Operacja Zachód... jak napisał jeden
z lokalnych dziennikarzy „największa impreza plenerowa w Polsce”.
Nawet nie „tego typu”, po prostu największa i już. Byłem w
Boryszynie, byłem w Darłowie, więc po zapowiedziach Operacji
Zachód wydawało mi się, że i tu mi się spodoba.
Niestety, Operacja Zachód wielkością
nie powala. Gdyby policzyć wszystkich uczestników (w tym zarówno
widzów, jak i żołnierzy i pasjonatów w historyczno-wojskowych
przebraniach), to pewnie byłoby ich mniej, niż pojazdów w
Boryszynie. Gdyby policzyć wszystkie pojazdy w Krzyżanowicach, to
pewnie byłoby ich mniej niż samego ciężkiego osprzętu w
Darłowie. Ot, taki lokalny piknik wojskowy który nie ściąga nawet
porządnej ilości mieszkańców z pobliskich Krzyżanowic, ledwo co
mogąc wspominać o odległym kilka kilometrów dalej we Wrocławiu.
Wśród reprezentujących wojsko
żołnierzy, znaleźli się pasjonaci. Zadałem ledwo jedno laickie
pytanie, czy karabinu maszynowego można używać jako snajperskiego,
bo po coś na nim chyba jest ta luneta. Usłyszałem... prawie że
bajanie barda, który zżył się z karabinem, który zna nie tylko
każdą jego śrubkę, ale wręcz każdą ryskę na wewnętrznym
gwincie lufy.
Co zaskakuje na tego typu imprezach –
tajne przez poufne. Skoro wystawia się sprzęt wojskowy na widok
gapiów, to chyba ciężko mówić o tym, że skład wyposażenia
wojskowego jest poufny, skoro każdy potencjalny szpieg może sobie
przyjść, pooglądać, wypytać o szczegóły. Ale jak już cywilny
laik próbuje zrobić zdjęcie plątaniny kabli – nagle się
okazuje, że to „ściśle tajne”. I już nie chodzi o to, jaki
sprzęt jest używany – chodzi o to, że tajne informacje są przesyłane tym przy pomocy tego sprzętu. Nie chodzi o informacje, które widać
np. na monitorze – chodzi o to, że w kablach płynie kwintesencja
tajności. Nie ważne nawet, że tej kwintesencji nie widać. Nie ważne, że ta kwintesencja nie płynie w tej chwili. Ważne, że płynie... czasami... a może nawet jeszcze rzadziej?
Podsumowując: Operacja Zachód to
impreza bardzo skromna, taka lokalna ciekawostka, gdy już nic
innego w okolicy znaleźć nie można. Ot, żeby wyprowadzić
dzieciaczka na spacer, niech się po świeżym powietrzu przejdzie,
kilka atrakcji wojskowych przy okazji obejrzy, nic więcej. No, może
jeszcze jako okazję do zakupu spodni w których nie szkoda chodzić
po lesie... choć i tu nie ma zbytnio w czym wybierać. Chyba
największą ciekawostką festynu był jeep prowadzony na spacer...
jak piesek, bez kierowcy w środku :) I choć co prawda niektórych pojazdów (typu przenośny radar, przenośne centrum dowodzenia z rozstawianymi kontenerami na bagażniku) nie widziałem na innych festynów, to tyle ciężkiego sprzętu wojskowego co na tym festynie, zdarzyło mi się widzieć u jednego prywatnego pasjonata na podwórku w okolicach dawnego MRU.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz