niedziela, 26 lutego 2012

Dźwięki śniegu


Nie ma to jak pojechać w nieznany sobie teren bez GPS-a. Na trasie wiadomo, według tablic dojedziesz wszędzie, gorzej, gdy trafisz na jakąś zapyziałą, nieoznaczoną wioskę i musisz zgadywać, czy w prawo, czy w lewo – a w trakcie jazdy samochodem oczywiście nie ma czasu zajrzeć na mapę. Tak to właśnie w Walimiu pomyliłem drogi, i zamiast na Przełęcz Walimską, trafiłem do Rzeczki. Kontrolne zajrzenie do mapy – nie jest tak źle, też ciekawą trasę się znajdzie, jednak dosyć długa ulicówka nie ułatwia orientacji. Bo niby co, zaparkować koło wyciągu narciarskiego – no, ale skąd mam wiedzieć, że to ten właściwy? Pierwszy przejechałem, przed drugim jednak ogromny korek... ukształtowanie terenu upewnia mnie, że to już Przełęcz Sokola, i tu się zaczyna szlak wędrówki.
Tu większość kieruje się „szlakiem schronisk” ku Wielkiej Sowie. Nie po to jednak człowiek jedzie samochodem te 80 kilometrów czy więcej, aby przedreptać wydeptaną ścieżką. Przecież o śnieg chodziło, o zapadanie się w nim. Kilkadziesiąt metrów od drogi odbijam w lewo. I choć śnieg też nie leży tu grubą warstwą, to jakże ironicznie wyglądają znaki czerwonego szlaku rowerowego. Ech, rowerem tutaj, skoro nogi nie zawsze znajdują twarde oparcie w głębokiej warstwie śniegu – a co gdy trochę większa waga rozkłada się na wąskiej powierzchni opon?


A wokół wszędzie biało...
... no może oprócz nieba, które na szczęście pokrywa jednolity błękit. Zziębniętymi rękoma wyciągam aparat z plecaka, aby utrwalić ten widok, jakże rzadki na równinnych okolicach... złapanie optymalnych nastaw aparatu chwilę zajmuje, bo i przewaga jasnych obszarów oszukuje światłomierz, i standardowy balans bieli nie poradzi sobie tą tonacją. Po walce z techniką można powrócić do podziwiania widoków. Gałęzie smreków uginają się pod grubymi warstwami śniegu... słabiej radzą sobie brzózki. Pozbawione mocnego pnia, pokornie uginają karku. Jednak co jest słabością, może okazać się i siłą – świerk tak mocno przygięty z pewnością już dawno by pękł. Nadmiar śniegu spada jednak z wątłej brzozy, nie przeciążając jej, a ta jej witkość i gibkość sprawia, że z pewnością już niedługo się wyprostuje, gdy ciepło sprawi, że śnieg się roztopi i uwolni ją od swego ciężaru.
No cóż, nie najświeższy to śnieg, droga w wielu miejscach po trosze wydeptana, grube czapy śniegu trzymają się głównie na grubych igłach. Pozbawione liści drzewa udekorowały się jedynie wąziutkimi białymi pasemkami.
A nogi jednak się zapadają. Może nie tak bardzo, ale każdy krok wymaga większego wysiłku niż latem. Zdecydowanie lepiej radzą sobie narciarze, których nacisk rozkłada się na o wiele większej niż buta powierzchni nart. Nieliczne grupki powoli mnie wyprzedzają.
Szlak... FIOLETOWY????


I tak to dochodzę do szlaku fioletowego, czyli Drogi Gwarków. Niedowiarkowie mogą zwątpić, bo to raczej rzadko spotykany kolor dla szlaku, ale taki właśnie jest. Kto nie wierzy, niech sam sprawdzi, i jego sprawa, czy to w sieci, czy w terenie – co do koloru jestem pewien. Jednak późny wyjazd z domu owocuje tym, że muszę wybrać krótszą drogę... I tu przekonuję się, co znaczy gruba warstwa śniegu. Widać ten odcinek jest mniej popularny, bo w wielu miejscach droga jest ledwie lekko przydeptana, a nogi zapadają się dosyć głęboko. Choć jednak widać różnicę między drogą a swobodnie leżącym puchem. Zejście z drogi o kilka kroków pokazuje, że można zapaść się głębiej – choć na szczęście wciąż tylko po kolana. Śnieg też trochę waży, a leżący już od pewnego czasu ubił sam siebie. Z pewnością pod spodem warstwa jest dużo głębsza, jednak już na tej głębokości jest na tyle twardy, że nie zapadam się głębiej. Teraz krótki odcinek żółtym szlakiem, i z daleka widać wieżę widokową na Wielkiej Sowie.

Tymczasem to już szczyt

To właśnie ta wieża jest najlepszym miernikiem siły śniegu. Narażona na zawieje śnieżne i silne wiatry, z daleka wygląda niczym pokryta grubą warstwą białego puchu. Dopiero z bliska dostrzega się, że tak jak nie do końca regularne kształty i pogrubione wszystkie wąskie elementy to i efekt śniegu, jednak w dużym stopniu kolor to wciąż efekt jej naturalnej barwy, choć i śnieg robi swoje. Z pewnością wykonana z ciemnego kamienia robiłaby dużo mniejszy efekt.

Tymczasem to już szczyt. Choć nie ma tu schroniska, aby się posilić czy wypić gorącą herbatę, to jednak z pewnością jest tu doskonałe miejsce na wypoczynek. Liczne szałasy sprawiają, że schować się tu można nawet w trakcie intensywnego wiatru, o ile drzewa nie zapewnią wystarczającego schronienia. Gospodarz wieży zapewnia, że pod daszkami cały czas pali się ogień. Za niewielką opłatą można nawet udać się na wieżę... aby jednak dotrzeć do wnętrza wieży, najpierw trzeba pokonać schody zewnętrzne. A trzeba przyznać, że nie lada to wyzwanie, bo po kilku już odwilżach i ponownych ochłodzeniach, pokryły się one zdradliwą warstwą śniegolodu. Utrudnieniem jest nie tylko śliska powierzchnia, ale także zwężona w wielu miejscach szerokość schodka i skos stworzony przez lód. Zresztą pal licho wchodzenie, silniejsze kopnięcie przodem buta sprawia, że udaje się „wyrąbać” jakiś prowizoryczny schodek – co jednak zrobić przy schodzeniu, gdy uderzyć można jedynie podeszwą buta, a to akurat zwiększa ryzyko poślizgnięcia się? Gładka powierzchnia ściany też nie daje punktu zaczepienia, więc może to już pora by ktoś pomyślał o zainstalowaniu poręczy?
Na taras widokowy niestety nie daje się wyjść. Wspomniane już dodatnie porywy temperaturowe sprawiły, że gruba warstwa śniegu parokrotnie roztapiała się, aby ponownie zamarznąć – tworząc lodową skorupę uniemożliwiającą otwarcie drzwi. Choć opiekun wieży podobno próbował załatwić sprawę palnikiem gazowym, jednak podwójne stalowe drzwi sprawiają, że rozgrzewa się ściana wewnętrzna, a na zewnątrz efektu i tak prawie nie widać. No cóż, pozostaje podziwiać widoki przez odśnieżone chociaż szyby.
A potem już zejście ceprostradą. Tu już droga ubita tak, że nogi zapadają się ledwie o milimetr, jeśli w ogóle. Południowy stok – co jest zaletą przy uprawie roślin, zwłaszcza winogron, niestety nie jest zaletą dla zimowego krajobrazu. Tu już brak puchowych czap na gałęziach, zastępuje je zielona kiść igieł, z których zwisają białe sople. Choć na ziemi wciąż pełno śniegu, to ponad nią dużo zieleni. Przynajmniej jak na tą porę roku. Miejscami droga wygląda wręcz jak wąwóz – środkiem wydeptane przejście, z boku jednak już nawet metrowy nasyp śniegu, gdzieniegdzie jedynie przecięty równie głęboką jak droga „raną” strumyka. Choć z pewnością latem droga ta też wije się w delikatnym wgłębieniu, jednak z pewnością ta różnica to głównie efekt grubej warstwy śniegu.
I znów odbicie w bok na zdjęcia... nogi zapadają się, a momentami człowiek staje w zupełnie nietypowych pozach. Latem tych wygibasów nie dałoby się z pewnością zbyt długo utrzymać, a niejeden groziłby złamaniem nogi... jednak tu otaczający nogę śnieg odciążą ją, dlatego czasem naprawdę wygodniej jest stanąć w tak dziwnej pozie.

Zimowe robaczki


Kawałek dalej odnajduję „zimowe robaczki”. Zwykła metrowa skarpa, ziemia która dawno zsypałaby się na drogę gdyby nie utrzymująca ją sieć korzeniowa. Śniegu nie ma co już trzymać, więc odsłonił gołą ziemię. Jednak mróz nie był tak łaskawy i to, co śniegowa poduszka miała chronić przed wymrożeniem, tu zostało wystawione na ziąb. Jednak dziwnym zjawiskiem jest to, że zamiast jednolicie wniknąć w głąb, ten dodatkowo wytworzył krystaliczną strukturę stworzoną jakby z drobnych pasków zbijających się grupki.
Wciąż przed siebie, dochodzę do polany. Tu śnieg nie dostał szansy spokojnego wylegiwania się na gałęziach drzew, przeganiany przez częste wiatry. Gdzie nie było miejsce, przewiewany przelatywał dalej, jednak gdy na jego drodze stawała przeszkoda, zatrzymywał się. Kolejne drobinki zatrzymywały się na poprzednich, i w ten sposób obrósł ochronną siatkę, znacznie zwiększając grubość poszczególnych drutów. Choć tak powstała naturalna konstrukcja nie jest zbyt trwała... wystarczy lekkie dotknięcie drutu, a całość osypuje się wydając krystalicznie czysty dźwięk gdy opada na warstwę puchu na 
dole.

Odgłosy śniegu

Bo nie wspomniałem o dźwiękach wydawanych przez śnieg. Ten najbardziej oczywisty, głośny i wyraźny dźwięku śniegu udeptywanego butami wędrowca. Równie podobne trzeszczenie śniegu ubijanego w trakcie tworzenia śnieżnej kuli, która rzucona, z chrzęstem rozbija się na drzewie. Te dźwięki zna chyba każdy, jednak czy wsłuchiwaliście się w dźwięk świeżego śniegu strącanego z drzew? Albo dźwięk śniegu podrzucanego przed buty przy każdy kroku do przodu? Zagłusza je często skrzypienie spod butów, więc dla próby zatrzymajcie się, i zamachnijcie w kopę nieubitego śniegu. Setki drobnych płatków zamienia się w miniaturowe dzwoneczki, dźwięczące zanim z powrotem spadną na białą ziemię... Jakże piękny dźwięk, umykający każdemu, kto jedynie pędzi do wyciągu, by szybko, szybko, znów na nartach zjeżdżać w dół, i aby znów stanąć w kolejce do orczyka.

Gdy już ziąb przesiąknie człowieka do końca, już ledwie kilka kroków do schroniska „Sowa”. To chyba w tym schronisku spałem wiele lat temu. W sali kominkowej ciemno, taki już urok tego schroniska, potrawy... żadne rewelacyjne, wybór też niezbyt szeroki, ale wystarczy, aby odpocząć i nabrać siły do dalszej wędrówki. Warto zatrzymać się przy ilustrowanej mapie atrakcji Gór Sowich, niestety niedostępnej ani w schronisku, ani w księgarniach. Choć kolorowe malunki utrudniają z pewnością wędrówkę po szlaku, to jednak jakże ułatwiły wybranie najciekawszej trasy w domowym zaciszu – a potem już tylko w terenie podążać obraną wcześniej trasą według klasycznej mapy.

Stół zakopany pod śniegiem

Ze względu na późną porę, dalszy odcinek w lesie odbywam już w szarudze. Wciąż na tyle jasno, żeby dobrze było widać drogę, jednak słabe oświetlenie odbiera piękno okolicy. Wędrówka staje się jedynie technicznym sposobem na przemieszczenie ciała z punktu A do punktu B... czyli od schroniska Sowa do schroniska Orzeł. Tu na otwartej przestrzeni już lepiej, bo słońce wciąż nadaje okolicy... no nie, kolorów raczej nie, bo zdecydowanie przeważa biel, jednak z pewnością piękna. Stojący naprzeciwko zachodni stok Niczyjej i Sokoła nabiera w cieniu pewnej tajemniczości.


Przed zejściem w dół, zaglądam na pobliską polankę wypoczynkową, oczekując jeszcze jakichś ciekawych widoków. Powoli zajmująca okoliczne tereny mgła połączona z coraz słabszym światłem dnia sprawia, że o widoki ciężko, jednak spotyka mnie tu niespodzianka. Spod warstwy śniegu gdzieniegdzie przebijają jakieś deski... krótkie rozpoznanie sugeruje, że to stoły, przy których z pewnością latem można przysiąść i się posilić. Gruba warstwa śniegu sprawia, że dziś co najwyżej można po nich pochodzić, o ile gdzieś odsłoni je śnieg. W pozostałych miejscach, stąpamy kilka centymetrów ponad nimi nawet nie wiedząc gdzie się one znajdują. Gdy przyjdą roztopy, może być z tego niebezpieczna pułapka, gdy noga nieopatrznie zapadnie się w głąb...
Na koniec, taka mała ciekawostka...

Śniegowe okręgi

6 komentarzy:

  1. To jednak gdzieś była zima? piękne...

    OdpowiedzUsuń
  2. @mayrla: A no była, szkoda, że do Wrocławia tylko na dwa dni (i to bez weekendu) zawitała. Ale na góry mam nadzieję zawsze można liczyć...
    @ikroopka: prawie miesiąc temu, pod koniec stycznia jak wynikało by z aparatu. A do opisania pozostaje wycieczka... ta zamierzona, bo ta była przez pomyłkę z Rzeczki :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zima w górach jest i nieźle się trzyma - moja rodzinka była dwa dni temu w okolicy Andrzejówki i na własne oczy widziała;)
    Ten fioletowy szlak też mnie zdziwił jakiś czas temu, a Drogą Półkorcową szedłeś?
    bardzo ją lubię, tylko bywało, że zimą była nie do przejścia per pedes...

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudownie śnieżnie. Następna wyprawa w poszukiwania wiosny?

    OdpowiedzUsuń
  5. Bez sensu, patrzę na te zdjęcia i tęsknię za zimą taką śnieżną, w lesie i w ogóle. Jest środek lata, idę się w głowę popukać! ;)

    OdpowiedzUsuń