|
Życiem zmęczony... |
Wrocławski rynek... duma wszystkich Wrocławian, chyba największy rynek w Europie, wyróżniony niedawno w konkursie na najbardziej kolorowe miejsce na świecie. Choć osobiście uważam go za miejsce ciekawe, to w przeciwieństwie do większości mieszkańców stolicy Dolnego Śląska, ósmym cudem świata bym go nie nazwał – i ze względu na swą rozległość wolę poznańską starówkę. Bo niestety, jak sam rynek jest piękny, to po zniszczeniach wojennych ciężko oceniać całą starówkę – zbyt blisko jej centrum krajobraz skażony jest komunistycznymi potworkami.
A mimo to, staram się regularnie odwiedzać rynek. Nie z powodu licznych klubów, nie z powodu wielkich imprez – to, co mnie urzeka to tzw. „kultura ulicy”, czyli pokazy wszelakich buskerów. Ludzie z metalu (srebrna para i mosiężny samotnik), tancerze ognia (na tych trafiłem niestety tylko raz), muzycy czy ludzie od wielkich baniek mydlanych. Tak, jak dla mnie to największy atut wrocławskiego rynku i szkoda, że europejskiej stolicy kultury tak daleko do europejskiej stolicy buskerów. Bo to właśnie oni najbardziej mogliby ożywić to miejsce...
|
Kairskie wspomnienia kolonialne |
|
Artyści w czerwieni |
Tym bardziej cieszą imprezy typu buskerbus. Buskerzy z całego świata zjeżdżają się w jedno miejsce, i dzieląc się rynkiem (zbyt małym, by pomieścić ich wszystkich naraz) pokazują alternatywne sztuki. A to przecież sztuka dla wszystkich – i bogatych, i biednych, bo bez biletów, a opłatę uiszcza się w zależności od własnych możliwości i własnego zadowolenia. Dla eleganckich, i dla tych co wolą sportowe ubranie, bo przecież cóż szkodzi dres w słuchaniu koncertu fortepianowego. Sztuki dla dzieci, młodzieży i dorosłych, bo zróżnicowanie tematów sprawia, że każdy znajdzie coś dla siebie – dzieci figlarskie sztuczki, dorośli pewnie piękno muzyki wszelakiej czy zabawne kabarety.
|
Taniec z kapeluszami |
|
Przysiądź i posłuchaj... |
Dla smutnych, którzy przystaną przy płaczliwym jęku fletu z kraju będącego od lat w niewoli, dla wesołych, których rozbawią skoczne dźwięki kairskiego jazzu z okresu kolonializmu. Setki, tysiące wrażeń estetycznych, które często byśmy pominęli, przyzwyczajeni do swojego ulubionego wykonawcy, do galerii, do których stale chadzamy, do ciągle tych samych programów telewizyjnych. Na ulicy – zawsze możesz podejść, gdy coś ci się spodoba, zawsze możesz odejść i poszukać innych wrażeń, gdy dany pokaz ci się nie spodoba. Przystanąć na chwilę, podpatrzeć i... może pozostać, gdy sztuka się spodoba?
|
Radość artysty |
Buskerstwo to także socjologia. Jak pobudzić serca widza, aby zadowolony chętnie rzucił pieniążek do kapelusza? Zapewne nie typowym dla poważnej sztuki odgrodzeniem się od patrzących – wręcz odwrotnie. Więc wciągają buskerzy widzów do zabawy, aby z nimi się podzielić radością tworzenia, aby wzbogacić swój pokaz odrobiną świeżości, aby poznać coś nowego – co być może stanie się zalążkiem jakiegoś nowego pokazu? I nagle okazuje się, że język polski, jakże trudny dla innych obcokrajowców, dźwięcznie brzmi w ustach angielskiego buskera, co ciekawsze, nawet wybór piosenki jakoś powiązany jest z danym dniem, chwilą – bo jak inaczej tłumaczyć fakt, że w ostatnią niedzielę wakacji śpiewana jest piosenka Mieczysława Fogga? I choć części słów nie udało się zrozumieć, to pokłony dla Philippa Fairweathera za wykonanie tej piosenki...
|
Ooo, chyba widziałem kurczaczka |
|
Kairskie wspomnienia kolonialne |
Buskerstwo to także sposób życia. Choć podróże łączą ich z pradawnymi kupcami, nomadami czy cyganami, to jednak tylko z tą ostatnią grupą można ich porównywać. Z tą różnicą, że tu bycie w ciągłym ruchu wynika nie z tradycji, a z własnego wyboru. Porzucając własny dom i wynikające z niego przywileje, zyskują coś innego. Dla jednych decydująca jest wolność i oderwanie od wszelkich ograniczających ich korzeni, dla innych możliwość robienia tego, co się kocha, dla innych jeszcze liczy się radość widzów. Dla niektórych, niestety, jest to jedyny sposób na zdobycie środków życiowych, ze względu na swą ułomność nie mając możliwości życia w sposób „normalny”. I wydawałoby się, że trudy życia, deszcz, słota czy wreszcie choroby zmuszą ich aby osiąść w jednym miejscu na stałe – jednak znajdujący się wśród ulicznych artystów staruszkowie pokazują, że to nie jest tylko młodzieńczy wybryk. Może wręcz jest to sposób, aby na starość wciąż utrzymać nie tylko pogodę ducha, ale i siłę do radosnej zabawy?
|
Kapelusze nad Wrocławiem |
|
Udręka (nie)czytania |
Któż był najlepszy? Jakże trudno oceniać... Wesoły nieporadny anglik rzucający kapeluszami rozbawiający publiczność nieudanymi akrobacjami – i chwilę później wykazujący się ogromnym kunsztem w ich wykonaniu? Grupka trębaczy sprawiająca, że rynek stał się radosny, przy któych nie sposób nie było nie usiąść i nie odpocząć przy muzyce? Flecista z Chin, swym graniem oddającym cierpienie uciśnionego kraju... i pokazujący, że mimo cierpień znajdujący czas na zabawę? Nieogolony elegant, w idealnie dobranym choć luzacko założonym garniturze, z roztrzepaną na wietrze fryzurą, śpiewający nawet po polsku Philippe Fairweather? Czy może
człowiek robot, pokazujący scenki rodzajowe nietypowe dla bezuczuciowych maszyn? Niepełnosprawny mim, zmuszający wyobraźnie do wysiłku, imitujący różne zachowania poprzez odpowiednie ustawienie maski – a na koniec ukazujący swą twarz w wyjątkowo uderzający sposób? Golfista grający na fortepianie, którego romantyczne dźwięki same rozbiegały się po rynku i poruszały serca? Przejmująca muzyka francuska, czy portugalska śpiewaczka latino pobudzająca biodra do kocich ruchów? Może, jak sami buskerzy mówią, Na szczęście, w przeciwieństwie do profesjonalnej sztuki, tu nie ma rywalizacji, a najważniejsze wartości to radość i zabawa.
|
It's a paytime!! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz