Zachwycony zimą na Wielkiej Sowie,
następny spacer postanowiłem odbyć znów w tym samym miejscu.
Zwłaszcza, że zamierzonej trasy nie udało mi się przejść. Tym
razem jednak z Wrocławia dotarłem z innej strony – od strony
Pieszyc. Droga na górskim już odcinku jest dużo ciekawsza niż
trasa Walim-Rzeczka, bo ciągnie się leśnymi serpentynami. Choć
odwagi brak aby nią pędzić, to jednak przyjemnie się nią jedzie.
Pozostaje ciągłe pytanie: jak długo, bo chodzi o to, żeby
zatrzymać się na Przełęczy Walimskiej.
Zwątpienie dopadło mnie w okolicach
zjazdu do Bacówki. Duży parking, wspaniałe miejsce do
zaparkowania... kontrolne spojrzenie na mapie i decyzja: jadę drogą
dalej. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że nie była to najlepsza
decyzja. W okresie zimowym chyba jednak lepiej pozostawić samochód
w tej okolicy i dalej udać się piechotą. Zwłaszcza że widoki są
tu naprawdę piękne – nie omieszkałem więc chociaż wysiąść z
samochodu na krótką sesję fotograficzną.
Jeszcze parę serpentyn, i dojeżdżam
do właściwego celu: Przełęczy Walimskiej. Choć jest tu z
pewnością zaznaczony na mapie parking leśny, problemem okazuje się
znalezienie miejsca do zaparkowania. Bo parking jest... pod grubą
warstwą śniegu. Chętnym do zwiedzania pozostaje lekko bardziej
wyczyszczona krawędź jezdni, dzięki czemu na krótkim odcinku
ustawić można kilka samochodów pozostawiając przejezdny pas dla
samochodów. Jak się przekonałem po powrocie „przejezdny pas”
oznacza, że można tylko przejechać, jeśli z naprzeciwka nic nie
jedzie (wtedy nigdzie nie ma możliwości minięcia się), natomiast
totalnie brak miejsca na zawracanie, wyjeżdżanie z parkingu czy
inne manewry.
Nareszcie na szlaku
Wracając do Przełęczy Walimskiej...
punkt jest mocno charakterystyczny, bo oprócz typowego dla przełęczy
zmiany kierunku podjazdu na zjazd, jest tu duża polana jakby
stworzona pod kątem turystów – o czym świadczą chociażby
drewniane szałasy na jej końcu. Są nawet miejsca aby usiąść
przy stole – miejscami nawet stoły wystają spod śniegu, choć
ławy są już przysypane. Stąd podążam znów szlakiem fioletowym.
Przez chwilę na początku trzeba uważać, aby go złapać, potem
już ciężko go zgubić – brak jakichś odnóg, zboczeń w bok.
Pod stopami głucho pomrukuje śnieg... nie jest to jednak głębokie
zapadanie się w głąb śnieżnych kop, a jedynie pomruk delikatnie
ubijanego podłoża. Na odcinku Średniej Drogi krajobraz jakoś
specjalnie nie zachwyca, ot miły spacerek w górskiej okolicy.
Niestety, bez żadnych punktów charakterystycznych, więc aż do
spotkania szlaku żółtego trudno ocenić, jak daleko się już
zaszło. Na północnym stoku wciąż jeszcze widać kopy śniegu na
drzewach, choć w wielu miejscach przebija już czerń pni, z których
wiatr strząsnął już biel śniegu. Niestety, zacieniony stok
oznacza też słabsze oświetlenie do zdjęć...
Na skrzyżowaniu z żółtym szlakiem
natykam się na całkiem przyjemny drewniany schron dla wędrowców.
Potem krótki odcinek wzdłuż żółtego szlaku i dalej wspominaną
już Drogą Gwarków. Z oddali podziwiam zabudowania i stoki
narciarskie Rzeczki z nieznanej mi dotąd perspektywy. Krótko za
Kamieniem Gwarków wychodzę na otwartą polanę i... i nagle droga
staje się inna. Tak jak do tej pory przejście było lekkie, tak
przejście przez krótki odcinek na otwartej przestrzeni zajmuje
bardzo dużo czasu. Wszystko za sprawą zdradliwego podłoża.... tak
jak ostatnio nogi zapadały się już w momencie stanięcia na
śniegu, tak tu podłoże ubija się na kilka centymetrów gdy
postawi się nogę na śniegu. I gdy już człowiek staje się
pewien, że noga stoi stabilnie na śniegu i próbuje się nią odbić
od powierzchni... ta nagle się zapada, a pod cieniutką zlodowaciałą
twardą skorupką znajduje się gruba warstwa puchu, w którą zapada
się noga i trzeba się z niej wyciągać. Zapewne sprawcą jest
słońce doskonale operujące na południowym stoku, które powoduje
delikatne roztapianie się wierzchnie warstwy śniegu, po czym jej
przymarzanie – i stąd ta pozornie twarda, krucha lodowa skorupka.
Po powrocie na znany już mi z poprzedniego przejścia niebieski
szlak dojście do pobliskiego schroniska staje się tak łatwe, że
nie zauważam nawet kiedy mam je za sobą.
W poszukiwaniu zagubionego szlaku
Trzeba przyznać, że schronisko Sowa w
porannych promieniach staje się dużo bardziej przytulne. To dzięki
słońcu staje się ono jasne i tak przyjemnie się w nim siedzi –
mimo iż nie ma nic specjalnego w jego wystroju. Udaje się nawet
sfotografować wzmiankowaną ostatnio mapę atrakcji turystycznych...
po zdobyciu takiej „Mapy Skarbów” można ruszać dalej na ich
poszukiwania. Wejście na Wielką Sowę zgodnie ze wskazami nie
przysparza większych problemów, stąd „bramą zachodnią”
ponownie wracam na szlak żółty. Nie na długo jednak, bo nie
zamierzam iść na Małą Sowę, aby potem wracać tą samą trasą
do Przełęczy. W planach jest szlak niebieski... o ile uda się go
odnaleźć. Napotkani ludzie co prawda mówią, że zejście jest
łatwe do odnalezienia i znaki widać mimo zimowej pogody... co do
tego drugiego nie są jednak zbyt pewni. Gdy więc spotykam lekko
wydeptane przejście w śniegu, prowadzące mniej więcej w
oczekiwanym kierunku, postanawiam tam właśnie odbić – zwłaszcza,
że odległość od zejścia w przeciwnym kierunku się mniej więcej
zgadza.
Potem długo wątpiłem, bo droga lekko
lawirowała, momentami idąc w kierunku wręcz przeciwnym niż dwa
zakręty temu... oznaczeń szlaku też specjalnie nie dawało się
odnaleźć i umysłem wciąż targały wątpliwości: iść dalej?
Zawracać, najwyżej wrócę żółtym i powtórzę drugi raz tą
samą drogą? Przecież ta droga dokądś musi prowadzić, więc
spróbujmy... dokądś – czy na pewno tam, gdzie ja chcę? Z
drugiej strony – gdzie indziej może prowadzić. Co chwila zerkanie
na mapę – niby dobrze, ale jednak nie.
Dopiero w momencie, gdy
gdzieś za sobą usłyszałem w oddali jakichś ludzi, których można
by się spytać – wyszedłem na otwartą przestrzeń, z której
było widać, jak wielkim łukiem droga zakręca. Wszelkie
wątpliwości co do słuszności drogi się rozwiały. Potem już
zostało zejść do końca na dół, drogą już lekko zaledwie
opadającą ku przełęczy, na której o dziwo nagle zaczęło się
trafiać na dużo ludzi. Stąd już tylko w jednym miejscu chyba
można pomylić drogę – jednak wkrótce trafi się albo na
asfaltową drogę którą można dojść do parkingu, albo wrócić
na szlak fioletowy – ale wtedy łatwo się zorientować i zakręcić
w odpowiednią stronę. Skoro jednak udało się nie pobłądzić, to
stamtąd już szybko powróciłem na polanę. Jeszcze trochę
dantejskich scen na prowizorycznym parkingu zimowym i pora wracać do
domu.
Sowa w ogóle jest przyjazna, skąd by się nie szło.Fakt, że nie wszystkie szlaki sa przetarte, mozna być tym pierwszym i wtedy jest troszkę gorzej;)
OdpowiedzUsuńPiękny spacer.
Nie, ikroopko... wtedy właśnie jest LEPIEJ! :)
OdpowiedzUsuńPo drodze mijałem różnych ludzi, gdy ostrzegałem każdego, że będzie cięższy kawałek, mówił to samo: właśnie po to tu przyjechaliśmy :) Szkoda, że w tej okolicy prawie wszystkie "pętelki" (konieczny powrót do miejsca wyjścia) to tylko kilka podejść na Sowę, a przecież Góry Sowie są znacznie większe niż trójkąt między Walimiem/Rzeczką/Bacówką...