wtorek, 6 maja 2014

Zagubiony we mgle, gdzieś na granicy powiatów

To był deszczowy dzień we Wrocławiu. Jakoś w tym roku pogoda ma takie dziwne tendencje, że jak akurat nigdzie nie wyjeżdżam, jak nie jesteś na jakimś konwencie, nie biorę dodatkowych zajęć w pracy – to bardzo często pogoda jest „pod zdechłym psem”. Oczywiście, w większość pozostałych weekendów jest słoneczko i w ogóle – no, ale jak mi zależy na dobrej pogodzie, to ta złośliwie pokazuje jęzora. 
Ale co tam, ruszyć się czasem trzeba, bo jakiś długi okres przestoju się napatoczył, poza tymczasem to ciekawie ruszyć się przy innej pogodzie, może na inne klimaty zdjęciowe się też trafi?

No więc postanowione: mimo deszczu, słoty, niepogody, ruszam się z domu. Kierunek: południe. Na samym wylocie dziwne zaskoczenie. No bo wyobraźcie sobie mgłę (bo tak w ogóle, w czasie gdy na północy Wrocławia padało i było widać chmury, to tak od rynku na południe zaczynała się coraz gęstsza mgła...) No więc wyobraźcie sobie mgłę tak gęstą, że gdy widzisz światła poprzedzającego cię pojazdu, to jesteś od niego w odległości tylko tyle co bezpiecznej – albo i bliżej. Jako iż mało kierowców decyduje się na jazdę w taką pogodę – to widzisz głównie kawałek czarnego, linię ciągłą mieszaną z przerywaną po prawej, i nic więcej. Wiesz, że gdzieś tam, po prawej od drogi, jest las – ale mgła jest tak gęsta, że tylko wiesz, bo pamiętasz, jeśli widać drzewa, to tylko te pojedyncze stojące przy drodze. I nagle z tej mgły wyłania się kramik, zaciekawiony co już sprzedają przy drodze, ledwie kątem oka dostrzegasz napis „truskawki”.

Oczywiście, w maju byłoby to żadne zaskoczenie, ale wycieczka o której piszę to akurat wydarzenie sprzed miesiąca, z czasu, gdy nawet te hiszpańskie truskawki dopiero się pojawiały na rynku, a co tu mówić o polskich? No i właśnie, truskawki raczej potrzebują słońca, ciepła, za to nie lubią zbyt dużej ilości deszczów bo gniją... a tu masz, wilgotność tak wysoka, że nic nie widać, słońca zza tej mgły nie widać, a oni tu truskawki...

No, ale jadę dalej. Do Łagiewników droga prosta, nawet po drodze mgła gdzieś się zawieruszyła, dalej oczywiście od roku nie postawiono dobrych drogowskazów, więc na czuja bardziej staram się kierować w kierunku Dzierżoniowa, i gps jak zwykle nie okazuje się zbyt pomocny. W Dzierżoniowe jeszcze większe zaskoczenie, bo okazuje się, że z bliżej nie znanych przyczyn połowa miasta zamknięta. Włącznie z rynkiem, przez który uparcie próbuje mnie prowadzić GPS. Oczywiście, w takich warunkach należy kierować się drogowskazami objazdów – baa, szkoda, że ktoś zapomniał ich postawić. Powiem tylko, że po wyjechaniu z Dzierżoniowa odpowiednim wyjazdem, dalsza droga okazała się banałem. Na otarcie łez za głupio straconym czasem (bo przy okazji przeszedłem się po Dzierżoniowie, ale nie specjalnie jest o czym opowiadać) w miarę podjeżdżania w górę powoli zaczęła wracać mgła... niestety, na krętej, wąskiej drodze ciężko się zatrzymać żeby zrobić piękne zdjęcia.
Tak oto dojeżdżam do Przełęczy Jugowskiej. Na parkingu prawie, że pusto, a jednak okazuje się, że obsługa pilnuje. Aż się zdziwiłem, że przy tak małej ilości chętnych chce im się pilnować – ale jak się okazuje, od niedawna właściciele prowadzą ten interes i tym bardziej zależy im na tym, żeby klienci się przyzwyczaili do tego miejsca. Tak więc 5 złotych za parking, jednak okazuje się, że opłata zawiera już ciepłą herbatę w bonusie. Miła odmiana, ale zostawmy sobie ciepłe napoje na rozgrzewkę po powrocie, bo wilgoć może okazać się trochę wychładzająca.
Skoro rano powiedzieliśmy sobie: na południe, to wypadałoby być konsekwentnym – a więc trasa w kierunku Przełęczy Woliborskiej. Jeszcze tylko konsultacje z obsługą parkingu, którędy iść (i tu trzeba ich pochwalić) i można ruszać. Na początek trasa, która wydawała się być trudniejsza, bo dłuższa. Czyli niebieski szlak rowerowy. 
Orczyk-widmo
Szeroka droga, którą mógłbym przejechać swoim autem, słowem, nie ma o czym się rozpisywać... STOP!!! Z przodu, tam gdzie drzewa ustępują miejsca polanie, jakiś dziwny szum. Nie, nie potoku, bo drobnych ciurków spływających z góry tu pełno. Tak jakby pracował wyciąg narciarski. I fakt, coś tam stoi, charakterystycznie „wywalony” dla równowagi słup z kołami napędowymi. Podchodząc bliżej widzę, że faktycznie, koła się kręcą, widać nawet, że linka się przesuwa... tylko żadnego narciarza nie widać. Zresztą, co tu się dziwić, śniegu w tym roku dużo nie było, za to w międzyczasie już 20-stopniowe upały były, więc roztopiły się pewnie ostatnie resztki... a orczyk pracuje. Takie surrealistyczne oderwanie od rzeczywistości: mgła, słaba widoczność, mimo iż to wielki obszar leśny to ledwo widać najbliższe drzewa, cisza prawie absolutna, i tylko ten dziwny, jednostajny szum kręcącej się kolejki.



Bielawska polanka skąpana we mgle
Chwila zadumy i ruszam dalej. Kilometry szybko mijają pod butami bo podejść ani zejść prawie że nie ma, jedynie trochę postojów na zdjęcia, bo co rusz próbuję pomęczyć swój aparat i siebie tą mgłą. Jednak bez żadnych godnych wspomnienia faktów dochodzę do Bielawskiej Polanki. Całkiem przyjemne miejsce na postój, jednak wszędobylska mgła raczej nie skłania do zbytniego zwalniania tempa. Jedynie szybkie zapoznanie się ze stojącą tu tablicą z mapą (z której wynika, że zaliczę 3/4 trasy nietoperza, kawałek okazuje się, że szedłem równolegle do niej) i pora ruszać dalej w drogę.
Dalej jednak już nie tą szutrówką, i to nie tylko dlatego, że mało ciekawa. Po pierwsze, raczej daleko nią nie dojdę, nawet gdybym długo nią szedł. Po prostu dochodzi ona do Przełęczy Woliborskiej tak wielkim łukiem, że trasa robi się 2-3 razy dłuższa. Tak więc teraz już trochę węższą drogą, wśród głównie świerkowego lasu powoli podążam pod górę. Gdzieś po drodze sztuczna polanka powstała poprzez wycinkę lasu, szczyt Popielak ze znacznie większą leśną „łysinką”, potem zejście i powoli dochodzę do kolejnej Polanki. Z daleka, wśród mrocznej mgły, powoli wyłania się złowieszczy znak: wysoki „pieniek” w kształcie, który kojarzyć mi się może jedynie z okładką gry Diablo. Jak się zresztą okazuje, słupek raczej nie był nastawiony do mnie pozytywnie, skoro wisiał na nim zakaz wchodzenia z powodu prac leśnych. Oczywiście, jak zwykle ostrzeżenie to wisiało w taki sposób, że o ostrzeżeniu dowiaduje się dopiero wychodząc z terenu ścinki – na szczęście w niedzielę leśnicy raczej nie pracują. 
Czy to znak, że pora zawracać?
Patrząc na mapę i zegarek równocześnie dochodzę do wniosku, że do samej Przełęczy pewnie nie dojdę, ale może warto przejść chociaż jeszcze kawałek? Tak więc czeka mnie forsowanie zalanej drogi, potem trochę bardziej strome podejście niż ostatnio... to może przejdę jeszcze kawałek? Tak więc jeszcze kawałek przez rozległy młodnik, kolejny pagórek, a na jego szczycie całkiem spore zwalone drzewo, tak rozłożyste, że nie tak łatwo znaleźć jakieś obejście i praktycznie trzeba przechodzić przez zwalone gałęzie. Przy kolejnym zwalonym drzewie, tym razem prostszym do przejścia, postanawiam jednak zawrócić, bo z daleka daje się zauważyć całkiem duża i hałaśliwa grupka, więc skoro mam nie dojść do kolejnej przełęczy (do Kobylca, czy poprzedzającego go jeszcze ciut wyższego szczytu chyba mi jednak trochę zostało), to może teraz już pora zawrócić?

Widok z Bielawskiej Polanki w kierunku na Kalenicę
Tak więc do Bielawskiej Polanki wracam tą samą drogą, a w międzyczasie powoli zaczyna zanikać mgła. Jako iż z powodu mniejszej wilgotności czuć jakby było cieplej, tu postanawiam zrobić pierwszy swój dłuższy postój tego dnia. Tak, tak, wokół mnie pozostają jedynie niedobitki mgła. Wśród mocno przerzedzonych drzew za drewnianym schronem, tylko wśród najdalszych drzew widać jakieś lekkie rozmycie, w pierwszym planie mgły brak. Dumną monotonię rzadkiego lasu iglastego burzą jedynie obszary nasadzeń bukowego młodnika. Jednak w miarę zbliżania się do Kalenicy, powoli wracają drzewa iglaste.



Droga z Bielawskiej Polanki w kierunku na Przełęcz Jugowską
Oczywiście, skoro zaznaczono na mapie, to na Kalenicy obowiązkowo trzeba było wejść na wieżę widokową. Choć oczywiście, zaskoczenia nie było – gdy perspektywa pozwala oddalić horyzont od siebie, mgła daje o sobie znać. Widoczność kiepska, po trosze o ile pamiętam wieżę już za bardzo zarastają drzewa, ale z pewnością tego dnia główną przeszkodą była mgła.
Po zejściu z wieży ruszam dalej szlakiem. Kawałek dalej droga lekkim łukiem omija grupę wystających z ziemi dużych kamieni. Że akurat miejsce to odwiedziłem krótko po tym, jak znajomi z Warszawy chwali się swoimi zdjęciami z Gry o Tron, to i wyobraźnia też już była lekko ukierunkowana. Jednak gdyby porównywać te trony... ten filmowy, choć pełen szczegółów kusił przepychem i luksusem (choć o ironio, nie wyglądał na zbyt wygodny do siedzenia). Ten naturalny, mimo swej prostoty i minimalizmu (a może to właśnie dzięki nim) o wiele bardziej kojarzył się z powagą i dostojnością tego miejsca, a równocześnie przestrzeń i miękka trawa kojarzyła się z wygodnie rozłożonymi wokół damami dworu.
Tymczasem kawałek dalej doganiam grupkę, która ruszyła z Kalenicy w czasie, gdy ja próbowałem podziwiać widoki. Okazuje się, że z Rzeczki wybrali się na Wielką Sowę, a że już siłą rozpędu... to doszli do Kalenicy. I że ten rozpęd, to nie taka fajna sprawa, bo potem wrócić trzeba, więc jak by było ciut bliżej... koniec końców stwierdzili, że jednak nie będą mnie nakłaniać do jazdy moim małym autkiem w 6 czy 7 osób i wrócą na własnych nogach. Tyle im pomogłem, że skorzystali z mapy (wybrali się bez), trochę doradziłem w kwestii wyboru drogi powrotnej, między innymi, że mogę sobie zaoszczędzić kwadrans drogi nie zaglądając do i tak nieczynnego schroniska. Tak, parking kojarzyli, głównie z „dziwnie wyglądającej szarlotki”, co akurat nie poprawiło mi humoru, bo liczyłem, że do darmowej herbatki dokupię sobie jeszcze jakieś ciasto dla smaku. Kawałek dalej, i na tej samej szutrówce którą zaczynałem kilka godzin temu, już w miarę blisko parkingu rozstajemy się. Mi wypada jeszcze raz pójść kilkadziesiąt metrów „z powrotem” (w tym samym kierunku co rano – przeciwnie do parkingu), do miejsca, gdzie szlak zwinnie wywija się w dół. (Tu radzę uważać, to zejście nie jest zbyt widocznie oznakowane, raczej pamiętałem je sprzed kilku godzin niż zauważyłem oznakowanie w tym momencie).
Po chwili droga z wąskiego przejścia między drzewami staje się raczej śladem ścieżki. W końcu wśród szeroko rozstawionych drzew, w lekki zagłębieniu skoncentrowanym wokół płynącego niżej strumienia nie ma większego znaczenia czy idziesz drogą, czy dwa drzewa od niej. I tak oto dochodzę do nieczynnego schroniska, które w tej mgle wygląda jeszcze bardziej opuszczenie. Teraz znów kawalątek pod górkę, obok ledwo wystających ponad ziemię ruin, i wracam na parking.
No właśnie, wracając do parkingu, dziwnie wyglądającej szarlotki... trzeba przyznać, że krzykliwe napisy na szybach stojącej na środku budki i to akwarium pod ladą (na kiego czorta w tym miejscu akwarium???) nie zachęcają do spędzenia tu miejsca. Środek też jeszcze surowo i mało klimatycznie wygląda, choć widać, że miejsce można zrobić ciekawiej i właściciele powoli idą w tym kierunku. W szarlotce nie dopatrzyłem się ani niczego dziwnego, ani niczego zachęcającego do konsumpcji, ale ciężko zrobić szarlotkę która swym wyglądem zachwyci osobę, która nie jest wielkim fanem jabłeczników. Szarlotka jak szarlotka, czy jest coś „nie-jabłecznikowatego”? Na szczęście jest: piernik. To lubię. Zaskakujący... gdy wdaje się z rozmowę z obsługą na jego temat, wychodzi, czemu tak trochę nietypowo smakuje. Ananas i jeszcze jeden owoc (po prostu nie pamiętam jaki) to faktycznie to, co skłoniło mnie do zapytania, ale okazuje się, że ten piernik jest... marchewkowy. Nie, to nie ciasto marchewkowe, to jednak jest inne, po prostu piernik marchewkowy. Z ananasem, bakaliami, z przyprawami korzennymi dającymi się łatwo wyczuć, ale nie narzucającymi się smakiem (chociaż wolę takie narzucające się :), domowej roboty – chyba nie trzeba więcej przyimków żeby je zareklamować? No dobrze, jakby ktoś miał wątpliwości – oczywiście, że pyszne!!!


Dalsza rozmowa daje więcej informacji o „budzie parkingowej”. Właściciele są tu dopiero od roku, na górze znajduje się wypożyczalnia sprzętu zimowego, o tej porze roku oczywiście nieczynna, prowadzone są rozmowy, żeby zrobić tu też bezpłatny punkt pomocy rowerowej. Przy okazji dzięki uprzejmości właścicieli załapuję się na przedpremierowy pokaz prezentacji ze starymi zdjęciami tego miejsca, jeszcze w czasach, gdy stało tam schronisko (nie, nie mówię o pobliskiej zygmuntówce – tu było kolejne). Włącznie ze zdjęciem z dokładnie takiej perspektywy, jakbym wyglądał przez okno. Docelowo, zdjęcia mają wylądować w ramkach i zawisnąć na ścianach, co ma być jednym z kroków upiększania tego miejsca (ale błagam, zmyjcie te napisy żarówiastym markerem z szyb!!!). Docelowo opłata za parking ma pozostać na poziomie 5 złotych, ale ma to być traktowane w całości jako przedpłata na szeroko rozumianą konsumpcję (a więc, nie tylko praktykowana obecnie herbata, ale także kawa, ciasto – kto co woli). Czy tak będziecie? Pożyjemy, zobaczymy, właścicielom życzę, aby się ten interes rozwinął, bo może to być ciekawe miejsce na postój.
Aha, obiecałem wam wyjawić zagadkę orczyka zagubionego we mgle. Okazuje się, że wśród narciarzy obowiązuje tradycja „czekoladowego zjazdu” (mogłem pomylić drugi człon nazwy, na pewno coś z czekoladą). Gdy już kończy się sezon, gdy śnieg ustąpi miejsca ciapie i błotu (brrr, przedwiośnie... to paskudztwo można celebrować???), niektórzy narciarze wyciągają swoje stare, zajechane narty, których już naprawdę nie szkoda, bo nadają się tylko do wyrzucenia, i „dojeżdżają” je na takich „czekoladowych dniach”. Oczywiście, że człowiek wychodzi z czegoś takiego ubłocony jak po niektórych wędrówkach, ale podobno taka atrakcja zapewnia niepowtarzalne przeżycia. Sam osobiście nie próbowałem, i podobno nie dla początkujących narciarzy (a ja nawet początkujący nie jestem).
A potem już tylko jazda samochodem do domu. W radiu zaczyna grać Enej... „Tak smakuje życie”. W pierwszej chwili pomyślałem, że będzie doskonale pasować do wpisu, potem – że nie, nie, zbyt radosne, zbyt wesołe do tego dnia zadumy. Ale przecież właśnie tak smakuje prawdziwe życie – tajemniczą mgłą, żywymi kolorami natury wybijającymi się z pogodowej szarugi, wysiłkiem i wynikającym z niego zmęczeniem. I oczywiście marchewkowym piernikiem!!!!

3 komentarze:

  1. Świetny opis wycieczki, no i dowiedziałam się czegoś nowego - nawet nie wiedziałam, że narciarze mają swój "czekoladowy" zwyczaj :)
    Przecudowne zdjęcia, szczególnie urzekło mnie zdjęcie numer 2 :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam, czy mogę prosić o kontakt? edukacja@gallen.pl

    OdpowiedzUsuń
  3. magiczne mgliste zdjęcia. wyglądają nieco jesiennie, trudno uwierzyć, że to wiosna...
    pozdrawiam z również "prawie górskiego" Krakowa.

    OdpowiedzUsuń