Nie ma to jak pojechać w nieznany
sobie teren bez GPS-a. Na trasie wiadomo, według tablic dojedziesz
wszędzie, gorzej, gdy trafisz na jakąś zapyziałą, nieoznaczoną
wioskę i musisz zgadywać, czy w prawo, czy w lewo – a w trakcie
jazdy samochodem oczywiście nie ma czasu zajrzeć na mapę. Tak to
właśnie w Walimiu pomyliłem drogi, i zamiast na Przełęcz
Walimską, trafiłem do Rzeczki. Kontrolne zajrzenie do mapy – nie
jest tak źle, też ciekawą trasę się znajdzie, jednak dosyć
długa ulicówka nie ułatwia orientacji. Bo niby co, zaparkować
koło wyciągu narciarskiego – no, ale skąd mam wiedzieć, że to
ten właściwy? Pierwszy przejechałem, przed drugim jednak ogromny
korek... ukształtowanie terenu upewnia mnie, że to już Przełęcz
Sokola, i tu się zaczyna szlak wędrówki.
Tu większość kieruje się „szlakiem
schronisk” ku Wielkiej Sowie. Nie po to jednak człowiek jedzie
samochodem te 80 kilometrów czy więcej, aby przedreptać wydeptaną
ścieżką. Przecież o śnieg chodziło, o zapadanie się w nim.
Kilkadziesiąt metrów od drogi odbijam w lewo. I choć śnieg też
nie leży tu grubą warstwą, to jakże ironicznie wyglądają znaki
czerwonego szlaku rowerowego. Ech, rowerem tutaj, skoro nogi nie
zawsze znajdują twarde oparcie w głębokiej warstwie śniegu – a
co gdy trochę większa waga rozkłada się na wąskiej powierzchni
opon?
A wokół wszędzie biało...
... no może
oprócz nieba, które na szczęście pokrywa jednolity błękit.
Zziębniętymi rękoma wyciągam aparat z plecaka, aby utrwalić ten
widok, jakże rzadki na równinnych okolicach... złapanie
optymalnych nastaw aparatu chwilę zajmuje, bo i przewaga jasnych
obszarów oszukuje światłomierz, i standardowy balans bieli nie
poradzi sobie tą tonacją. Po walce z techniką można powrócić do
podziwiania widoków. Gałęzie smreków uginają się pod grubymi
warstwami śniegu... słabiej radzą sobie brzózki. Pozbawione
mocnego pnia, pokornie uginają karku. Jednak co jest słabością,
może okazać się i siłą – świerk tak mocno przygięty z
pewnością już dawno by pękł. Nadmiar śniegu spada jednak z
wątłej brzozy, nie przeciążając jej, a ta jej witkość i
gibkość sprawia, że z pewnością już niedługo się wyprostuje,
gdy ciepło sprawi, że śnieg się roztopi i uwolni ją od swego
ciężaru.
No cóż, nie najświeższy to śnieg,
droga w wielu miejscach po trosze wydeptana, grube czapy śniegu
trzymają się głównie na grubych igłach. Pozbawione liści drzewa
udekorowały się jedynie wąziutkimi białymi pasemkami.
A nogi jednak się zapadają. Może nie
tak bardzo, ale każdy krok wymaga większego wysiłku niż latem.
Zdecydowanie lepiej radzą sobie narciarze, których nacisk rozkłada
się na o wiele większej niż buta powierzchni nart. Nieliczne
grupki powoli mnie wyprzedzają.
Szlak... FIOLETOWY????
I tak to dochodzę do szlaku
fioletowego, czyli Drogi Gwarków. Niedowiarkowie mogą zwątpić, bo
to raczej rzadko spotykany kolor dla szlaku, ale taki właśnie jest.
Kto nie wierzy, niech sam sprawdzi, i jego sprawa, czy to w sieci,
czy w terenie – co do koloru jestem pewien. Jednak późny wyjazd z
domu owocuje tym, że muszę wybrać krótszą drogę... I tu
przekonuję się, co znaczy gruba warstwa śniegu. Widać ten odcinek
jest mniej popularny, bo w wielu miejscach droga jest ledwie lekko
przydeptana, a nogi zapadają się dosyć głęboko. Choć jednak
widać różnicę między drogą a swobodnie leżącym puchem.
Zejście z drogi o kilka kroków pokazuje, że można zapaść się
głębiej – choć na szczęście wciąż tylko po kolana. Śnieg
też trochę waży, a leżący już od pewnego czasu ubił sam
siebie. Z pewnością pod spodem warstwa jest dużo głębsza, jednak
już na tej głębokości jest na tyle twardy, że nie zapadam się
głębiej. Teraz krótki odcinek żółtym szlakiem, i z daleka widać
wieżę widokową na Wielkiej Sowie.
Tymczasem to już szczyt
To właśnie ta wieża jest najlepszym
miernikiem siły śniegu. Narażona na zawieje śnieżne i silne
wiatry, z daleka wygląda niczym pokryta grubą warstwą białego
puchu. Dopiero z bliska dostrzega się, że tak jak nie do końca
regularne kształty i pogrubione wszystkie wąskie elementy to i
efekt śniegu, jednak w dużym stopniu kolor to wciąż efekt jej
naturalnej barwy, choć i śnieg robi swoje. Z pewnością wykonana z
ciemnego kamienia robiłaby dużo mniejszy efekt.
