Rano miasteczko sprawia zupełnie odmienne wrażenie, w szczególności, gdy zwiedza się Openluchtmuseum... To naprawdę rozległy skansen, będący doskonałym wprowadzeniem w holenderską atmosferę, pełen różnorodnych chat wiejskich, historycznie wyposażonych. To także doskonała okazja zapoznania się z zapomnianymi już zawodami (jak chociażby kołodziej, kowal czy tkacz), dawnymi sposobami wytwarzania różnych dóbr materialnych (np. papieru) oraz oczywiście WIATRAKI!!! Jest tu ich kilka, i to różnych rodzajów, niestety, całość skansenu jest jedynie współczesną rekonstrukcją.
Tyle rozgrzewki, pora przejść do głównego punktu zwiedzania. Będąc w Holandii, nie sposób pominąc Amsterdam. Portowe miasto dawnych kupców, zbudowane na licznych kanałach, nazywane z tego powodu Wenecją Północy. Choć ma swój klimat, w mieście portowym wolę słodkie pastelowe domki, charakterystyczne dla naszego Gdańska czy duńskiej Kopenhagi. Jednak żadne z tych miast nie może się poszczycić tak dużą ilością kanałów, tak wielkim upakowaniem wszystkiego na małej powierzchni, i oczywiście tak znanym Targiem Kwiatowym. Amsterdam to oczywiście także miasto wolności i swobody, nie sposób więc nie zauważyć sklepików z marihuaną czy pominąć sławetnej Dzielnicy Czerwonych Latarni, w centrum której znajduje się... najstarszy amsterdamski kościół.
Co jeszcze zapamiętam z Amsterdamu? Oczywiście strome schody do hotelowego pokoju, oczywiście kamienice i... płatki nadające miastu radosną atmosferę. Pamiętacie reklamę telewizorów z kolorowymi kuleczkami? W reklamie wszystkie te piłki to jednorazowa akcja, pytanie nawet, czy to nie była tylko komputerowa symulacja. W majowym Amsterdamie... przy każdym podmuchu wiatru w powietrzu unoszą się radośnie tysiące płatków nasiennych nieznanego mi drzewa. Przyznam, że nawet ogromne, kolorowe bańki mydlane nie robią takiego wrażenia...
Gdy ktoś zmęczy się jednak wielkim miastem, polecam wycieczkę do pobliskiego Haarlemu. Miasto o podobnym klimacie co Amsterdam, jednak dużo mniejsze, co znaczy że i dużo spokojniejsze, jest doskonałym miejscem na odpoczynek. Jeśli jednak ktoś wyżej niż odpoczynek w wygodnym kawiarnianym krzesełku ceni spacery, polecam błądzenie w wąskich uliczkach tworzących labirynt prowadzący do Białej Wieży.
Jeśli będziecie przejeżdżać blisko Amsterdamu w piątek, możecie trafić na Targ Sera w pobliskim Alkmarze. Choć atrakcja mocno przereklamowana ściąga nawet nie setki, a tysiące turystów i nie warto specjalnie dla niej jechać do Holandii, to jednak będąc już w pobliżu, szkoda ją przegapić. I ciężko znaleźć wytłumaczenie tej magii która sprawia, że panowie biegający w kolorowych kapelusikach ze specjalnymi „paletami” z serami sprawiają jednak ciekawe wrażenie – no cóż, to trzeba poczuć samemu, o ile uda wam się przebić przez te dzikie tłumy. Jednak trzeba uważać, żeby nie pobłądzić, bo w tym małym miasteczku struktura kanałów i uliczek nie jest tak regularna, jak w Amsterdamie, i nie zawsze znajdzie się przejście tam, gdzie się akurat go spodziewało. Aha, no i jeszcze ten szalony gitarzysta na ulicy...
No, a teraz pora na powrót do wiatraków. Do Zansee Schans wcale nie tak łatwo trafić według notatek sporządzonych na podstawie mapki, jednak się udało. A tu naprawdę mnóstwo wiatraków ustawionych malowniczo wzdłuż rzeki. Niestety, to znów skansen współczesny... I tu, podobnie jak w Arnhem, można zobaczyć, do jakich celów Holendrzy potrafili spożytkować siłę wiatru i w jaki sposób tego dokonali. No, i te wszędobylskie czaple też robią wrażenie, zwłaszcza, że nie stronią zbytnio od ludzi. Zwłaszcza, gdy staną z gracją wśród wiejskich chat, wyglądają nawet naturalniej, niż jakże liczna zwierzyna hodowlana...
No tak, nie wspomniałem jeszcze o tulipanach, a przecież Holandia to największy producent roślin cebulkowych. Niestety, wiosna w Holandii zaczyna się chyba o 2 tygodnie wcześniej niż w Polsce, więc ogromne pola tulipanów w dużej mierze już przekwitły, i tylko gdzieniegdzie widać kolorowe łany. Ciężko też robić zdjęcia prowadząc samochód, a zatrzymać się niekoniecznie jest gdzie... Na szczęście w pobliżu Keukenhof udaje się znaleźć małe tulipanowe poletko przy drodze. A potem już zwiedzanie wielkiego parku-ogrodu, w którym wszyscy tutejsi hodowcy prezentują swe najznamienitsze okazy kwiatów... Choć znajdująca się na terenie parku jedynie lekko zainteresowała, jednak udało się zrobić bardzo ciekawe moim zdaniem zdjęcia, czego akurat się nie spodziewałem.
A potem już Haga. Urzędowa stolica Holandii (obok turystycznej, którą jest Amsterdam – obydwa miasta są konstytucyjnie wpisane jako stolica kraju!), a równocześnie urzędowa stolica Unii Europejskiej. To tu, w przepięknym zamku, znajduje się europejski Trybunał Sprawiedliwości. Oddalając się jeszcze bardziej od centrum, przez duże jak na miasto parko-lasy, dochodzi się do Madurodam – parku holenderskich miniatur, gdzie w ciągu kilku godzin można obejrzeć wszystkie zabytki tego kraju. Choć z jednej strony idea znacząco przypomina park miniatur w Legolandzie, to jednak ze względu na odmienne wykonanie, budynki nabierają znacznie większego realizmu.
Z Rotterdamu, warto wybrać się do Schiedam. Choć to znacznie mniej znane miasteczko, to właśnie tu znajdują się największe europejskie wiatraki, pochodzące jeszcze z XVIII wieku. Rozrzucone pozornie bezładnie, wyznaczają granicę starego miasta. I kolejne kanały będące równocześnie ogromną przystanią dla barek, żaglowców i wszelakich łódek, czyli to, co z morza lubię najbardziej ;)
Jednak największe skupisko wiatraków to Kinderdijk. Chyba najważniejszą funkcją holenderskich wiatraków to jednak odwadnianie terenu. Holandia, jako kraj położony w dużym stopniu poniżej poziomu morza, musiała jakoś sobie radzić z odwadnianiem pól uprawnych. Właśnie temu celowi służyły wiatraki, z których każdy „podnosił” wodę o metr, czasem nawet ledwie o pół, do wyżej położonego koryta. Z tego koryta kolejny wiatrak zabierał wodę do kolejnego koryta, i w ten sposób woda z zalanych pól przekazywana była do znajdującej się wyżej rzeki, którą spływała do morza. Oprócz „szeregowego” łączenia wiatraków, mającego na celu jak najwyższe podniesienie wody, stosowano także „równoległe” wiatraki, mające zwiększyć ilość odprowadzanej wody. Właśnie poprzez takie kombinacje w jednym miejscu skupiono ponad 19 wiatraków. Będąc w Kinderdijk, oprócz spaceru wzdłuż wiatraków, polecam też przepłynąć się wśród nich łodzią.
Na koniec Rotterdam. Miasto, które zawsze kojarzyło mi się z awanturniczą przygodą, piratami, wyścigami żaglowców... Zburzone prawie w całości w czasie II wojny światowej miasto, obecnie raczej jest synonimem nowoczesności, niż historii. A jednak mimo bombardowań, duch przekory i rozrabiactwa przetrwał w tym mieście, co widać po stojących tu budowlach. Choć pozornie zbudowane z podstawowych brył geometrycznych, miasto zadziwia różnorodnością kształtów, nieustanną kłótnią prostych, krzywych, licznych płaszczyzn będącej w ciągłej opozycji z pozostałymi... Dlatego koniecznie trzeba obejrzeć centrum. Mówię oczywiście o kubicznych formach budynków ponad ulicą Blaak (czyli przejście nazywające się Overblaak), o stacji metra Rotterdam Blak. Jeśli pomyślicie, że chcielibyście zobaczyć, jak wygląda wnętrze jednego z takich kubicznych „kopniętych” domków, nie myślcie sobie, że jesteście oryginalni. Przechodząc ponad Blaakiem, z pewnością na wejściu do jednego z domków, na drzwiach powyżej schodów, zobaczycie napis „muzeum”. Tam właśnie za symboliczną opłatę (zwłaszcza jak na warunki holenderskie) 3 euro może obejrzeć taki właśnie dziwny domek, wymagający od gospodarza niesamowitej kreatywności (bo ciężko tu wstawić standardowe meble choćby z Ikei).
I to chyba już koniec zwiedzania Holandii... Trzeba przyznać, że ciekawy to kraj i zaskakujący, bo to co miało być największymi atrakcjami, lekko rozczarowało, za to, co miało być zaledwie ciekawostką – okazało się największymi atrakcjami. Ten kraj doskonale pokazuje, jak słabo każdy z nas zna swoje preferencje turystyczne...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz