To był deszczowy dzień we Wrocławiu.
Jakoś w tym roku pogoda ma takie dziwne tendencje, że jak akurat
nigdzie nie wyjeżdżam, jak nie jesteś na jakimś konwencie, nie
biorę dodatkowych zajęć w pracy – to bardzo często pogoda jest
„pod zdechłym psem”. Oczywiście, w większość pozostałych
weekendów jest słoneczko i w ogóle – no, ale jak mi zależy na
dobrej pogodzie, to ta złośliwie pokazuje jęzora.
Ale co tam,
ruszyć się czasem trzeba, bo jakiś długi okres przestoju się
napatoczył, poza tymczasem to ciekawie ruszyć się przy innej
pogodzie, może na inne klimaty zdjęciowe się też trafi?
No więc postanowione: mimo deszczu,
słoty, niepogody, ruszam się z domu. Kierunek: południe. Na samym
wylocie dziwne zaskoczenie. No bo wyobraźcie sobie mgłę (bo tak w
ogóle, w czasie gdy na północy Wrocławia padało i było widać
chmury, to tak od rynku na południe zaczynała się coraz gęstsza
mgła...) No więc wyobraźcie sobie mgłę tak gęstą, że gdy
widzisz światła poprzedzającego cię pojazdu, to jesteś od niego
w odległości tylko tyle co bezpiecznej – albo i bliżej. Jako iż
mało kierowców decyduje się na jazdę w taką pogodę – to
widzisz głównie kawałek czarnego, linię ciągłą mieszaną z
przerywaną po prawej, i nic więcej. Wiesz, że gdzieś tam, po
prawej od drogi, jest las – ale mgła jest tak gęsta, że tylko
wiesz, bo pamiętasz, jeśli widać drzewa, to tylko te pojedyncze
stojące przy drodze. I nagle z tej mgły wyłania się kramik,
zaciekawiony co już sprzedają przy drodze, ledwie kątem oka
dostrzegasz napis „truskawki”.
Oczywiście, w maju byłoby to żadne
zaskoczenie, ale wycieczka o której piszę to akurat wydarzenie
sprzed miesiąca, z czasu, gdy nawet te hiszpańskie truskawki
dopiero się pojawiały na rynku, a co tu mówić o polskich? No i
właśnie, truskawki raczej potrzebują słońca, ciepła, za to nie
lubią zbyt dużej ilości deszczów bo gniją... a tu masz,
wilgotność tak wysoka, że nic nie widać, słońca zza tej mgły
nie widać, a oni tu truskawki...
No, ale jadę dalej. Do Łagiewników
droga prosta, nawet po drodze mgła gdzieś się zawieruszyła, dalej
oczywiście od roku nie postawiono dobrych drogowskazów, więc na
czuja bardziej staram się kierować w kierunku Dzierżoniowa, i gps
jak zwykle nie okazuje się zbyt pomocny. W Dzierżoniowe jeszcze
większe zaskoczenie, bo okazuje się, że z bliżej nie znanych
przyczyn połowa miasta zamknięta. Włącznie z rynkiem, przez który
uparcie próbuje mnie prowadzić GPS. Oczywiście, w takich warunkach
należy kierować się drogowskazami objazdów – baa, szkoda, że
ktoś zapomniał ich postawić. Powiem tylko, że po wyjechaniu z
Dzierżoniowa odpowiednim wyjazdem, dalsza droga okazała się
banałem. Na otarcie łez za głupio straconym czasem (bo przy okazji
przeszedłem się po Dzierżoniowie, ale nie specjalnie jest o czym
opowiadać) w miarę podjeżdżania w górę powoli zaczęła wracać
mgła... niestety, na krętej, wąskiej drodze ciężko się
zatrzymać żeby zrobić piękne zdjęcia.
Tak oto dojeżdżam do Przełęczy
Jugowskiej. Na parkingu prawie, że pusto, a jednak okazuje się, że
obsługa pilnuje. Aż się zdziwiłem, że przy tak małej ilości
chętnych chce im się pilnować – ale jak się okazuje, od
niedawna właściciele prowadzą ten interes i tym bardziej zależy
im na tym, żeby klienci się przyzwyczaili do tego miejsca. Tak więc
5 złotych za parking, jednak okazuje się, że opłata zawiera już
ciepłą herbatę w bonusie. Miła odmiana, ale zostawmy sobie ciepłe
napoje na rozgrzewkę po powrocie, bo wilgoć może okazać się
trochę wychładzająca.
Skoro rano powiedzieliśmy sobie: na
południe, to wypadałoby być konsekwentnym – a więc trasa w
kierunku Przełęczy Woliborskiej. Jeszcze tylko konsultacje z
obsługą parkingu, którędy iść (i tu trzeba ich pochwalić) i
można ruszać. Na początek trasa, która wydawała się być
trudniejsza, bo dłuższa. Czyli niebieski szlak rowerowy.
