Nareszcie koniec zimy, nareszcie wiosna – niejedna osoba tak zapewne dziś krzyczała, zwłaszcza, że dziś popołudniu pogoda była piękna (choć trzeba przyznać, że wczesnoporanne, zimowe szadzie na polach widziane z okna samochodu też zachwycały). Wiedząc, że w poniedziałek nie mogę sobie zrobić Dnia Wagarowicza, już w niedzielę postanowiłem poszukać pierwszych zwiastunów wiosny...
Jak to na Dolnym Śląsku, najłatwiej wybrać trasę pałacowo-zamkową. Tak więc trochę okrężną drogą (bo towarzystwu wycieczki trzeba pobliską Miękinię pokazać), docieram do neogotyckiego pałacyku w Mrozowie. Rozbudowana architektura z wieżyczką u boku żywcem przypomina północnolubuski pałac w Mierzęcinie, tylko jakby w lustrze odbity. Co ważne, od kilku zaledwie lat nie tylko bryłą przypomina pałac w Mierzęcinie, ale i „stanem zachowania” - tak jak pierwszy z nich odzyskał swój blask osiem lat temu dzięki staraniom prywatnego inwestora, tak mrozowski pałac zyskał blask dzięki siostrom albertynkom, które urządziły w nim zakład opiekuńczo-leczniczy dla dorosłych.
Niestety, tabliczki z kategorii „teren prywatny” nie zachęcają do zbyt dokładnego zwiedzania. Dlatego odwrót do samochodu, i wycieczka do bardziej nastawionego na turystów, gotycko-renesansowego zamku na wodzie, czyli znów Wojnowice. Obchód wokół zamku, kilka zdjęć w odmiennej aurze (wczesnoporannej, a nie wieczorowej jak ostatnio) i można wruszać na wyprawę poszukiwawczą.
Niestety, oznakowanie szlaku nie sprzyja wchodzeniu na właściwą drogę. Z tyłu zamku odnajduję żółty szlak, który o dziwo strasznie okrąża teren zamku, nie wiadomo czemu omijając tą znakomitą atrakcję turystyczną, aby nawrócić do głównej drogi we wsi.
Wojnowice jakich nie znacie
Tuż przy skrzyżowaniu – ciekawy kogut-mutant, z podgardlem przypominającym raczej naburmuszonego indora niż koguta. A może... to już wczesnowiosenny entuzjazm kazał mu pozbyć się piór, w końcu przecież tak już ciepło?
Jak już wspomniałem, oznakowanie szlaku do dobrych nie należy, w którymś momencie zwątpiłem, czy ciągnie się on dalej na północ, czy zgodnie z intuicją powinienem odbić na wschód. Jako mężczyzna nie mogę jednak wierzyć intuicji tak bardzo jak kobiety, a wybrana droga w pewnym momencie kończy się stojącym w poprzek gospodarstwem. Jedyny pożytek z tego błądzenia, to że przez przypadek docieram w okolice zauważonego z daleka, górującego nad wzgórzem obserwatorium astronomicznego (bo czymże innym może być tak charakterystyczny półkolisty dach?).
Polami, polami, po miedzach, po miedzach,
Po błocku skisłym, w mgłę i wiatr
Nie za szybko, kroki drobiąc
Idzie wiosna, idzie nam.
Nuta z Ponidzia, Wolna Grupa Bukowina
Tak więc, odwrót do zamku, a stamtąd czerwonym szlakiem rowerowym, na wschód. Wokół rozpościera się łąka, w tym okresie pełna wysuszonych, wysokich traw, spośród których tylko ledwo daje się rozpoznać pierwsze oznaki zieleni. Kilka minut, i łąka się kończy, a wokół rozpościera się las. Droga wżyna się między drzewa malowniczym pół-wąwozem, i choć początkowo się opiera, powoli poddaje się otaczającym pagórkom i powoli wznosi wraz z nimi. Na szczycie drogowego zagłębienia dają się zauważyć intensywnie zielone, rozbudzone już z zimowego snu, mchy. I tak dochodzę do pól, wśród których suchego oceanu wynurzają się wyspy drzew. Tak, doskonałe miejsce na postój, tak więc nic tylko rozłożyć się plackiem i delektować się forpocztą wiosny, promieniami słońca, które tylko na krótkie chwile ustępują miejsca nieśmiałym chmurkom. W upalnym lipcu będę zapewne cieszył się każdym kawałkiem cienia, który te chmury dają, na razie jednak z niecierpliwością wyczekuję, aż kolejna chmurka odsłoni słońce.
Gdy już nawet leżeć sił brak
Tak więc, odwrót do zamku, a stamtąd czerwonym szlakiem rowerowym, na wschód. Wokół rozpościera się łąka, w tym okresie pełna wysuszonych, wysokich traw, spośród których tylko ledwo daje się rozpoznać pierwsze oznaki zieleni. Kilka minut, i łąka się kończy, a wokół rozpościera się las. Droga wżyna się między drzewa malowniczym pół-wąwozem, i choć początkowo się opiera, powoli poddaje się otaczającym pagórkom i powoli wznosi wraz z nimi. Na szczycie drogowego zagłębienia dają się zauważyć intensywnie zielone, rozbudzone już z zimowego snu, mchy. I tak dochodzę do pól, wśród których suchego oceanu wynurzają się wyspy drzew. Tak, doskonałe miejsce na postój, tak więc nic tylko rozłożyć się plackiem i delektować się forpocztą wiosny, promieniami słońca, które tylko na krótkie chwile ustępują miejsca nieśmiałym chmurkom. W upalnym lipcu będę zapewne cieszył się każdym kawałkiem cienia, który te chmury dają, na razie jednak z niecierpliwością wyczekuję, aż kolejna chmurka odsłoni słońce.
Gdy już nawet leżeć sił brak
Ale ile leżeć tak można? Jednego konia i dwa przelatujące żurawie później, wstaję, aby udać się dalej, w kierunku Brzeziny. Droga, rozorana brutalnymi kołami traktora, zamienia się w staw nie do przebycia, a próby obejścia polem też nie należą do prostych. I tylko te buty, te buty rajdowe – tylko dzięki nim udaje się przejść suchą nogą. I tylko nielicznym dane będzie zrozumieć, ile ironii w tym słowie „rajdowe” …
Tak już dochodzę do wioski. Ot, zwykła, spokojna wioska, i dopiero przy jej końcu w głębi, za płotem daje się zauważyć zamek. Jakże teraz brudny, jakże szary, świeżo pokryty betonem i tynkiem – jednak to znak, że być może już wkrótce, zamiast niszczeć, i on zalśni blaskiem. Zdjęcia zza wysokiego płotu i okolicznych krzaków nie należą do udanych, jednak podziękowania dla właściciela terenu za nieuzupełnianie brakującego członu płotu...
Będąc już w tym miejscu, warto też przejść kilka kroków dalej, do stojącego praktycznie tuż obok kościoła Matki Bożej Różańcowej. I tu zachwyca jego eklektyzm... na bazie typowego kościoła gotyckiego (czerwona cegła przeplatająca się z białymi tynkami, z zamurowanymi pozostałościami po łukowatych oknach) dobudowano zniszczony środek w stylu szachulcowym, który doskonale komponuje się z oryginalnym stylem kościółka. A nie wspomniałem o romańskiej chyba podstawie z polnych kamieni...
Powroty...
Powroty...
No cóż, pora wracać. Choć samo wyjście z wioski mało ciekawe, ot, polno-leśna droga samochodowa (tak, tak, bo choć nieutwardzona, to nie stanowi żadnego problemu dla zwykłego samochodu osobowego), to idąc szlakiem żółtym, powoli dochodzimy do malowniczych wąwozów, niestety, nie idących wzdłuż szlaku. Kto na początku lasu poszedł na wprost, nawet nie wie co traci. A tymczasem powoli od tyłu dochodzę do obserwatorium, kawałek dalej kończy się las... i choć zbocze nie jest zbyt długie, a na dodatek wokół odgrodzone tereny przynależne do wiejskich domów, to i tak pobliska łąka przywodzi na myśl niższe partie gór. W ten sposób dochodzę do ulicy Głównej aby przekonać się, że rankiem trochę zbyt szybko szukałem zejścia w bok... I jeszcze raz przechodzę obok nabuzowanego wiosną koguto-indora, a potem do zamku na obiad. Choć miejsce wspaniałe, to szkoda, że potrawy nie zachwycają wysublimowanym smakiem, choć czy wtedy ceny byłyby takie przystępne? Trzeba przyznać, że chociaż wielkość porcji trochę skromna (głodnym po długim spacerze polecam obiad dwudaniowy), to ich podanie na talerzu iście królewskie...
No cóż, to tyle poszukiwania wiosny, tyle spacerów na ten dzień... głodnym przebiśniegów polecam jednak wrocławskie trawniki, szczególnie na ulicy Długiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz