Głodnego nakarmić, spragnionego napoić, jak nakazują katolickie uczynki miłosierdzia. I choć po Dniach Twierdzy Kłodzkiej nie było problemów z zakupem tradycyjnej festynowej strawy (w postaci zimnej, smażonej kiełbaski), to już przy szukaniu stolika aby się posilił raczej nie dane było mi zaznać staropolskiej gościnności. Cóż więc pozostało, jak nie zjeść posiłku na kamiennym podłożu twierdzy…
I wtedy przypomniały mi się wspomnienia z Maroka. Traf chciał, że podobnie jak teraz, trwał tam Ramadan – traf o tyle dziwny, że akurat w tym roku został on ogłoszony z dużym wyprzedzeniem w stosunku do lat poprzednich. Było to na zorganizowanej wycieczce gdzie tak się trafiło, że wszyscy oprócz mnie mieli wykupione obiadokolacje. Ale przecież co to za poznawanie uroków obcego kraju bez poznawania jego charakterystycznych smaków? Ja wolałem popróbować lokalnej kuchni, nie dostosowywanej do żołądków europejskich turystów.
Tak się trafiło, że w jednej z miejscowości „noclegowych” nie było żadnej, dosłownie ŻADNEJ restauracji, baru. Jedynie przy boisku jakiś człowiek rozstawił swojego grilla. Za pewne liczył na to, że po 17-tej, „kiedy Allach już nie widzi” zgłodniali sportowcy dadzą mu dobry zarobek. Choć do „końca dnia” zostało tylko pół godziny, wszystko jeszcze było surowe, więc z grupą znajomych postanowiliśmy pójść poszukać kulinarnego szczęścia kawałek dalej, jednak nic nie dało się znaleźć. Pilnując się, aby do grillowego kupca koniecznie wrócić przed 17-tą (zanim dopadną go Muzułmanie, kto był w krajach arabskich w czasie Ramadanu wie, jak ciężko kupić cokolwiek do zjedzenia między 17-tą i 20-tą), przeszliśmy kawałek wioski szukając jakiejś alternatywy. Malutki grill okazał się jedyną jadłodajnią tamtej miejscowości, więc zamówiłem jakąś rybę. Znajomi się nie odważyli, bo wiadomo, afrykańskie choroby, „zemsta Faraonów” i inne takie, a po co mają ryzykować, skoro w hotelu czekać na nich będzie kolacja. Nie było wokół stolików, nie było sztućców, na szczęście był chociaż papierowy talerzyk do tej ryby. Cóż mi pozostało innego, niż usiąść na chodniku, ułożyć swoje jadło na jakimś murku i spożyć rybę palcami? Po chwili ktoś się odezwał, że jednak mi zazdrości, że to prawie tak „po jezusowemu”, bo przecież ryba, bo przecież „na ziemi”, bo przecież palcami – a nie „cywilizacyjnie” czyli tak jak jada się dzisiaj Oczywiście nie było mowy aby poszedł w me ślady, nie było też mowy o dokupieniu drugiej rybki dla mnie - bo w międzyczasie magiczna godzina 17-ta minęła i piłkarze dopadli "sprzedawcę kiełbasek" i momentalnie wykupili wszystkie przygotowane już potrawy. Tak więc z na wpół pustym żołądkiem pozostało mi pójść spać, aby dotrwać do następnego poranka (a więc i następnego śniadania).
Choć to kiełbaska a nie ryba, choć tym razem podane na plastikowym talerzyku a do ręki dostałem sztućce, za to nawet nie było murka, aby postawić na nim to jadło – to pewne podobieństwo daje się zauważyć. I tylko szkoda, że ze wspaniałej inscenizacji bitwy w ramach Dni Twierdzy Kłodzkiej nic napisać nie mogę, bo jakaś niewyjaśniona siła (zapewne wrocławskie duchy i upiory, o których miałem napisać na innym blogu) zniszczyła mi kartę ze świeżo zrobionymi zdjęciami, nie tylko z tego wydarzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz