sobota, 12 marca 2011

Czwarta strona Wrocławia

Z Wrocławia udawałem się już na wschód, północ, południe – teraz przyszła pora na zachodnie okolice. Samochód zostawiam koło urzędu gminy w Miękini, i stąd już ruszam na pieszą wędrówkę. Zwiedzanie zaczynam od urzędu gminy, dobrze zachowanego budynku szachulcowego, z fantazyjnym wzorem drewnianym. Idąc dalej na północ, za zakrętem znajduję stary, zniszczony dworek, obok którego, w zabudowaniach folwarcznych, znajduje się obecnie winiarnia Jaworek. Przed wejściem do winiarni znajduje się tablica informująca obszernie o uprawianych tu gatunkach winogron i warunkach hodowli oraz informacja dla turystów na temat zwiedzania.

Piękno przyrody...

Stąd udaję się na pokryte śniegiem pola, aby czerwonym szlakiem rowerowym przedostać się przez granicę lasu i dojść do bagienno-leśnego rezerwatu Zabór. I choć to za wcześnie chyba jeszcze, żeby spotkać gniazdującego tu bociana czarnego czy żurawia, to i tak rozlewisko Czarnej Strugi robi wrażenie. Szczególnie interesująca wydała mi się „woda zamarznięta w swym pędzie”. Niby to, co często widać na leniwych strumykach, wodorosty chylące się wraz z powolnym nurtem wody, jednak tu w jakże abstrakcyjnej formie – lodowej. Właśnie ten zamrożony ruch nadaje dynamizmowi tej wolno snującej się wodzie. Zresztą w ogóle tegoroczna zima zaborska kusi ciekawymi motywami lodowymi, jak chociażby zamrożone bąble powietrzne, niczym nieudolnie odlane, nieodgazowane przed wlaniem do formy, szkło. A wokół zwalone drzewa, u samej nasady charakterystycznie nadgryzione przez bobry.



Z lasu wychodzę na asfaltową drogę, i jedyną chyba atrakcją wśród pól są porastające pobocze krzaki. Na licznych krzakach dzikiej róży wciąż jeszcze wiszą zaschnięte owoce, jednak powoli widać budzącą się do życia przyrodę. Jeszcze skromnie, ale wszystkie przydrożne wierzby powoli i nieśmiało kwitną malutkimi baziami. Zerwałbym kilka do domu, ale tam wciąż pięknie się trzymają poprzednie, ze spaceru po wzgórzach trzebnickich.

Pałacyki, dworki, i inne pozostałości po ludziach...

Tak więc asfaltem idę dalej do Białkowa. Tam odnajduję kolejny dworek, bardzo prosty i skromny, na dodatek skutecznie odgrodzony od tubylców murem, miejscami przechodzącym w siatkowy płot, który pozwala w ogóle zobaczyć, jak dworek wygląda z zewnątrz. Jednak będąc w pobliżu, warto też zajrzeć do pobliskiego sklepiku spożywczego, a właściwie do jego ogródka. Właścicielka, chyba zafascynowana kształtem koła, umieściła w nim trzy dobrze komponujące się ze sobą elementy kołowe: starą maszynę rolniczą (młóckarka?), odwrócony do góry nogami pień drzewa z szeroko rozpościerającą się kolistą plątaniną korzeni oraz małą beczułeczkę.
Z Białkowa udaję się dalej na wschód, najpierw wśród pokrytych wyschniętą trawą pagórków, później wśród lasu. Z drogi ledwo widać stary, porośnięty cmentarz, chyba najgorzej zachowany jaki w życiu widziałem. I właśnie dzięki temu jakże klimatyczny...
Ale cóż to, trzeba iść dalej. Trzeba spojrzeć na mapę, czego nie zrobiłem... więc gdy z daleka dojrzałem pałac, długo się zastanawiałem, czy to pałac w Wojnowicach, czy może w Wilkostowie, bo bryły żadnego z nich nie znałem. Ech, żebym ja wcześniej skojarzył tą nazwę... ale nic to, dochodzę do drogi, kawałek znów asfaltem, i wychodzę blisko pałacu. Na domach ledwie tabliczki z numerami, bez nazwy miejscowości, wioska wyludniona – bo kto nie miał samochodu, już wcześniej musiał wyjść na mszę do znajdującego się kawałek na północ kościoła, próby zatrzymania kierowców i zorientowania się gdzie jestem spełzają na niczym – bo nikt nie ma czasu, zapewne każdy musi się spieszyć, żeby zdążyć do kościoła. Na szczęście znajduje się ktoś nietypowy, kto jedzie w kierunku przeciwnym – więc już wiem, że jestem w Wilkostowie, a na dodatek udaje mi się załapać na krótkiego stopa luksusowym samochodem. I w ten sposób znajduję się w Wojnowicach.

No właśnie, Wojnowice

No właśnie, Wojnowice. Choć znałem tą nazwę, totalnie jej nie skojarzyłem. Co gorsza, popełniłem ogromne faux pas. Gdy kierowca wysadził mnie i powiedział, że pałac tuż za zakrętem, to spytałem go, czy to ten podniszczony budynek. A przecież mówimy o charakterystycznym pałacu na wodzie, rzadko spotykanej w Polsce formie budownictwa (osobiście znam jeszcze tylko jeden w okolicach Łodzi, oraz oczywiście warszawskie Łazienki, ale to już zupełnie inna kategoria). Oczywiście zadbany, obecnie znajduje się w nim hotel i restauracja, i szczególnie warty polecenia. 
Zresztą, chyba nie trzeba go zachwalać wrocławianom. Choć to jeszcze nawet nie wiosna, parking pełen jest samochodów z wrocławskimi rejestracjami, których pasażerowi zapewne skorzystali z tego drobnego ocieplenia i tłumnie wylegli do tutejszego zespołu parkowego. Rozpisywać można by się o nim dużo, niestety zmęczenie dało znać o sobie, więc ciężko mi było w pełni docenić jego piękno. Tak więc wrócić tu jeszcze kiedyś będzie trzeba.


Powrót do domu... czy aby na pewno?

Tymczasem zielonym szlakiem wchodzę do lasu. Wzdłuż nienazwanego strumyka, którego liczne dopływy co rusz przecinają drogę, urozmaicając wędrówkę. Powoli dochodzę do Łąkoszyc, gdzie przy drodze stoją brony i inne narzędzia rolnicze. I choć nie jest to kolorowy ogródek jak chociażby w Ściechowie, to i tak warto zatrzymać się przy nich na chwilę. Później dalej zielonym (i tu uwaga, po przecięciu strumyka należy skręcić w lewo przy ambonie, oznakowanie mało przejrzyste) szlakiem, i wychodzę winiarni, a następnie urzędu gminy w Miękini. Kilkunastominutowa sesja fotograficzna, aby wykorzystać ciepłe oświetlenie, i wracam do domu. Zmęczony, głodny, pora też już nienajwcześniejsza...
I zaraz po wyjechaniu na parking, wracam na niego z powrotem. Zmiana perspektywy sprawiła, że dopiero teraz zauważam jak pięknie zachodzi słońce za barokową wieżą kościoła...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz