wtorek, 21 stycznia 2014

W poszukiwaniu oznak zimy

Gdy zaglądam tego, to aż mnie bierze zgroza. To już ponad 2 miesiące od ostatniego wpisu... przedświąteczne zabieganie, posylwestrowe lenistwo, i tak się powoli przeciąga... i właśnie na Blue Mondaya musiało mi się zebrać, żeby wreszcie coś napisać?*
No cóż, kiedyś trzeba powiedzieć: DZIŚ, NIE JUTRO – więc dzień nie gorszy niż każdy inny. Blue Monday? A może to tylko kolejna wymówka, żeby powiedzieć: może jutro, może jutro, może jednak jutro? Nie, żadne jutro, DZIŚ, DZIŚ, chociaż tekst napisać, jak będzie za późno, to najwyżej zdjęcia się obrobi jutro.

A w kolejce do opisania czeka wycieczka do Okulic. Tak, może to właśnie los sprzyja, bo wycieczka w takim właśnie blu-mondajowym klimacie. Choć mapa pokazuje teren z doskonałym potencjałem, to ja już znam te okolice i wiem, czego się po nich spodziewać.
No więc zacznijmy od wioski startowej. Okulice, mała wioska gdzieś na pograniczu Parku krajobrazowego Doliny Bystrzycy. Ruina renesansowego dworu, młyn, stara gorzelnia... zapowiada się pięknie. Rzeczywistość okazuje się bardziej szara – dworek ciężko rozpoznać od pozostałych zabudowań, teren starej gorzelni zamknięty i odgrodzony płotem, młyn to tylko wysoki narożnik ściany... gdzieś na zejściu udaje się odnaleźć jakąś wiurbexową stodołę. Porzucony fotel choć nie zachęca do zasiąścia, jednak w połączeniu z drugim, obróconym bokiem raczej przypomina allegoryczny pokój „telewizyjny”. Geometryczna konstrukcja drewnianych dachowych podpór w połączeniu z ciekawym światłem jest już ciekawsza, jednak szału nie ma. Tak więc wychodzę na drogę na Milin. Gdzieś z boku wiejski domek z jabłonkową aleją, która z pewnością wiosną pięknie „prowadzi wzork” ku temu budynkowi... pogoda raczej przypomina przedwiośnie, więc całość radością nie napawa. Jedynie gdzieś z boku porzucony stary traktor tworzy ciekawy fotograficznie klimat.
No to odbijam do lasu. Co prawda w tej okolicy ma się wątpliwości, czy to najlepszy wybór. Bo czy na pewno rozjechana przez ciężkie cieżarówki, szeroka na 3-4 stojące obok siebie kamazy rozjechana piaszczysta droga jest mniej cywilizowana niż wąski, podziurawiony niczym szwajcarski ser, wiejski asfalt? Mapa mówi jedno – do lasu to jednak tą przyszłą „autostradą”. Bo choć jeszcze jej nie ma, docelowo powstanie tu szeroka asfaltówka klasy ewropejskiej. Bo przecież to park krajobrazowy, to trzeba chronić – także od pożaru. Więc buduje się tu „drogę przeciwpożarową” podobną do pobliskiej drogi krajowej nr 35 do Wałbrzycha... „żeby chronić krajobraz”. Ech, logika europejskich wymogów połączona z głupotą polskich urzędników.
Tymczasem gdzieś obok mnie rozpościera się widok na staw rybny. Małe wodne uroczysko, z zadaszoną drewnianą konstrukcją (a właściwie – drzewną, bo nad drewnianymi deskami przeważają ilościowo drzewne okrąglaki), z ledwie jednym dyskretnie szpecącą tabliczką o zakazie połowu ryb. Co tam, za ten kawałek natury z tymi łysymi pniami pobliskich buków odbijającymi się w wodzie można przeboleć tą jedną tabliczkę. Zwłaszcza, że już jej chyba nie dużo brakuje, żeby uroczo rozkwitła rudą rdzą.
Choćby nie wiem jak kluczyć, z takich uroczych zakątków co chwila wychodzę na rozkopany piach przyszłej „przeciwpożarówki”. Dopiero przechodząc na jej północną stronę nareszcie udaje się zostawić drogową szpetotę z dala od siebie. No cóż, z pewnością wyznaczając jej przebieg, projektant kierował się już istniejącą siecią ścieżek – więc gdy już ją przekraczam, pozostaje mi wąski (2 kilometrowy?) pasek bezdroży. Wysokie drzewa wśród których co chwila płoży się bardzo gęsta dolna warstwa młodych drzewek co rusz ustępują miejsca wysokim trawom despotycznie panoszącym się na polanach chaotycznie porozrzucanych na tym płacie lasu. Choć starałem się wypatrzyć początków zimy, raczej częściej znajduję kolory jesieni. I tylko gdzieś przy powierzchni ziemi daje się dostrzec pojedyncze oznaki szronu...
I tak oto błądząc od lewa na prawo (i z prawa na lewo), docieram do rozlewającej się szerokim nurtem Bystrzycy. Ech, lasy lubuskie, ech, rozlewiska Warty... rozbestwiłyście mą estetykę. I choć rozlewiska Bystrzycy nie wyglądają źle, to gdzież im do Was? Rzewna tęsknota za tym jakże leśnym województwem się włącza.
Rozlewiska mają to do siebie, że łatwo na nich zbłądzić. Choć czasem domy wydają się tak pobliskie, to nagle się okazuje, że dzieli nas od nich dzień drogi. Bo przecież rzeka po drodze, czy to główne koryto, czy ledwie jakaś odnoga, która za chwilę rozdziela się na kolejne i kolejne. Choć Piława się wydaje tak bliska, niczym na wyciągnięcie ręki, to nie dane mi będzie dziś do niej dotrzeć. Więc pozostaje mi iść wzdłuż Bystrzycy, rzewnie wspominając rozlewiska Warty. A zwalone drzewo aż kusi aby wykorzystać je niczym most. Gałęzie niczym rozpostarte palce wpiły się w przeciwległy brzeg i z całą siłą drzewnego potwora starają się przyciągnąć go jak najbliżej do siebie. Szeroko rozpościerająca się woda walczy z próbą zgniecenia jej w tym zabójczym uścisku...
Jak jednak już wspomniałem, rozlewiska to dosyć zdradliwy teren, i często brak dokładnej „sztabówki” sprawia, że możemy błądzić kilometrami, aby tylko obejść jakąś nieprzewidzianą odnogę. Na szczęście to, co na mapie zaznaczone było podwójna niebieską kreską, w terenie okazuje się jedynie zasychającym przez większą część roku korytem, które tylko sporadycznie wypełnia się wodą. Nie trzeba zawracać, nie trzeba nic nadrabiać aby obejść „deltę” pojedynczego dopływu, w którą się wpakowałem. „Rzekę” daje się przejść suchą stopą po twardym gruncie, nawet przez chwilę nie ryzykując zakopania się w błoto. Ale te cudnie kuszące oczka wodne... jakże pięknie wyglądałyby skąpane w drobnej mgle... jakie niebezpieczne są ich rozbagnione okolice. Choć do zdjęcia nie trzeba podchodzić zbyt blisko, choć o tej porze dnia łatwo wyrwać się przyciągającej magii ich uroku, to aż obawiam się, co by było gdyby one tonęły w osłaniającej je mgle... czy tak właśnie powstawały legendy o tajemniczych mokradłach?
Tymczasem po przekroczeniu nienazwanego dopływu, droga okazuje się już utwardzona. Tak dochodzę do spiętrzającej rzekę zapory. Choć kusi do przejścia na drugą stronę, jednak uskok betonu jest trochę zbyt wysoki: pewnie udałoby się zeskoczyć nie ryzykując wpadnięcia do wody, jednak z powrotem już nie da się wrócić. A gdzie najbliższy most, aby wrócić na południową stronę Bystrzycy? Więc odpuszczam sobie...
Tuż za zaporą dosyć ciekawa kolekcja „krzaków”. Czy to wiklina, czy jakaś inna roślinność – trudno powiedzieć. Jednak geometryczny „uporządkowany chaos” linii równoległych w połączeniu z kompozycją kolorystyczną brązów robi wrażenie. Choć wolę gdy okolice rozkwitają zielenią, jednak ten „busz” zyskuje na urodzie właśnie zimą, czy nawet późną jesienią, gdy zielsko pozbędzie się liści.
Droga do Kamionnej gdzieś umyka we wspomnieniach. Ot, zwykła droga polna gdzieś na pograniczu pola i lasu. Taka zwykła, sielankowa wiejska droga, tak zwana „leśna klasyka” - choć przyjemnie nią iść, to ciężko o niej pisać. Z pewnością prawdziwy wieszcz rozpisywałby się na miarę znanej chyba każdemu inwokacji Pana Tadeusza, jednak mi raczej wyjdzie opis pokroju pierwszej polskiej encyklopedii... Koń, jaki jest, każdy widzi :)
Tak więc zwykłą wiejską drogą docieram do Kamionnej. Po lewej duża leśniczówka, po prawej – drewniana gospodarcza komórka na drzewo i inne bambetle. Kawałek dalej – most (a więc nie byłoby tak daleko, ale kto wiedział? Mapa niby coś sugeruje, ale nuż by się okazało, że to nieopatrznie machnięta kreska przez niedokładnego kartografa?), a za nim – CUDO. Porzucony pałac, praktycznie ruina – lecz nie taka zwykła. Jeszcze miejscami wysoka na piętro czy dwa, jeszcze gdzieniegdzie pozwalająca wejść po murach na wyższą kondygnację i spojrzeć na otaczający świat z góry, gdzieniegdzie odkrywająca wejście do zasypanych piwnic... i portal, z dwójką siłaczy podtrzymujących nadgryziony zębem czasu reprezentacyjny kiedyś balkon...


