała się Ziemia. Ziemia spięła się jednak ostatecznie, co sił ciągnąc swe ciało ku sobie. Ręce Nieba robiły się coraz cieńsze i cieńsze, jednak zdecydowanie nie chciało ono rozewrzeć swych palców i puścić Ziemię. Takoż w którymś momencie Niebiańska materia nie wytrzymała i rozdarła się, a kikuty dłoni pozostały zaciśnięte na wzgórzu. Niebo pozbawione swej niszczycielskiej siły, mogło się już jedynie zadowolić nielicznymi deszczami i piorunami. W ten oto sposób zakończył się Wielki Potop, a na pamiątkę tego powstały drzewa – odwieczny symbol walki Nieba z Ziemią. Swymi szeroko rozpostartymi korzeńmi, niczym palcami dłoni, próbują wyciągnąć z Ziemi wszystkie odżywcze składniki, aby sięgnąć jak najbliższej Nieba. Niektórzy mawiają wręcz, że kiedyś urośnie drzewo na tyle wielkie, aby mogło sobie przypomnieć że kiedyś było rękoma i na tyle wysokie, że będzie mogło sięgnąć swego ciała – a wtedy Niebo odzyska swe destrukcyjne siły i wystawi swą armię deszczów i potopu do kolejnej walki z Ziemią.
Legenda o tym, jak powstały drzewa - tekst własny
No cóż, czekolada zjedzona, napoje uzupełnione, pora iść dalej. Nie dużo dalej dochodzę do osiedla domków jednorodzinnych, gdzie według mapy powinno istnieć jedynie leśne miejsce odpoczynku. No cóż, czy Darwin powiedziałby kiedykolwiek, że jego prawa ewolucji nie dotyczą przedmiotów martwych? Jeśli tak, to właśnie mam przed oczami dowód, że się omylił.
Pora wracać. Nie powiem jednak, gdzie po drodze znalazłem orzechy laskowe, bo zaraz zjadą się tam wszyscy samochodami, tak jak jeżdżą na grzyby, zatruwając powietrze. Kto chce, może przespacerować się wzdłuż całej trasy i je odszukać. A dodam, że teraz są właśnie te najlepsze, choć o mało intensywnym smaku, to za to młode i wciąż lekko wilgotne. No, pomijając te, które są wciąż puste, na najbliższe dwa tygodnie można więc chyba sobie odpuścić orzechowanie.
PS. Wszystkie zdjęcia polecam powiększyć, inaczej nie widać piękna odkrytego przez deszcz i rosę....
Andrzej Waligórski, Jesień idzie, piosenka turystyczna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz