poniedziałek, 10 stycznia 2011

Nareszcie znów góry....

Ech, od tylu lat nie było się już w górach – a to urlop przepadał, a to się gdzieś na zagraniczne wojaże jechało, a to wreszcie pogoda kapryśna była... lecz teraz, gdy tak blisko się nich zamieszkało, jakże ich nie odwiedzić.
Na pierwszy ogień Karpacz, Zakopanym Dolnego Śląska zwany. Droga tu miejska, ku górnej jego części prowadzi, przez miasto, przez szarość – lecz cóż za nią? Czyż nie warto ten kawałek przeczłapać? Tak, tu już góry prawdziwe – jednak po drodze ku świątyni swe kroki należy skierować. Lecz pierwej na cmentarz – tu aparata testować. Nie pierwszy to raz, aparatu testowanie tu właśnie wypadło – więc dziś ze śniegiem próbowanie. Teraz wokół kościoła – i wielkie dziwowanie. Choć zimno, choć mroźno – to na środku woda wciąż skoczna, wciąż żywa, ku niebu wybić się chce – choć sił prawie ni ma. Więc choć już większość w lód przyobrócona – to wciąż dusza niestrudzona spod spodu wybija...
A teraz już w góry, choć wokół wciąż bacząc. Bo jakże pięknie zakwitła w tym roku zima, swymi gałązkami lodem srebrzonymi, z czapami swemi śnieżnymi na smrekach rozłożonych. I tylko szkoda, że tego piękna się w aparacie zakląć nie dało – lecz widać jeszcze słabe to moje światło-czarowanie.
Więc dalej przed siebie, na bezkresne morze śniegu – to sławetna Polana, tu kolorowych szlaków skrzyżowanie. Niebo pięknie niebieskie – taki więc szlak obieram, ku Samotni prowadzący. Lecz kawałek dalej szlak już zamknięty, z powodu zimy i lawin ze Srebrnych Turniczek schodzących. Więc dalej drogą brukową, szeroką, aż wreszcie jest – zejście na drogę, ku schronisku małemu.
Tu chwila przerwy żeby oddechu złapać, choć ktoś sugeruje, żeby popasać kawałek dalej. Bo dopiero co był postój, bo tamto schronisko większe. A gdzie miejsce na sentymenty, czas na to schronisko maleńkie? Na pewno nie w Strzesze – ta, choć zawsze otwarta na gości, to jednak już nie tak przytulna, a obsługa – jak zwykle nie specjalnie miła. Tak, Strzecha twardo broni swego tradycyjnego wizerunku. Więc na pocieszenie garniec przepysznego wina grzanego – i dalej w drogę. Lecz wcześniej – spójrzmy z góry na miasto pod nami, przecież jeszcze kilka godzin stamtąd właśnie z doliny... a tu już na górze.
Lecz teraz w dół, na dół, zboczem doliny... i przypominają się studenckie czasy, gdy właśnie tą doliną, lecz w górę, z zadyszką... bo kto dziecięciem w kołysce...  powoli już zmierzcha, blask słońca zanika, śnieg niebieski się robi – znak, że późna już pora. Lecz jakże tu nie odbić ku wodospadom Łomnicy... i tylko po drodze uważać, przed saneczkami uciekać – przecież dawny to tor saneczkowy, więc i dziś amatorów „z górki na pazurki” tu wciąż widać.
A wodospad jak fontanna, nie zamarzł, wciąż żywy, i spod grubych warstw lodu – wciąż górską wodę widać... i słychać, jakże miłe duszy górskiego potoku granie.
I takoż zszedł dzień pierwszy – a co przyniesie drugi?
ps. A tak dla odmiany - najbardziej nowoczesny wodospad...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz