niedziela, 3 czerwca 2012

Najazd husycki


Trzeba przyznać, że Oleśnica miała wspaniały pomysł na inscenizację historyczną. Rycerskie „naparzanki” to atrakcja spotykana w wielu miastach w Polsce, jednak krótkie rozeznanie w internecie pokazało, że zdobywanie wagenburga to atrakcja nie lada. Bo i walka to odmienna, nie toczona na otwartym polu, ale jakby w obozie. Obozie specyficznym, bo składającym się z wozów wędrownych, ustawionych w taki sposób, aby ułatwić obrońcom walkę. Przewaga wynika tu zarówno z walki z wyższej pozycji, jak i z utrudnień dostępu do walczących takich jak rozpięte między wozami łańcuchy. Także znaczenie ciężkiej kawalerii tu spada, bo ciężko jej wjechać z impetem między walczących – a przecież to główna siła kawalerii. Walka z konia jedynie równała jeźdźca z obrońcą względem wysokości – jednak z kolei znacznie utrudniała manewry.

Dziecięce przebieranki

Tak więc z nadzieją jechałem na inscenizację husyckiego najazdu w Oleśnicy. Okazało się jednak, że „początek atrakcji” w piątek to pusta propaganda, a miasto mocno naciągało promocję przedstawiając zwykłe przygotowania organizacyjne jako „pierwszy dzień festynu”. Sobotni poranek zrobił trochę lepsze wrażenie, bo choć miasteczko średniowieczne nie było jeszcze rozstawione, to scenie odbywał się konkurs na najlepsze średniowieczne przebranie dla uczniów. I trzeba przyznać dzieciom (i przypuszczalnie pewnie także ich rodzicom i nauczycielom), że dobrze przygotowały się do konkursu, bo przebrania nie ograniczały się do tanich plastikowych mieczy-zabawek. Stroje łudząco przypominały średniowieczne, miecze, hełmy i kolczugi wykonane były z metalu, a tarcze z drewna. Z pewnością ciężko było jurorom wybrać najlepsze przebranie.

Co znaczy "wkrótce"?

Tymczasem z głośników wydobywać zaczęły się nawoływania sugerujące, że już wkrótce rozpocznie się walka. Wkrótce – to jednak mało precyzyjne określenie czasu. Od tego momentu zdążyłem kilkukrotnie się znudzić wyczekując przed polem walki, obejść obydwa obozy walczących, a także kilkukrotnie odwiedzić budzące się dopiero do życia „średniowieczne miasteczko”. Korzystając z okazji, postanowiłem zapoznać się z uzbrojeniem typowego żołnierza. I przekonałem się, że między bajki należy włożyć opowiadania o wielokilogramowych mieczach. Typowy miecz jednoręczny ważył kilogram, góra półtora. Choć w pierwszej chwili to całkiem niepozorna waga, jednak wystarczy, aby kilkuminutowe machanie nim okazało się katorgą dla osoby niewprawionej w walkach. Po dorzuceniu zbroi i całego innego oporządzenia, kilkukilogramowy miecz sprawiałby, że jego właściciel padłby na ziemię po kilku minutach walki i jedyne na co mógłby liczyć był szybkie dobicie „niosącym miłosierdzie” mizerykordiałem. Ze względu na zamiłowanie do kolorowych plam barwnych jako tematu zdjęciowego, nie pominąłem też kramu szwaczki.
Tymczasem na polu walki „coś” się zaczęło dziać. I pierwsza inscenizacja pozytywnie mnie zaskoczyła. Choć uczestniczyło w niej zaledwie kilka osób, to odegrana została scena nietypowa dla takich imprez: atak na drobny transport kupców (a może i zwykłych mieszkańców wioski). To właśnie ta scena pokazała, jak zdradliwa jest wojna dla najprostszych ludzi, którzy nawet spokojnie nie mogą wykonywać swoich prac. Wystarczy mały patrol zwiadowczy, aby uprzykrzyć (a nawet u odebrać) im życie.

W samo południe, niczym pod Grunwaldem

Po tej krótkiej scence znów życie zamarło na polu walki. Cisza, spokój, jakieś nieśmiałe przygotowania. Miałem wrażenie, że choć inscenizacja ma dotyczyć zupełnie innej walki, to któraś ze stron za bardzo chyba zainspirowała się walką pod Grunwaldem i próbuje przemęczyć drugą stronę staniem w słońcu aż do samego południa. 20 minut przed dwunastą zwątpiłem w swoje umiejętności przewidywania rozwoju sytuacji, gdy na pole walki wyszli pierwsi rycerze. Szybko okazało się jednak, że to tylko skuci radni innego miasta, pokazywani obrońcom jako prowokacja mająca na celu złamanie ich morale. Dalsze pokrzykiwanie na obrońców grodu, bezczeszczenie świętych relikwii miało sprowokować mieszczan, jednak ci nie byli skorzy do walki. I zgodnie z moimi przewidywaniami, niczym pod Grunwaldem, na minutę przed samym południem, dobre dwie godziny od pierwszych zapowiedzi, na polu walki nikt z nikim nie walczył.
Sama walka mnie rozczarowała. Wbrew oczekiwaniom, toczyła się głównie na otwartej przestrzeni, a obrońcy wagenburga trzymali się z dala od swoich wozów. Gdy mimo to siły księcia Oleśnicy dochodziły do ich obozu, w ruch szły jedynie łuki i kusze. Trochę dynamiki wprowadził przyjazd kawalerii, jednak i tu dużo się nie zmieniło. Gdy wreszcie siły miasta Oleśnicy doszły do obozu husytów, okazało się, że protestanci nie potrafią wykorzystać przewagi wynikającej z przygotowanego przez siebie otoczenia. Bronią drzewcową machali równie nieporadnie niczym początkujący kajakarz wiosłem. I to dosłownie, bo częściej swymi dzidami wykonywali machnięcia „wioślarskie” niż krótkie pchnięcia. Zapewne lepiej by im szło walenie patelniami po głowach rycerzy, niż próby uderzenia ich ostrym końcem dzidy.

Festiwal niewykorzystanych możliwości

Gdyby próbować oceniać imprezę jako całość, to pojawiają się zarówno wady, jak i zalety. Wśród zalet należy wymienić te nieliczne namioty udostępnione dla publiczności: tkaczki, „zbrojownię” z oporządzeniem rycerzy. Jednak to, co pozornie dawało Oleśnicy znaczącą przewagę nad imprezami przy zamku leśnickim, okazało się wielką wadą. Nadmiar przestrzeni sprawił, że oprócz wspomnianych kilku wydzielonych namiotów z atrakcjami dla publiczności, to nie można było wejść „w głąb akcji”. Zarówno pole walki, jak i obydwa obozy zostały bezwzględnie zamknięte dla publiczności. I tak jak jest to dla mnie oczywiste w trakcie trwania inscenizacji, to powoduje niedosyt w czasie pomiędzy poszczególnymi walkami. Zdecydowanie bardziej ciasne tereny przyzamkowe Leśnicy sprawiają, że nie można wydzielić strefy dla widzów i strefy zamkniętej. Atmosferę średniowiecza psuło też „tło”, bo pole walki z obydwu stron otoczone było publicznością, choć jedną ze stron można było zamknąć, a jedyne miejsca z „dobrym widokiem z tyłu” stanowiły niedostępne dla publiczności obozu. Jeszcze większe niezadowolenie budziły nadmiernie lansujące się władze lokalne (zdaje się, że do wyborów samorządowych jeszcze daleko, więc nie rozumiem) i ilość aparatów fotograficznych wśród... uczestników inscenizacji. Oczywiście żaden rycerz nie walczył z aparatem a na polu walki nie pojawił się żaden „fotoreporter wojenny” jednak już cywilni członkowie obydwu obozów nie próbowali nawet się maskować z „zabawkami z przyszłości”. 
Tak więc podsumowując, w następnych latach impreza ma duży potencjał, jednak wymaga też gruntownej poprawy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz