Na dziś trochę sztampowa okolica. Bo
Szklarska w okresie letnim to chyba jednak bardziej kojarzy mi się z
sopockim molem niż z górami... a widoczny z daleka napis „skwer
radiowej trójki” nie poprawia skojarzeń z „modną miejscówą”,
zupełnie oderwaną od jej położenia geograficznego.
No cóż, choć to po prostu „turystyka
masowa” to sam muszę przyznać, że mi chyba też te góry
najbardziej zapadły w pamięć. Dlaczego? Przecież nie dlatego, że
były to góry najbliższe Szczecinowi – a tym samym miejscu, skąd
pochodzę. Bo chyba mimo to, z 3 odwiedzinami przed 30-tką nie
wybijały się w gronie gór najczęściej odwiedzanych. Więc czemu?
Sam nie wiem, ale to właśnie z nich mam najsilniejsze wspomnienia.
O tym, jak kolega z pełnym plecakiem na wąskiej ścieżce robi
„przewrót w przód” (bo przecież nie fikołka, pan z w-fu
mówił, że tak się nie należy wyrażać :) i ląduje z pełnym
obciążeniem pół metra niżej, na jakże pojawiającej się tu
równej półeczce... o ostrej wędrówce w uroczej mgle, na tyle
głębokiej, że wszystko wokół było rozmyte, ale tak rzadkiej, że
wciąż widziało się na kilkanaście metrów przed sobą, ot, tak
tylko dodającej radosnego klimatu... o tym, jak kiedyś nagle noga
wpadła mi tak głęboko w śnieg, że aż usiadłem na swej rzyci, a
mimo to, noga wciąż wisiała w powietrzu nie mogąc znaleźć
żadnego punktu podparcia...
A co ciekawsze, pisząc ten tekst,
właśnie sobie uświadomiłem, że chyba wszystko to zdarzyło się
chyba w mniej więcej w tym samym miejscu – na drodze między
schroniskiem pod Łabskim Szczytem a drogą dołem Śnieżnych
Kotłów...
Dlatego z jeszcze większą radością
napomknę dziś o ostatniej pętelce właśnie wokół Śnieżnych
Kotłów, niestety jedynej, którą udało się zaliczyć w ciągu
weekendowego pobytu w Szklarskiej Porębie.
Ale do Śnieżnych Kotłów najpierw
trzeba się dostać. Najpierw krótka kłótnia między parą młodych
szkrabów, z kim mam jechać orczykiem: czy z będącym w końcu
rodziną młodym kuzynowstwem (w końcu rodzina), czy może z świeżo
zapoznaną panną bardzo młodą od zaprzyjaźnionej dentystki. Młoda
pannica oczywiście chciała poflirtować z świeżo poznanym
mężczyzną, jednak rodzina jest rodziną, a poza tym Wojtek był
pierwszy – więc wraz z kuzynem wspólnie siadamy na krzesełko,
które zawozi nas do pierwszej stacji przesiadkowej, z góry
spoglądając na tych nielicznych, co gdziekolwiek chodzą na
piechotę. Jednak na pierwszej stacji raczej odbijamy od dzikiego
tłumu pędzących do przesiadki i już większą grupą udajemy się
na wędrówkę.
Na szczęście do schroniska pod
Łabskim Szczytem nie dochodzi żadna kolejka, więc chętni do jego
odwiedzin muszą dostać się tu o własnych siłach. To trochę
zmienia przekrój ludzi odwiedzających to schronisko w porównaniu
ze schroniskiem na Szrenicy, jednak jakoś niespecjalnie zmniejsza
grupę odwiedzających.
Tak więc od pierwszej stacji
przesiadkowej pozostaje już tylko zaufanie własnym nogom. Najpierw
szlak czarny, potem żółty – a po drodze dwa przystanki przy tym,
co w górach najpiękniejsze – górskich strumieniach. Te, które
mijamy po drodze to już nawet nie rwące potoki, a o tej porze
raczej strumienie które zebrały wodę z wszystkich pobliskich
strumyczków i pozwoliły im się wspólnie wykotłować, wykłócić
o tym, który z nich najważniejszy – a potem zmęczonym pozwoli
opaść z sił i emocji, aby już całkiem swobodnie spłynąć w
dół. Mimo to uwielbiam zarówno ten kojący szum wody, jak i ich
widok, dlatego przy każdym z nich trzeba przystanąć i nacieszyć
się ich widokiem.
Chociaż po drodze mijamy całkiem
często ludzi, jednak widok przed schroniskiem zaskakuje. Fakt, że
nie dochodzi tu żadna kolejka nijak ma się do tego, że przed
schroniskiem siedzą tabuny ludzi a jedyne wolne miejsca siedzące to
schodki wejściowe. Jako akurat przyzwyczajony do siedzenia na
schodach (w wielu wioskach jedyne miejsce siedzące przed sklepikiem
to niski schodek progu wejściowego) nie wybrzydzam i korzystam z
okazji, i jakoś nie mam ochoty skorzystać z licznych wolnych przy
tej pogodzie wolnych miejsc siedzących wewnątrz schroniska.
A pod schroniskiem następuje podział
ekipy. Doświadczeni robią wspomnianą pętelkę wokół Śnieżnych
Kotłów, kadra początkująca schodzi w dół aby się zgubić na
trasie z ledwie jednym zakrętem i wylądować pod wodospadem
Szklarka zamiast w okolicy Kamieńczyka :)
Tak więc cóż pozostaje – szybkie,
krótkie podejście i jakże długa droga po krętej drodze usilnie
próbującej utrzymać stałą wysokość. Droga tutaj to rozległe
piarżysko, pełne kamieni losowo zatrzymanych w trakcie swego
spadania. Chociaż łatwo daje się rozpoznać ścieżkę, którą
idzie szlak, to trzeba liczyć się z utrudnieniami – niektóre
wierzchnie kamienie się bujają, inne zaklinowały się pod różnymi
dziwnymi kątami, słowem ciągle trzeba uważać i patrzeć pod
nogi. A przy okazji udzielić młodemu kuzynowi wytłumaczeń, czemu
niektóre kamienie niby wiszą w powietrzu, jak to się dzieje że
nie spadają w dół i w ogóle. Tymczasem końca drogi do pierwszego
z kotłów nie widać – jakoś z nadmiaru wrażeń w samych kotłach
mój umysł wypiera chyba ten całkiem przydługawy odcinek do
głównej atrakcji Karkonoszy.
Jednak w końcu udaje się dotrzeć –
a oczom ukazuje się piękna panorama złożona z prawie pionowych
ścian zamykających od strony południowej Śnieżne Kotły. Po
przejściu przez pole fioletowej lawendy (no, dobra, Toskania mi się
na urlop marzy – choć to oczywiście nie wysokogórska odmiana
lawendy, to liczne kwiaty były w kolorze lawendowym :) wśród mgły
wyraźnie już widać stację przekaźnikową. Tak, tak, bo przez
cały przed-kotłowy odcinek drogi ponad nami (a czasem i poniżej)
przewalały się chmury (albo i mgła, kto by je tam odróżnił)
idąc ku górze. Jakże się cieszyłem (jak się później okazało
– nadaremnie), że idziemy „pod prąd” i chociaż od dołu, od
najpiękniejszej strony zobaczyłem kotły, a z góry – trudno,
niech sobie je mgła zasłoni zanim tam dotrzemy. Tak więc i stację
przekaźnikową czasem ledwo zza kocyka białej chmury widzimy, co
dodaje górom zarówno aury tajemniczości, jak i niedostępności –
co tam, póki jeszcze kotły na dole wciąż tylko wodą, a nie mgłą
napełnione. A trzeba przyznać, że woda w kotle urokliwa, w całkiem
rozległych stawach zgromaczona, wśród których tylko kamień o
kamień bloki skalne grubo ciosane widać. Trzeba przyznać, widok to
ciekawy, na takie piramidki wystające znad
wody spoglądać, a i spoglądając ku
dołowi efekt ciekawy tworzą.
Próżno by słowami piękno Śnieżnych
Kotłów oddać, to i najlepszym wieszczom talentu by zbrakło.
Dlatego nie będę się tu na jakieś sztuczne opisy silił – kto
tam był, wie o co chodzi, kto nie był – i tak nie pozna tego
odczucia ze słów. Jedyne co mogę powiedzieć, to że czujesz się
tam, jakbyś był władcą świata. Nie, nie stojącym na jego
szczycie – wręcz odwrotnie, niczym dyrygent przed publicznością
wznoszącego się kolosseum, tylko czekającym na pierwsze ruchy
pałeczki każącej zagrać skalnej orkiestrze. Z pewnością nie
byłby to bezpieczny koncert dla dyrygenta, z udziałem werbli
spadających lawin, huczącym basem uderzających piorunów, z
tarkami obcierających się kamieni – na szczęście szlak zamykany
jest w najniebezpieczniejszych i najbardziej „muzycznych”
okresach roku, więc do niebezpiecznych wypadków raczej rzadko
dochodzi. Niestety, szlak zamykany jest też w okresie, kiedy
orkiestra skalnych olbrzymów ustępuje miejsca ptasiej orkiestrze
głuszców...
Tym czasem ścieżka wśród śnieżnych
kotłów się kończy. Kończy się woda w stawach, a wokół coraz
więcej uschniętych drzew... i chociaż to nie brak wody jest
przyczyną ich uschnięcia, to jednak połacie połamanych, gołych
drzew robi ogromne wrażenie. Błyszcząca, niczym wygładzona
wielokrotnym głaskaniem biała warstwa doskonale kontrastuje z
próchniejącą intensywną żółcią twardzielu – słowem,
doskonały temat na kontrastowe zdjęcie. I chociaż z jednej strony
to wielkie pola zagłady, to ranne wzdłuż całego swego kręgosłupa
wyglądają tak pięknie...
Widać kuzyn też zapatrzył się na
drzewa, bo zaraz powoduje mały wypadek. Trochę zbyt nisko
podniesiona noga nad przecinającym drogę wodnym przepustem sprawia,
że na drodze zaliczamy pierwszy górski wypadek. Na szczęście poza
obtarciem i obtłuczeniem kolana obywa się bez żadnych obrażeń, a
po kilkuminutowej przerwie można podążać dalej.
Tymczasem mnie dopada efekt braku
czekolady. Tak, tak, na drogę zawsze biorę coś słodkiego, by w
razie potrzeby wzmocnić organizm – taka turystyczna reguła chyba,
czyż nie? Niestety, ze względu na inne zwyczaje żywieniowe kuzyna
tym razem odstąpiłem od tego zwyczaju – i efekty widać. Chociaż
kiszki nie grają marsza, a żołądek nie burczy nie zadowolony, to
braki energii dają się odczuwać w nogach. A niestety, przed nami
droga pod górę. Ale i potem nie jest lepiej – organizm domaga się
swojej porcji energii i tyle. Niestety, kuzyn nie przyzwyczajony do
tak długich wędrówek raczej zaczyna narzekać na zmęczenie i
bolące nogi. Jednak podejście niebieskim szlakiem pod Wielki
Szyszak to już taki moment, że nie ma różnicy, czy się zawróci
czy pójdzie dalej przed siebie – to dokładnie środek pętelki.
Tak więc cóż pozostaje – jedynie zmniejszyć tempo wędrówki i
przeć dalej przed siebie.
Co do samych Śnieżnych Kotłów z
góry – zbyt dużo powiedzieć znów nie mogę. No, znaczy się
fakt – są strome, pionowe ściany pełne ostrych skał i ludziom z
lękiem wysokości z pewnością może zakręcić się w głowie.