krótki rekonesans po Kamionnej, odwiedzenie poznanego kiedyś Nepomucena, i pora wracać do domu. Gdzieś po drodze mijam spotkaną wcześniej komórkę na drzewo, która zadziornie pińdrzy się w ostrych promieniach słońca aby zaraz przybrać szarą szatę Kopciuszka gdy tylko wyciągnę aparat, gdzieś obok starej wierzby w której mogłaby zamieszkać jakaś wiedźma, znów obok tamy...
gdzieś znów cywilizacja zaczyna się o mnie dopraszać – gdzieś tu kończy się usypany nasyp ziemny przyszłej przeciwpożarowej „autostrady”, by kawałek dalej zamienić się w rozjeżdżoną błotnisto-trawiastą drogę, w której gliniastej nawierzchni co rusz buty toną na głębokość kostki... gdzieś na tle oślepiającej plamy słońca samotny rolnik ze swym traktorem, zniszczony przez budowniczych drogi dawny podziemny przekop, którym przepływała sobie tutejsza rzeczka, troszkę szersza niż długi skok, rzeczka teraz wymagająca trochę zręczności aby przejść ją po tych kilku kamieniach... mapa, która postanawia wraz z nurtem uciec gdzieś w otchłań tego cieku wodnego, bo przecież już za chwilę wsiądę do auta z gps-em... Nie, choć to już powrót do cywilizacji, nie wyprę tej odrobiny natury z siebie, tego kawałka dzikości. Mapa wraca ze mną do domu, taki relikt dawnych czasów w wielkim mieście cywilizacji...


Gwoli wyjaśnienia: Z pewnością zdziwi was (w szczególności zmotoryzowanych), że piszę o poszukiwaniu zimy akurat tego dnia, gdy wszystkie samochody pokryły się grubą warstwą lodu, której skrobanie zajmowało nawet pół godziny. No i że we wtorek piszę o Blue Mondayu... otóż powyższy wpis to zaległy opis wycieczki z końca listopada, napisany wczoraj, dziś tylko obrobiłem zdjęcia i skleiłem całość. 

1 komentarz:

  1. Ale w ten ostatni weekend miałeś okazję znaleźć, skorzystałeś?
    :)

    OdpowiedzUsuń