Wczorajszą wędrówkę można by podsumować „ceprostradą do nieba” - bo choć okolice były piękne, to jednak większość dróg to właśnie ceprostrady, proste, popularne drogi na których pełno ludzi. Drugi dzień – dla odmiany trasa mniej popularna. Na początek należy wyjść na szlak – jednak tym razem nie kilometrowe dojście asfaltami, a lekko pod górkę od pensjonatu – i już jest szlak zielony. A nim od razu na polanę, i można na chwilę zapomnieć o mieście. Choć szlak lekko przeciska się przy samym płocie, to jednak już za chwilę odwdzięcza się przestrzenią dużej polany, jedynie na środku przeciętej ogromną góralską chatą. A potem... okazuje się, że żeby iść w górę najpierw trzeba iść w dół. Najpierw Wilczy Potok ukazuje piękno górskich strumieni – potem Łomniczka, choć tu raczej ciekawy wydaje się domek obok. Jeszcze kawałek asfaltem – i znowu las, i znowu góry.
Kraina Królowej Śniegu
I mały schron górski. Chwila na herbatę i czekoladę, przy okazji na zapoznanie się z informacjami o dawnych kopalenkach – i dalej czarnym szlakiem w góry, w baśniową krainę Kaja i Królowej śniegu. I tu trzeba się pilnować – bo zachwyceni pięknymi śnieżnymi tworami, podstępnymi wytworami przebiegłej Królowej imitującymi drzewa, nawet nie zauważycie, gdy zejdziecie z właściwego szlaku i wejdziecie w Lodowy Labirynt. A wiadomo przecież, że z Pałacu Królowej Śniegu powrotu nie ma. A dodać należy, że i szlaki pogubienie się ułatwiają, wymalowane inaczej niż by z map wynikało. Jeśli więc nie drogowskazy i znaki, to w krainie lodu i śniegu najlepszym przewodnikiem okazuje się woda – ta, która nie poddała się zimie i już wyszukuje drogi tej wiośnie, która kiedyś w końcu musi nadejść. To właśnie wodą spłyną w doliny pierwsze promyki słońca, niosące ze sobą radosne ciepło. Tak więc czarny szlak idzie ciągle wzdłuż strumyka Niedźwiadka – tak długo, aż droga staje się zbyt stroma. Tu właśnie droga trawersami odbija od wody – i aby iść dalej, trzeba być pewnym żaru swego serca. Lecz na szczęście droga staje się jeszcze bardziej taka, jaką byśmy sobie w górach zamarzyli – znacznie węższa, stromsza, no i dająca się rozgrzać sercu nie tylko emocjami, ale też ogromnym wysiłkiem fizycznym. Droga tak wąska, że wymijanie się na niej z kimś idącym z naprzeciwka może oznaczać zapadanie się po kolana w zaspy.
Przełęcz Sowia
Kilka długich minut w cieniu drzew – i nareszcie jest cel podróży – przełęcz sowia. Choć niewidoczna aż do ostatniej chwili, zasłonięta przez krótkie wypłaszczenie – to jakże cieszy jej widok. I choć wejście do kolejnej chatki silnie zasypały śnieżyce, to jednak pozostaje wąskie przejście, pozwalające schować się do środka. Choć przy takim pięknym słońcu i błękitnym niebie, któż chciałby się przed nimi chować?
Tak, tutaj dłuższy postój – na podziwianie widoków, zarówno po stronie polskiej, jak i czeskiej. A potem krótki spacerek na Skalny Stół. Tu należy uważać, bo z góry co rusz zjeżdżają saneczki, narty – kierowane przez niekoniecznie panujących nad nimi ludzi. Na szczycie konsultacje z poznanym na trasie starszym małżeństwem i zejście nową trasą przegrywa z wizją posiłku w schronisku i powrotem starą trasą. Ze Skalnego Stołu rozciąga się ciekawa panorama. Patrząc wzdłuż linii szczytów, co górkę mamy jakiś ciekawy charakterystyczny element – patrzać od lewej schronisko na Śnieżce, schronisko pod Śnieżką, dalej Słonecznik, a później... czyżby stacja telewizyjna na Śnieżnych Kotłach? Z jednej strony to zbyt daleko, z drugiej... jednak ten kształt ciężko pomylić z czymś innym...
To se ne da, to nie je Polsko
Teraz szybkie zejście do Sowiej Przełęczy – i znowu pod górę. Na szczęście tym razem granią, więc już nie tak strome i męczące, i mimo niespecjalnie szybkiego tempa już po kilkunastu minutach oczom ukazuje się czeskie schronisko Jelenka. Wspomniani wcześniej narciarze i saneczkarze pytali (o ile udało im się zatrzymać) już wcześniej o „bude Jelenka”, dopiero teraz zrozumieliśmy, o jaką „budę” chodzi. W schronisku chwila na przypomnienie sobie smaku czeskich specjałów kulinarnych (a konkretniej – smażenego syra) i wspaniałego czeskiego ciemnego piwa. W przeciwieństwie do polskich porterów, nie jest to gorzkie piwo prowadzące do smutku, ale wręcz przeciwnie, w palonym posmaku daje się wyczuć słodką nutę radości i zabawy. Ech, wypiłoby się jeszcze kilka takich, ale schodzić w dół trzeba. Pewnie niektórzy chcieliby jeszcze na rozgrzewkę grzanego piwa, jednak, jak wspomina sprzedawczyni, „to se ne da, to nie je Polsko”. Więc teraz z powrotem, w dół, do przełęczy, cały czas tą samą drogą. Szarzejące światło sprzyja szybkiemu schodzeniu – i tu swoją rolę pokazują kijki, pozwalające wyhamować trochę ten pęd, uniemożliwiając ześlizgnięcie się. Choć też i stwarzają zagrożenie... bardzo malutkie „stopery” śniegowe nie dają praktycznie nic, więc często kijek zamiast lekko tylko wbić się w śnieg, głęboko wpada w puchową pokrywę. A gdy właśnie chciałeś się o niego oprzeć, to nagle okazuje się jak łatwo przekoziołkować przez głowę. Jakoś jednak udaje się – lecz mimo iż do Wilczej Poręby i polany przy Wilczym Potoku udaje się dojść jeszcze w świetle dziennym, tak już ostatni odcinek lasu pozostaje do przebycia w nieciekawym mroku. Jakże jednak wtedy cieszą pierwsze światła miasta...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz