Drabina wgłąb ziemi |
Choć kilkukrotnie byłem w Masywie
Śnieżnika, to największa atrakcja tego rejonu zawsze chowała się
gdzieś niezdobyta. Po trosze dlatego, że jak trafiłem za czyjąś
sprawą do tego Masywu to lądowałem w okolicy Międzygórza, gdy
jechałem z własnego wyboru – to też właśnie tu ciągnął mnie
sentyment. No i ta konieczność rezerwacji miejsc też zawsze
sprawiała, że spontaniczny wyjazd nie wchodził w rachubę. Jednak
przy okazji spędzanego w Kletnie sylwestra nie podjęcie próby
zwiedzenia jaskini byłoby zbyt wielkim wyzwaniem rzuconym mym
pragnieniom.
Chociaż początek nie był zbyt dobry.
Gdy pytałem znajomych czy zarezerwować bilety (i ile), to nikt
nawet nie zauważał pytania. No przecież to dopiero po świętach,
to jeszcze dużo czasu, teraz są ważniejsze sprawy. No więc,
dobrze, zobaczy się na miejscu.
Na szczęście, już pierwszego dnia
znalazła się ekipa pragnąca wymarszu do Jaskini. Tak więc,
idziemy naprzód. Niestety, droga z Sądejówki do Jaskinii z
założenia jest dostępnym wszystkim asfaltem, bo turyści muszą
jakoś dotrzeć i nie zmęczyć się po drodze. Chronicznie
nienawidzę chodzenia po asfalcie, ale drogi alternatywnej jakoś nie
było widać. Więc mijam porzuconą dawną restaurację, której
budynek wręcz świeci szczytowym PRL-em, po drodze jakieś betonowe
silosy i inne bunkry, do których koniec końców zapomniałem
później pójść w czasie tego wyjazdu. Gdy tylko droga odbija w
bok wraz z żółtym szlakiem, to kontrolne sprawdzenie na mapie,
tak, tak, powinien dochodzić „gdzieś koło jaskini”. Na pytanie
czy na pewno „gdzieś obok” nie oznacza że go ominie, pada
odpowiedź „w razie czego zejdziemy na GPS-a”. Na szczęście po
krótkim czasie szlak faktycznie wychodzi na plac zabaw
charakterystyczny dla wszelkich „podziemnych przybytków” Dolnego
Śląska, i choć sam szlak akurat tu odbija w górę, to droga jest
już oczywista.
Wyobrażenia zderzone z rzeczywistością
Niestety, entuzjazm słabnie po słowach
„wszystkie miejsca zarezerwowane. Brak możliwości rezerwacji do
końca roku. Zapisać na listę oczekujących?”. Kasjer wyjątkowo
niekontaktowy, tylko dzięki maniakalnemu uporowi udało mi się
wyciągnąć z niego informację, że przed nami 13 osób już czeka
na liście. Słowem: załamka, biletów nie ma, jaskini nie będzie.
Na szczęście znajomi przekonali, żeby przeczekać, i te straszne
13 osób ku mojemu zaskoczeniu wbiło się w przeciągu 2 wejść (40
minut). W tymże czasie miałem okazję poznać cały rozgardiasz
organizacyjny tego miejsca i zrozumieć, czemu w wejściu, przy
kasie, tak ciężko się przepchać do środka. Naprawdę, cały ten
natłok można by rozładować wprowadzając tylko lekki porządek.
Bo czasem kasjer wyczyta nazwiska z listy oczekujących, czasem spyta
„czy ktoś chce kupić bilety” i kto pierwszy ten lepszy. Że nie
wspomnę o braku głośników nawet w holu głównym (a już chyba
nieosiągalnym cudem byłoby ich umieszczenie w malutkiej
„restauracji” na górze). Słowem, „waruj turysto, waruj
potulnie, a jak się nie podoba, to wyp...”. Istne komunistyczne
podejście do klienta, kiedy to towar był reglamentowany a potrzeby
i możliwości zakupowe znacząco przeważały znikomą podaż.
Zresztą o restauracji na górze też ciężko powiedzieć coś
dobrego, piwo grzane może i było grzane, ale z pewnością nie do
zwyczajowo przyjętych temperatur, podobnie jak potrawy. Słowem,
istna maszynka do wyciągania kasy z frajerów i nikt nie dba o
poziom usługi.
Podwodne jeziorko wapienne |
Pierwszy kontakt z przewodnikiem.
Szybkie zlustrowanie „o, państwo mają wykupione trzy pozwolenia,
te osoby mogą robić zdjęcia”, szybkie zapoznanie z zasadami
obowiązującymi na terenie jaskini, i że w ogóle jesteśmy na
terenie parku krajobrazowego, który podlega ochronie, krótki quiz
„co wiemy o zasadach obowiązującym w parku krajobrazowym?”.
Tylko żeby nie prowokować znajdujących się w pobliżu dzieci
postanowiłem nie sprawdzać reakcji pani przewodnik na czającą się
już na końcu języka odpowiedź: „w przeciwieństwie do parków
narodowych, w parkach krajobrazowych DOZWOLONE jest schodzenie
z wyznaczonych szlaków turystycznych”.
A wracając do zezwoleń na robienie
zdjęć, zupełnie nie rozumiem ich w obecnych czasach. Kiedyś –
tak, to było wymuszenie zakupu pocztówek, dodatkowa kasa dla
obiektów turystycznych. Inna sprawa, że jak dla mnie to akurat
oczywiste było, że taniej było kupić zdjęcie zrobione przez
zawodowca niż męczyć się samemu w trudnych warunkach
oświetleniowych i płacić za wywołanie. Obecnie, już nawet
pomijając grupę „mam smartfona z „aparatem” i nie zawaham
się go użyć”, bezkrytycznie podchodzących do jakości takich
zdjęć, i tak większość wolałaby mieć zdjęcie w
praktyczniejszej formie cyfrowej. Niestety, jakość pocztówek od
czasów tzw. komuny poszła radykalnie w dół, turystom wciska się
podfarbowany kicz, więc tym bardziej chciałoby się zrobić zdjęcia
samemu. No i trzecie, chyba najważniejsze z punktu widzenia
zasadności takiej opłaty: ludzie jak nie muszą, mimo wszystko wolą
nie wydawać pieniędzy na takie bajery, co najwyżej ci ze
wzmiankowanej grupy będą się tajniaczyć, tak więc koniec końców
z takich pozwoleń dochód raczej nie jest jakiś wielki. Za to w
przypadku braku takiej opłaty, jeśli już komuś uda się zrobić
dobre zdjęcie, to zaraz wrzuci na facebooka, bloga, twitta, pokaże
znajomym – słowem, atrakcje turystyczne same odcinają się od
darmowej, wszechobecnej i wszechmocnej reklamy wirusowej.
Podziemne piękno natury
Wielkie organy w Jaskini Niedźwiedziej |
Wracając do samej jaskini, ta na
szczęście sama w sobie zadbała o jakość usługi. Na początku
mijasz fajną ekspozycję przedstawiającą prace archeologa, kawałek
dalej szkielet prehistorycznego niedźwiedzia i... i zaraz zapominasz
o tych atrakcjach. Stalagnaty, którą to nazwę zapewne pamiętacie
zapewne z lekcji geografii może i nie robią wrażenia, jednak te
stalaktyty i stalagmity są po prostu piękne. Długie, zwisające z
sufitu wapienne „sople lodu”, zarówno w kolorze zamarzniętego
mleka, jak i mleka zmieszanego z kakao, i wyrastające im naprzeciw
zgrubiałe „kominy”, niczym spotykana czasem samotna pionowa
skała na środku jeziora. Sprasowana przez ogromne ciśnienie skała
co rusz „poci” się przeciskającą się przez nią wodą, która
kropla po kropli, kap, kap, skapuje na dół. A że w trakcie
przeciskania rozpuszczają się w niej jakieś minerały, to potem
część z nich w momencie skapywania zostaje na podwale. I tak atom
po atomie, mikrometr po mikrometrze z każdą kroplą narasta taki
„sopel”, którego wysokość po setkach lat daje się już
mierzyć w centymetrach a nawet metrach. I podobnie na dole, gdy taka
kropla spadnie na podłoże, to część wody spływa w dół
zostawiając osad z przesyconego roztworu na skale, część wody z
rozpuszczonym wapieniem pozostaje na skale i odparowuje w powietrze –
a rozpuszczone minerały zostają na powierzchni. Tam gdzie starcza
miejsca, powstają zarówno pojedyncze stalaktyty, jak i czasem całe
ich pola, wśród których, jak to w naturze, możemy spotkać
pojedyncze mutanty. Tak więc wśród pola soplowego nagle znajdujesz
jakąś bulwę, którą pani przewodnik uparcie nazywa pieczenią z
dzika, a w której nasze wychowane jednak na duchu fantastyki
towarzystwo raczej zauważyło serce aliena :)
Mise martwicowe w Jaskini Niedźwiedziej |
Końcówki skrzydeł aniołów w Jaskini Niedźwiedziej |
Oczywiście, tak powstają stalaktyty i
stalagmity tam, gdzie jest stosunkowo dużo powierzchni. Gdy jednak
jej brak, na nierównych załomach ścian powstają jeszcze ciekawsze
formacje naciekowe. Woda jak to woda, zawsze szuka najniższego
miejsca i zawsze wybiera najbardziej stromą drogę. Czasem milimetry
pojedynczego wżeru sprawiają, że cała woda spływa kanalikiem, po
trosze rzeźbiąc go swym tarciem, po trosze zostawiając kamienny
osad. A gdy potem przychodzi turysta, to widzi coś, co przypomina
zamrożony wodospad. No i jeszcze dochodzi dynamika cieczy, ta
najgorsza chyba dla studentów mechaniki dziedzina fizyki, a
równocześnie dająca jakże piękne efekty w naturze, bez
wykonywania Bóg wie jak skomplikowanych obliczeń. Czasem kropla nie
może po prostu spaść w dół, jakby się bała spaść w wielką
przepaść, tylko jeszcze chwilę klei się do posady, tak szuka, jak
jeszcze może zjechać trochę niżej, tak po krawędzi, tak żeby
jednak „skoczyć” z trochę mniejszej wysokości. I tak to woda
trochę cofa się po krawędzi, trochę zawija się pod przepaść, i
dopiero spod spodu spada efektownie w dół. Tak właśnie powstały
przepiękne „organy”, tak właśnie powstają przepiękne
skrzydła anioła barwione chyba w rozwarstwionej mieszaninie mleka i
kawy.
Jednak chyba najpiękniejsze w jaskini
są mise martwicowe, takie małe polskie Pamukkale. Po trosze w
wyniku rozpryskiwania się wody na stalagmitach, po trosze w wyniku
ciągłego parowania i odparowywania, w wodzie powstają takie drobne
„miski”, które dzielą podziemne jezioro na kilka mniejszych.
Wewnątrz każdego z nich czasem nieregularnie narasta „mała rafa
koralowa” (oczywiście mówię tutaj wyłącznie o zjawisku
geologicznym odbywającym się bez udziału koralowców). Co jednak
najciekawsze jest w całości, to ich górne zwieńczenie, które
wygląda jakby ktoś przeciął je nożem, jakby ktoś rozkroił
wapienną kulę aby zajrzeć do jej środka. Z czym to jeszcze można
skojarzyć? Z warstwicami jeziora naniesionymi w terenie, tak, jakby
ktoś w regularnych odstępach od dna robił coraz to kolejne warstwy
dzielące je na strefy wpływów...
I tylko nietoperka szkoda, gdzieś
sobie na zimę przysnął w jaskini, a gdy przyszło ciepło... może
i nawet się obudził, jednak zachłannie zabierający przestrzeń
wapień powoli przymurował część jego ciała. Podobno na wiosnę
jeszcze było go widać, pod koniec roku widoczny był tylko niczym
wapienna narośl wystająca ze ściany, pewnie za rok nie będzie
nawet śladu po nim...
Krótkie wyjście na powierzchnię
Nic, co dobre, nie trwa wiecznie,
poprzez system wiatrołapów wychodzimy na zewnątrz. Została na
dziś jaskinia uranu, i choć słońce już dawno nie stoi w zenicie,
jesteśmy dziś jeszcze ją zrobić. Znajomy na swoim garminie robi
szybkie rozeznanie w sytuacji i przedstawia dwa warianty: asfalt,
powrót do skrzyżowania i atak na jaskinię (słowem: zło, zło,
jedno wielkie zło), albo „tu kawałek na azymut, na górze
dojdziemy do drogi, i tą dojdziemy już prawie do kopalni”.
Słowem, lekko, prosto i przyjemnie, na dodatek nie asfaltem,
zwłaszcza po wypowiedzianym lekkim tonem „da się” wybór był
chyba oczywisty. Nawet dla początkującej turystyki w różowej
kurteczce i kozaczkach o tym samym kolorze.
W terenie to „da się” już
wyglądało trochę... wykrętnie powiedzmy że ciekawiej :) Stromo,
mokro, ślisko (pamiętajmy, że tej zimy jeszcze nie wspominałem o
śniegu – i nie bez powodu dopiero przy następnej wycieczce
dopiero o nim powiem – a więc ślisko oznacza rozmoknięte,
butwiejące liście i rozmokniętą ziemię – no, ale lodu na
szczęście nie ma :), na szczęście wysoka przebieżność (nie
lubię tego wskaźnika na mapach biegów na orientację, bo wskaźniki
procentowe nic mi nie mówią – ale znaczenie jest chyba oczywiste:
wysoka przebieżność to w miarę rzadko rozstawione wysokie drzewa,
brak niskich drzewek, krzaczków, malin, jeżyn i innych
przeszkadzajek). Po prawej w górę wżyna się wąwozem szeroki
strumień, nam pod nogami ciągle plącze się jakiś pomniejszy
wodospływ, do góry, do przodu przed siebie... STOP!!! Nagle dosyć
ciekawe zjawisko. W parowie zebrały się liście, co samo w sobie
jeszcze nie jest niczym ciekawym. Jednak gdy trafił na nie strumień,
to nagle zwodniczo przestał być strumieniem. Nie ma jeziorka, nie
ma kałuży, nie ma nawet strumienia... jest kupa leżących na sobie
liści, pomiędzy którymi, całym ich przekrojem przesącza się
nasz strumyk. A że od wilgoci liście szybciej butwieją, tracą na
elastyczności, zapadają się i zbijają – to wychodzi całkiem
ciekawe przepływowe mini-bagienko o średnicy kilku metrów.
Oczywiście, w praktyce oznacza to pułapkę. I choć z wierzchu
wygląda to jak kociołek pełen jesiennych liści, to nagle okazuje
się że wstąpiłeś butem w tą składającą się głównie z wody
bryję aż po samą krawędź wysokich traperów i woda już przelała
ci się górą. Na szczęście takiego obrotu sprawy udało się
uniknąć, próbę sforsowania pułapki odpuściłem sobie po drugim
kroku.
Sprzęt ucieczkowy w kopalni uranu w Kletnie |
Znów
wędrujemy ciepłym krajem,
malachitową
łąką morza.
Ptaki
powrotne umierają
wśród
pomarańczy na rozdrożach.
Znów
wędrujemy, Grzegorz Turnau
Po drodze jeszcze tylko jakieś radosne
udawanie wielkiej wędrówki smerfów (a daleko jeszcze, papo
Smerfie? :), i bez większych przygód docieramy do obiecanej drogi.
Różowe kozaczki początkującej turystki już dawno kolorem
przestają straszyć zwierzęta, różowa kurtka wciąż nie nosi
żadnych śladów maskowania, czyli: coś się działo, nie było
źle, słowem: tak jak obiecano, „da się”. Nawet bez strat w
ludziach czy sprzęcie!
Dla przeciętnego oka droga niczym nie
różni się od innych krętych górskich dróg wijących się niczym
węgorz wzdłuż jakiejś warstwicy, jednak nie będzie przesadą
mowa o malachitowej drodze. Wśród kopanych butami drobnych kamyków
doświadczone oko geologa co chwila zauważyłoby malachity,
większości znane jako przepiękne zielone kamienie szlachetne. No
cóż, co chwila kopane kamyki nie mają żadnej wartości
materialnej, ich szlifowanie u specjalisty kosztowałoby więcej, niż
za nie można by dostać, ale jak to brzmi „ze stromego bezdroża
wyszliśmy na gładką malachitową drogę”. Radość nie trwała
jednak zbyt długo, bo zaraz okazuje się, że kopalnia „to gdzieś
tam” (oczywiście wyposażona w garmina ręka „Papy Smerfa”
zdecydowanie wskazuje kierunek inny niż droga). Na szczęście,
tutaj już jest trochę mniej stromo, więc mimo licznych wykrotów i
wyciętych, zwalonych drzewek, daje się nawet lekko zbiegiwać.
Powoli już zmierzchało, więc niektórzy oszuści nawet próbują
oszukiwać czołówek, jednak jak dla mnie, to pora zbyt wczesna, a
światło czołówki wciąż jeszcze bardziej rozprasza się w
świetle słońca niż cokolwiek daje. Ale jak ktoś lubi to kto mu
zabroni?
Do kopalni uranu trzeba chwilę
poczekać, bo poprzednia grupa dopiero co weszła, za to przynajmniej
nie trzeba mieć rezerwacji. Jeszcze tylko radosne hasło „moja
grupa z Sądejówki proszę na końcu”, okazało się, że
faktycznie spotykamy też tą „mniej naszą” część naszego
sylwestra (sylwester był zorganizowany na zasadzie skrzyknięcia się
kilku grupek, z których pojedyncze osoby znały się z pozostałymi
grupkami, oczywiście później to się trochę bardziej pomieszało),
no tylko skąd ich przewodnik kopalniany zna? Nie ważne, choć pod
koniec tekstu wszystko się wyjaśni. Na razie wchodzimy do kopalni.
Kopalnia... jak kopalnia. Choć
wszystkie są do siebie na tyle podobne że ciężko pisać o każdej
co innego (a kopalnię złota już opisywałem), to oczywiście
powstrzymałbym się od stwierdzenia, że kto widział jedną,
widział wszystkie. Oczywiście, chodniki wszędzie są takie same,
ale skały trochę inne, wystawki inne, o innych rzeczach opowiadają
przewodnicy, wreszcie inne są „atrakcje dodatkowe” (wąskie lub
niskie chodniki, podziemne wodospady, głębokie przepaście...),
słowem, każda warto zobaczyć. No i fatalistycznie brzmiący
„uran” też robi wrażenie, chociaż szkodliwego wpływu
promieniowania nie ma się co obawiać we WSZYSTKICH kopalniach uranu
w Polsce. Za inne kraje, w szczególności za te na wschód od naszej
granicy, raczej nie odpowiadam. Co zapamiętałem z tej kopalni?
Kolekcję ceramicznych kufli, wystawkę wyposażenia górnika, w
szczególności sprzętu ucieczkowy i dawnych kaganków i lamp, które
w tych warunkach dosyć szybko nabierają ciekawego, rdzawego
kolorytu. No i uroczego nietoperza, który na miejsce swego
odpoczynku postanowił wybrać sobie komin nad trasą turystyczną,
dzięki czemu każdy turysta mógł go sobie obejrzeć. Niestety,
zdjęciem się nie pochwalę - mój aparat nie chciał się na niego
ustawić, a nie było czasu na nastawy ręczne.
Na koniec zwiedzania zdajemy kaski,
wychodzę korytarzem do przodu i... co jest? To już powinno być
wyjście, nie przypominam sobie żadnej większej komory za tą z
kaskami, droga odbija na prawo i na lewo, którą wybrać,
zdezorientowany próbuję chwilę poczekać na przewodnika, dopiero
po chwili do mnie dochodzi: JA JUŻ JESTEM NA ZEWNĄTRZ, po
prostu przez ten czas słońce zaszło już do końca za horyzont i
tu po prostu jest już tak ciemno. No dobra, więc schodzimy do
asfaltu, asfaltem w dół, tylko sporadycznie mijają nas samochody,
co akurat dziwi – bo trochę turystów było w środku, trochę
samochodów stało na parkingu, a my już dłuższą chwilę idziemy.
Z tyłu podskakuje czyjaś czołówka, zarys drogi co prawda jest
widoczny, mimo to sporadycznie też ją sobie doświetlam aparatem
(lampa szukania ostrości jest całkiem fajną latarką, na kilka
sekund wystarczy nie dociskać przycisku aby nie zrobić zdjęcia).
Gdy tylko lampka gaśnie i wokół znów robi się ciemno,
najwyraźniejsze szczegóły drogi wciąż pozostają wypalone gdzieś
na dnie siatkówki, więc nie trzeba co chwila świecić przed
siebie, i nagle nasz przewodnik mówi: to tu przez łąkę, nie ma
sensu nadrabiać asfaltem. Fakt, mimo iż obniżenie nie jest tu
wielkie, to asfalt obchodzi polanę ogromnym łukiem, jednak na
szagę, przez te zwalone drzewa? Co prawda, tak, mamy czołówkę,
ale jedną na pięć osób, więc to chyba trochę ryzykowne? Co
gorsza, tempo narzucone lekko biegowe, więc potknąć się łatwo, a
samemu mi się wracać nie chce... na szczęście doświetlanie
przedpola aparatem świetnie się sprawdza, do tego korona drzew już
nie zasłania światła księżyca i gwiazd, droga okazała się
lżejsza niż się zapowiadała. Jeszcze tylko ostatni kawałek
asfaltem, który o takiej godzinie wyjątkowo jest miło widzianym
podłożem (głównie ze względu na brak niewidocznych w nocy
nierówności terenu i w miarę wyraźny zarys drogi – w najgorszym
wypadku chociaż po wyraźnie odcinających się od nieba ciemnych
wierzchołkach drzew), i jesteśmy z powrotem w sądejówce.
Przewodnik w kopalni uranu akurat obrócił latarkę, gdy chciałem mu zrobić zdjęcie |
Oczywiście, drobne naburmuszenie
wynikające z niedospania było uzasadnione, nie mogę nic złego o
nim jako o gospodarzu sądejówki powiedzieć, jako przewodnik
kopalniany – w kwestii wiedzy merytorycznej stoi na poziomie trochę
wyższym od przeciętnego, jako osoba opiekująca się grupą
zdecydowanie błyszczy na tle przewodników z Jaskini Niedźwiedziej,
a powyższą anegdotkę przytaczam raczej jako anegdotkę na
przypadkową zbieżność niż narzekanie na czyjeś poranne
niedospanie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz