Gdy zaglądam tego, to aż mnie bierze
zgroza. To już ponad 2 miesiące od ostatniego wpisu...
przedświąteczne zabieganie, posylwestrowe lenistwo, i tak się
powoli przeciąga... i właśnie na Blue Mondaya musiało mi się
zebrać, żeby wreszcie coś napisać?*
No cóż, kiedyś trzeba
powiedzieć: DZIŚ, NIE JUTRO – więc dzień nie gorszy niż każdy
inny. Blue Monday? A może to tylko kolejna wymówka, żeby
powiedzieć: może jutro, może jutro, może jednak jutro? Nie, żadne
jutro, DZIŚ, DZIŚ, chociaż tekst napisać, jak będzie za późno,
to najwyżej zdjęcia się obrobi jutro.
A w kolejce do opisania czeka wycieczka
do Okulic. Tak, może to właśnie los sprzyja, bo wycieczka w takim
właśnie blu-mondajowym klimacie. Choć mapa pokazuje teren z
doskonałym potencjałem, to ja już znam te okolice i wiem, czego
się po nich spodziewać.
No więc zacznijmy od wioski startowej.
Okulice, mała wioska gdzieś na pograniczu Parku krajobrazowego
Doliny Bystrzycy. Ruina renesansowego dworu, młyn, stara
gorzelnia... zapowiada się pięknie. Rzeczywistość okazuje się
bardziej szara – dworek ciężko rozpoznać od pozostałych
zabudowań, teren starej gorzelni zamknięty i odgrodzony płotem,
młyn to tylko wysoki narożnik ściany... gdzieś na zejściu udaje
się odnaleźć jakąś wiurbexową stodołę. Porzucony fotel choć
nie zachęca do zasiąścia, jednak w połączeniu z drugim,
obróconym bokiem raczej przypomina allegoryczny pokój
„telewizyjny”. Geometryczna konstrukcja drewnianych dachowych
podpór w połączeniu z ciekawym światłem jest już ciekawsza,
jednak szału nie ma. Tak więc wychodzę na drogę na Milin. Gdzieś
z boku wiejski domek z jabłonkową aleją, która z pewnością
wiosną pięknie „prowadzi wzork” ku temu budynkowi... pogoda
raczej przypomina przedwiośnie, więc całość radością nie
napawa. Jedynie gdzieś z boku porzucony stary traktor tworzy ciekawy
fotograficznie klimat.
No to odbijam do lasu. Co prawda w tej
okolicy ma się wątpliwości, czy to najlepszy wybór. Bo czy na
pewno rozjechana przez ciężkie cieżarówki, szeroka na 3-4 stojące
obok siebie kamazy rozjechana piaszczysta droga jest mniej
cywilizowana niż wąski, podziurawiony niczym szwajcarski ser,
wiejski asfalt? Mapa mówi jedno – do lasu to jednak tą przyszłą
„autostradą”. Bo choć jeszcze jej nie ma, docelowo powstanie tu
szeroka asfaltówka klasy ewropejskiej. Bo przecież to park
krajobrazowy, to trzeba chronić – także od pożaru. Więc buduje
się tu „drogę przeciwpożarową” podobną do pobliskiej drogi
krajowej nr 35 do Wałbrzycha... „żeby chronić krajobraz”. Ech,
logika europejskich wymogów połączona z głupotą polskich
urzędników.
Tymczasem gdzieś obok mnie rozpościera
się widok na staw rybny. Małe wodne uroczysko, z zadaszoną
drewnianą konstrukcją (a właściwie – drzewną, bo nad
drewnianymi deskami przeważają ilościowo drzewne okrąglaki), z
ledwie jednym dyskretnie szpecącą tabliczką o zakazie połowu ryb.
Co tam, za ten kawałek natury z tymi łysymi pniami pobliskich buków
odbijającymi się w wodzie można przeboleć tą jedną tabliczkę.
Zwłaszcza, że już jej chyba nie dużo brakuje, żeby uroczo
rozkwitła rudą rdzą.