Jednak brak sił i pogodowa szaruga robią swoje – zazwyczaj ten
widok z góry robił na mnie mniejsze wrażenie, a teraz już w ogóle
przeszedł niezauważony. I jedynie pewne sentymentalne wspomnienie
się włącza, jak kolega (ten sam, co skakał z plecakiem :) machnął
ręką wymawiając historyczny zwrot „kości zostały rzucone” a
z naprzeciwka poleciała mała lawinka. I choć potem wszystkim
pokazywał, że kostki do gry ma wciąż w ręce, a do pionowej
ścianki było zbyt daleko, aby mógł je dorzucić – to jakoś
nikt do końca nie wierzył, że wspomniana lawinka to nie efekt jego
działań...
Tymczasem przed nami dalsza droga.
Droga Przyjaźni Polsko-Czeskiej nigdy nie wzbudzała we mnie jakichś
większych emocji, i tak jest tym razem. Mniej więcej płasko, równo
– co w obecnym stanie Małego Turysty było jednak raczej zaletą.
Ot, gdzieniegdzie jedynie na tej podszczytowej „równinie”
zaskakujące oczka wodne (jakoś nigdy nie mogłem się przyzwyczaić
do ich oryginalnej idei), poza tym droga prosta jak drut – tylko
czemu do Szrenicy dochodzi tak ogromnym łukiem. Jednak gdy gdzieś
na wysokości Twarożnika przypominam sobie, że przecież kolejka
linowa nie jeździ do jakichś normalnych godzin i zamykana jest
gdzieś koło 4-ej, Mały Turysta dostaje nagłego ataku energii. I
nie pomagają żadne logiczne tłumaczenia – że w 15 minut nawet
biegiem nie mamy szans dotrzeć, z kolei jeśli jest nawet do 16:30
to w normalnym tempie nawet zdążymy – nie ważne, mamy gnać,
pędzić, gonić, byle tylko zdążyć. Perspektywa długiego zejścia
na własnych nogach nie budzi mojego entuzjazmu, w Małym Turyście
jednak budzi wręcz panikę. I z tego pędu nawet nie ma czasu
spojrzeć na mapkę – choć już z Twarożnika wypatrujemy drogę
pozwalającą obejść podejście na Szrenicę i dostać się do
wyciągu, to omylnie wybieramy drogę przez szczyt, który chcieliśmy
ominąć. Jednak i tak pomysł skrótu okazuje się szczęśliwym, bo
chociaż pod górkę, to i tak gdyby nie on, władowalibyśmy się w
„objazd” - kto spojrzy na mapkę od razu zauważy, że dalsze
przejście ceprostradą koło Trzech Świnek raczej skończyłoby się
niepotrzebnym nadkładaniem drogi – a tym samym zapewne wracaniem
na dół o własnych nogach. Na szczęście, udaje się jednak
zjechać w dół jednym z ostatnich krzesełek, baaa, dzięki obranej
formie płatności za „bilety” gdzieś po drodze udaje nam się
wyprzedzić kilkuosobową grupę... baaa, nawet na obiad w
pensjonacie udaje nam się spóźnić o mniej niż 10 minut. I tylko
czemu w tym momencie szczęście musiało się zakończyć, a ja
jeszcze tego samego dnia musiałem wracać do domu? No cóż, urlop –
dobro reglamentowane, zwłaszcza u mnie w pracy :(
Śieżne Kotły to miejsce niezwykłe. Zawsze powoduje u mnie zachwyt i mogę tam wracać o każdej porze roku. Nawet zimą, gdy wszysko skrywa biała, puszysta pierzynka. :)
OdpowiedzUsuńLubię Ścieżkę nad Reglami, dawno nią nie szłam, przyznaję - zapada w pamięć:)
OdpowiedzUsuń