Tymczasem to już szczyt. Choć nie ma
tu schroniska, aby się posilić czy wypić gorącą herbatę, to
jednak z pewnością jest tu doskonałe miejsce na wypoczynek. Liczne
szałasy sprawiają, że schować się tu można nawet w trakcie
intensywnego wiatru, o ile drzewa nie zapewnią wystarczającego
schronienia. Gospodarz wieży zapewnia, że pod daszkami cały czas
pali się ogień. Za niewielką opłatą można nawet udać się na
wieżę... aby jednak dotrzeć do wnętrza wieży, najpierw trzeba
pokonać schody zewnętrzne. A trzeba przyznać, że nie lada to
wyzwanie, bo po kilku już odwilżach i ponownych ochłodzeniach,
pokryły się one zdradliwą warstwą śniegolodu. Utrudnieniem jest
nie tylko śliska powierzchnia, ale także zwężona w wielu
miejscach szerokość schodka i skos stworzony przez lód. Zresztą
pal licho wchodzenie, silniejsze kopnięcie przodem buta sprawia, że
udaje się „wyrąbać” jakiś prowizoryczny schodek – co jednak
zrobić przy schodzeniu, gdy uderzyć można jedynie podeszwą buta,
a to akurat zwiększa ryzyko poślizgnięcia się? Gładka
powierzchnia ściany też nie daje punktu zaczepienia, więc może to
już pora by ktoś pomyślał o zainstalowaniu poręczy?
Na taras widokowy niestety nie daje się wyjść. Wspomniane już dodatnie porywy temperaturowe sprawiły, że gruba warstwa śniegu parokrotnie roztapiała się, aby ponownie zamarznąć – tworząc lodową skorupę uniemożliwiającą otwarcie drzwi. Choć opiekun wieży podobno próbował załatwić sprawę palnikiem gazowym, jednak podwójne stalowe drzwi sprawiają, że rozgrzewa się ściana wewnętrzna, a na zewnątrz efektu i tak prawie nie widać. No cóż, pozostaje podziwiać widoki przez odśnieżone chociaż szyby.
A potem już zejście ceprostradą. Tu
już droga ubita tak, że nogi zapadają się ledwie o milimetr,
jeśli w ogóle. Południowy stok – co jest zaletą przy uprawie
roślin, zwłaszcza winogron, niestety nie jest zaletą dla zimowego
krajobrazu. Tu już brak puchowych czap na gałęziach, zastępuje je
zielona kiść igieł, z których zwisają białe sople. Choć na
ziemi wciąż pełno śniegu, to ponad nią dużo zieleni.
Przynajmniej jak na tą porę roku. Miejscami droga wygląda wręcz
jak wąwóz – środkiem wydeptane przejście, z boku jednak już
nawet metrowy nasyp śniegu, gdzieniegdzie jedynie przecięty równie
głęboką jak droga „raną” strumyka. Choć z pewnością latem
droga ta też wije się w delikatnym wgłębieniu, jednak z pewnością
ta różnica to głównie efekt grubej warstwy śniegu.
I znów odbicie w bok na zdjęcia...
nogi zapadają się, a momentami człowiek staje w zupełnie
nietypowych pozach. Latem tych wygibasów nie dałoby się z
pewnością zbyt długo utrzymać, a niejeden groziłby złamaniem
nogi... jednak tu otaczający nogę śnieg odciążą ją, dlatego
czasem naprawdę wygodniej jest stanąć w tak dziwnej pozie.
Zimowe robaczki
Kawałek dalej odnajduję „zimowe
robaczki”. Zwykła metrowa skarpa, ziemia która dawno zsypałaby
się na drogę gdyby nie utrzymująca ją sieć korzeniowa. Śniegu
nie ma co już trzymać, więc odsłonił gołą ziemię. Jednak mróz
nie był tak łaskawy i to, co śniegowa poduszka miała chronić
przed wymrożeniem, tu zostało wystawione na ziąb. Jednak dziwnym
zjawiskiem jest to, że zamiast jednolicie wniknąć w głąb, ten
dodatkowo wytworzył krystaliczną strukturę stworzoną jakby z
drobnych pasków zbijających się grupki.
Wciąż przed siebie, dochodzę do
polany. Tu śnieg nie dostał szansy spokojnego wylegiwania się na
gałęziach drzew, przeganiany przez częste wiatry. Gdzie nie było
miejsce, przewiewany przelatywał dalej, jednak gdy na jego drodze
stawała przeszkoda, zatrzymywał się. Kolejne drobinki zatrzymywały
się na poprzednich, i w ten sposób obrósł ochronną siatkę,
znacznie zwiększając grubość poszczególnych drutów. Choć tak
powstała naturalna konstrukcja nie jest zbyt trwała... wystarczy
lekkie dotknięcie drutu, a całość osypuje się wydając
krystalicznie czysty dźwięk gdy opada na warstwę puchu na
dole.
Odgłosy śniegu
Bo nie wspomniałem o dźwiękach
wydawanych przez śnieg. Ten najbardziej oczywisty, głośny i
wyraźny dźwięku śniegu udeptywanego butami wędrowca. Równie
podobne trzeszczenie śniegu ubijanego w trakcie tworzenia śnieżnej
kuli, która rzucona, z chrzęstem rozbija się na drzewie. Te
dźwięki zna chyba każdy, jednak czy wsłuchiwaliście się w
dźwięk świeżego śniegu strącanego z drzew? Albo dźwięk śniegu
podrzucanego przed buty przy każdy kroku do przodu? Zagłusza je
często skrzypienie spod butów, więc dla próby zatrzymajcie się,
i zamachnijcie w kopę nieubitego śniegu. Setki drobnych płatków
zamienia się w miniaturowe dzwoneczki, dźwięczące zanim z
powrotem spadną na białą ziemię... Jakże piękny dźwięk,
umykający każdemu, kto jedynie pędzi do wyciągu, by szybko,
szybko, znów na nartach zjeżdżać w dół, i aby znów stanąć w
kolejce do orczyka.
Gdy już ziąb przesiąknie człowieka
do końca, już ledwie kilka kroków do schroniska „Sowa”. To
chyba w tym schronisku spałem wiele lat temu. W sali kominkowej
ciemno, taki już urok tego schroniska, potrawy... żadne
rewelacyjne, wybór też niezbyt szeroki, ale wystarczy, aby odpocząć
i nabrać siły do dalszej wędrówki. Warto zatrzymać się przy
ilustrowanej mapie atrakcji Gór Sowich, niestety niedostępnej ani w
schronisku, ani w księgarniach. Choć kolorowe malunki utrudniają z
pewnością wędrówkę po szlaku, to jednak jakże ułatwiły
wybranie najciekawszej trasy w domowym zaciszu – a potem już tylko
w terenie podążać obraną wcześniej trasą według klasycznej
mapy.
Stół zakopany pod śniegiem
Ze względu na późną porę, dalszy
odcinek w lesie odbywam już w szarudze. Wciąż na tyle jasno, żeby
dobrze było widać drogę, jednak słabe oświetlenie odbiera piękno
okolicy. Wędrówka staje się jedynie technicznym sposobem na
przemieszczenie ciała z punktu A do punktu B... czyli od schroniska
Sowa do schroniska Orzeł. Tu na otwartej przestrzeni już lepiej, bo
słońce wciąż nadaje okolicy... no nie, kolorów raczej nie, bo
zdecydowanie przeważa biel, jednak z pewnością piękna. Stojący
naprzeciwko zachodni stok Niczyjej i Sokoła nabiera w cieniu pewnej
tajemniczości.
Przed zejściem w dół, zaglądam na
pobliską polankę wypoczynkową, oczekując jeszcze jakichś
ciekawych widoków. Powoli zajmująca okoliczne tereny mgła
połączona z coraz słabszym światłem dnia sprawia, że o widoki
ciężko, jednak spotyka mnie tu niespodzianka. Spod warstwy śniegu
gdzieniegdzie przebijają jakieś deski... krótkie rozpoznanie
sugeruje, że to stoły, przy których z pewnością latem można
przysiąść i się posilić. Gruba warstwa śniegu sprawia, że dziś
co najwyżej można po nich pochodzić, o ile gdzieś odsłoni je
śnieg. W pozostałych miejscach, stąpamy kilka centymetrów ponad
nimi nawet nie wiedząc gdzie się one znajdują. Gdy przyjdą
roztopy, może być z tego niebezpieczna pułapka, gdy noga
nieopatrznie zapadnie się w głąb...
Na koniec, taka mała ciekawostka...
Śniegowe okręgi
Na koniec, taka mała ciekawostka...
Śniegowe okręgi
Pięknie, kiedy byłeś?
OdpowiedzUsuńTo jednak gdzieś była zima? piękne...
OdpowiedzUsuń@mayrla: A no była, szkoda, że do Wrocławia tylko na dwa dni (i to bez weekendu) zawitała. Ale na góry mam nadzieję zawsze można liczyć...
OdpowiedzUsuń@ikroopka: prawie miesiąc temu, pod koniec stycznia jak wynikało by z aparatu. A do opisania pozostaje wycieczka... ta zamierzona, bo ta była przez pomyłkę z Rzeczki :)
Zima w górach jest i nieźle się trzyma - moja rodzinka była dwa dni temu w okolicy Andrzejówki i na własne oczy widziała;)
OdpowiedzUsuńTen fioletowy szlak też mnie zdziwił jakiś czas temu, a Drogą Półkorcową szedłeś?
bardzo ją lubię, tylko bywało, że zimą była nie do przejścia per pedes...
Cudownie śnieżnie. Następna wyprawa w poszukiwania wiosny?
OdpowiedzUsuńBez sensu, patrzę na te zdjęcia i tęsknię za zimą taką śnieżną, w lesie i w ogóle. Jest środek lata, idę się w głowę popukać! ;)
OdpowiedzUsuń