Choćby nie wiem jak kluczyć, z takich
uroczych zakątków co chwila wychodzę na rozkopany piach przyszłej
„przeciwpożarówki”. Dopiero przechodząc na jej północną
stronę nareszcie udaje się zostawić drogową szpetotę z dala od
siebie. No cóż, z pewnością wyznaczając jej przebieg, projektant
kierował się już istniejącą siecią ścieżek – więc gdy już
ją przekraczam, pozostaje mi wąski (2 kilometrowy?) pasek bezdroży.
Wysokie drzewa wśród których co chwila płoży się bardzo gęsta
dolna warstwa młodych drzewek co rusz ustępują miejsca wysokim
trawom despotycznie panoszącym się na polanach chaotycznie
porozrzucanych na tym płacie lasu. Choć starałem się wypatrzyć
początków zimy, raczej częściej znajduję kolory jesieni. I tylko
gdzieś przy powierzchni ziemi daje się dostrzec pojedyncze oznaki
szronu...
I tak oto błądząc od lewa na prawo
(i z prawa na lewo), docieram do rozlewającej się szerokim nurtem
Bystrzycy. Ech, lasy lubuskie, ech, rozlewiska Warty...
rozbestwiłyście mą estetykę. I choć rozlewiska Bystrzycy nie
wyglądają źle, to gdzież im do Was? Rzewna tęsknota za tym jakże
leśnym województwem się włącza.
Rozlewiska mają to do siebie, że
łatwo na nich zbłądzić. Choć czasem domy wydają się tak
pobliskie, to nagle się okazuje, że dzieli nas od nich dzień
drogi. Bo przecież rzeka po drodze, czy to główne koryto, czy
ledwie jakaś odnoga, która za chwilę rozdziela się na kolejne i
kolejne. Choć Piława się wydaje tak bliska, niczym na wyciągnięcie
ręki, to nie dane mi będzie dziś do niej dotrzeć. Więc pozostaje
mi iść wzdłuż Bystrzycy, rzewnie wspominając rozlewiska Warty. A
zwalone drzewo aż kusi aby wykorzystać je niczym most. Gałęzie
niczym rozpostarte palce wpiły się w przeciwległy brzeg i z całą
siłą drzewnego potwora starają się przyciągnąć go jak
najbliżej do siebie. Szeroko rozpościerająca się woda walczy z
próbą zgniecenia jej w tym zabójczym uścisku...
Jak jednak już wspomniałem,
rozlewiska to dosyć zdradliwy teren, i często brak dokładnej
„sztabówki” sprawia, że możemy błądzić kilometrami, aby
tylko obejść jakąś nieprzewidzianą odnogę. Na szczęście to,
co na mapie zaznaczone było podwójna niebieską kreską, w terenie
okazuje się jedynie zasychającym przez większą część roku
korytem, które tylko sporadycznie wypełnia się wodą. Nie trzeba
zawracać, nie trzeba nic nadrabiać aby obejść „deltę”
pojedynczego dopływu, w którą się wpakowałem. „Rzekę” daje
się przejść suchą stopą po twardym gruncie, nawet przez chwilę
nie ryzykując zakopania się w błoto. Ale te cudnie kuszące oczka
wodne... jakże pięknie wyglądałyby skąpane w drobnej mgle...
jakie niebezpieczne są ich rozbagnione okolice. Choć do zdjęcia
nie trzeba podchodzić zbyt blisko, choć o tej porze dnia łatwo
wyrwać się przyciągającej magii ich uroku, to aż obawiam się,
co by było gdyby one tonęły w osłaniającej je mgle... czy tak
właśnie powstawały legendy o tajemniczych mokradłach?
Tymczasem po przekroczeniu nienazwanego
dopływu, droga okazuje się już utwardzona. Tak dochodzę do
spiętrzającej rzekę zapory. Choć kusi do przejścia na drugą
stronę, jednak uskok betonu jest trochę zbyt wysoki: pewnie udałoby
się zeskoczyć nie ryzykując wpadnięcia do wody, jednak z powrotem
już nie da się wrócić. A gdzie najbliższy most, aby wrócić na
południową stronę Bystrzycy? Więc odpuszczam sobie...
Tuż za zaporą dosyć ciekawa kolekcja
„krzaków”. Czy to wiklina, czy jakaś inna roślinność –
trudno powiedzieć. Jednak geometryczny „uporządkowany chaos”
linii równoległych w połączeniu z kompozycją kolorystyczną
brązów robi wrażenie. Choć wolę gdy okolice rozkwitają
zielenią, jednak ten „busz” zyskuje na urodzie właśnie zimą,
czy nawet późną jesienią, gdy zielsko pozbędzie się liści.
Droga do Kamionnej gdzieś umyka we
wspomnieniach. Ot, zwykła droga polna gdzieś na pograniczu pola i
lasu. Taka zwykła, sielankowa wiejska droga, tak zwana „leśna
klasyka” - choć przyjemnie nią iść, to ciężko o niej pisać.
Z pewnością prawdziwy wieszcz rozpisywałby się na miarę znanej
chyba każdemu inwokacji Pana Tadeusza, jednak mi raczej wyjdzie opis
pokroju pierwszej polskiej encyklopedii... Koń, jaki jest, każdy
widzi :)
Tak więc zwykłą wiejską drogą
docieram do Kamionnej. Po lewej duża leśniczówka, po prawej –
drewniana gospodarcza komórka na drzewo i inne bambetle. Kawałek
dalej – most (a więc nie byłoby tak daleko, ale kto wiedział?
Mapa niby coś sugeruje, ale nuż by się okazało, że to
nieopatrznie machnięta kreska przez niedokładnego kartografa?), a
za nim – CUDO. Porzucony pałac, praktycznie ruina – lecz nie
taka zwykła. Jeszcze miejscami wysoka na piętro czy dwa, jeszcze
gdzieniegdzie pozwalająca wejść po murach na wyższą kondygnację
i spojrzeć na otaczający świat z góry, gdzieniegdzie odkrywająca
wejście do zasypanych piwnic... i portal, z dwójką siłaczy
podtrzymujących nadgryziony zębem czasu reprezentacyjny kiedyś
balkon...
krótki rekonesans po Kamionnej,
odwiedzenie poznanego kiedyś Nepomucena, i pora wracać do domu.
Gdzieś po drodze mijam spotkaną wcześniej komórkę na drzewo,
która zadziornie pińdrzy się w ostrych promieniach słońca aby
zaraz przybrać szarą szatę Kopciuszka gdy tylko wyciągnę aparat,
gdzieś obok starej wierzby w której mogłaby zamieszkać jakaś
wiedźma, znów obok tamy...
gdzieś znów cywilizacja zaczyna się
o mnie dopraszać – gdzieś tu kończy się usypany nasyp ziemny
przyszłej przeciwpożarowej „autostrady”, by kawałek dalej
zamienić się w rozjeżdżoną błotnisto-trawiastą drogę, w
której gliniastej nawierzchni co rusz buty toną na głębokość
kostki... gdzieś na tle oślepiającej plamy słońca samotny rolnik
ze swym traktorem, zniszczony przez budowniczych drogi dawny
podziemny przekop, którym przepływała sobie tutejsza rzeczka,
troszkę szersza niż długi skok, rzeczka teraz wymagająca trochę
zręczności aby przejść ją po tych kilku kamieniach... mapa,
która postanawia wraz z nurtem uciec gdzieś w otchłań tego cieku
wodnego, bo przecież już za chwilę wsiądę do auta z gps-em...
Nie, choć to już powrót do cywilizacji, nie wyprę tej odrobiny
natury z siebie, tego kawałka dzikości. Mapa wraca ze mną do domu,
taki relikt dawnych czasów w wielkim mieście cywilizacji...
Gwoli wyjaśnienia: Z pewnością zdziwi was (w szczególności zmotoryzowanych), że piszę o poszukiwaniu zimy akurat tego dnia, gdy wszystkie samochody pokryły się grubą warstwą lodu, której skrobanie zajmowało nawet pół godziny. No i że we wtorek piszę o Blue Mondayu... otóż powyższy wpis to zaległy opis wycieczki z końca listopada, napisany wczoraj, dziś tylko obrobiłem zdjęcia i skleiłem całość.
Ale w ten ostatni weekend miałeś okazję znaleźć, skorzystałeś?
OdpowiedzUsuń:)