Orczyk-widmo |
Szeroka
droga, którą mógłbym przejechać swoim autem, słowem, nie ma o
czym się rozpisywać... STOP!!! Z przodu, tam gdzie drzewa ustępują
miejsca polanie, jakiś dziwny szum. Nie, nie potoku, bo drobnych
ciurków spływających z góry tu pełno. Tak jakby pracował wyciąg
narciarski. I fakt, coś tam stoi, charakterystycznie „wywalony”
dla równowagi słup z kołami napędowymi. Podchodząc bliżej
widzę, że faktycznie, koła się kręcą, widać nawet, że linka
się przesuwa... tylko żadnego narciarza nie widać. Zresztą, co tu
się dziwić, śniegu w tym roku dużo nie było, za to w
międzyczasie już 20-stopniowe upały były, więc roztopiły się
pewnie ostatnie resztki... a orczyk pracuje. Takie surrealistyczne
oderwanie od rzeczywistości: mgła, słaba widoczność, mimo iż to
wielki obszar leśny to ledwo widać najbliższe drzewa, cisza prawie
absolutna, i tylko ten dziwny, jednostajny szum kręcącej się
kolejki.
Bielawska polanka skąpana we mgle |
Chwila zadumy i ruszam dalej. Kilometry
szybko mijają pod butami bo podejść ani zejść prawie że nie ma,
jedynie trochę postojów na zdjęcia, bo co rusz próbuję pomęczyć
swój aparat i siebie tą mgłą. Jednak bez żadnych godnych
wspomnienia faktów dochodzę do Bielawskiej Polanki. Całkiem
przyjemne miejsce na postój, jednak wszędobylska mgła raczej nie
skłania do zbytniego zwalniania tempa. Jedynie szybkie zapoznanie
się ze stojącą tu tablicą z mapą (z której wynika, że zaliczę
3/4 trasy nietoperza, kawałek okazuje się, że szedłem równolegle
do niej) i pora ruszać dalej w drogę.
Dalej jednak już nie tą szutrówką,
i to nie tylko dlatego, że mało ciekawa. Po pierwsze, raczej daleko
nią nie dojdę, nawet gdybym długo nią szedł. Po prostu dochodzi
ona do Przełęczy Woliborskiej tak wielkim łukiem, że trasa robi
się 2-3 razy dłuższa. Tak więc teraz już trochę węższą
drogą, wśród głównie świerkowego lasu powoli podążam pod
górę. Gdzieś po drodze sztuczna polanka powstała poprzez wycinkę
lasu, szczyt Popielak ze znacznie większą leśną „łysinką”,
potem zejście i powoli dochodzę do kolejnej Polanki. Z daleka,
wśród mrocznej mgły, powoli wyłania się złowieszczy znak:
wysoki „pieniek” w kształcie, który kojarzyć mi się może
jedynie z okładką gry Diablo. Jak się zresztą okazuje, słupek
raczej nie był nastawiony do mnie pozytywnie, skoro wisiał na nim
zakaz wchodzenia z powodu prac leśnych. Oczywiście, jak zwykle
ostrzeżenie to wisiało w taki sposób, że o ostrzeżeniu dowiaduje
się dopiero wychodząc z terenu ścinki – na szczęście w
niedzielę leśnicy raczej nie pracują.
Czy to znak, że pora zawracać? |
Patrząc na mapę i zegarek
równocześnie dochodzę do wniosku, że do samej Przełęczy pewnie
nie dojdę, ale może warto przejść chociaż jeszcze kawałek? Tak
więc czeka mnie forsowanie zalanej drogi, potem trochę bardziej
strome podejście niż ostatnio... to może przejdę jeszcze kawałek?
Tak więc jeszcze kawałek przez rozległy młodnik, kolejny pagórek,
a na jego szczycie całkiem spore zwalone drzewo, tak rozłożyste,
że nie tak łatwo znaleźć jakieś obejście i praktycznie trzeba
przechodzić przez zwalone gałęzie. Przy kolejnym zwalonym drzewie,
tym razem prostszym do przejścia, postanawiam jednak zawrócić, bo
z daleka daje się zauważyć całkiem duża i hałaśliwa grupka,
więc skoro mam nie dojść do kolejnej przełęczy (do Kobylca, czy
poprzedzającego go jeszcze ciut wyższego szczytu chyba mi jednak
trochę zostało), to może teraz już pora zawrócić?
Widok z Bielawskiej Polanki w kierunku na Kalenicę |
Tak więc do Bielawskiej Polanki wracam tą samą drogą, a w międzyczasie powoli zaczyna zanikać mgła. Jako iż z powodu mniejszej wilgotności czuć jakby było cieplej, tu postanawiam zrobić pierwszy swój dłuższy postój tego dnia. Tak, tak, wokół mnie pozostają jedynie niedobitki mgła. Wśród mocno przerzedzonych drzew za drewnianym schronem, tylko wśród najdalszych drzew widać jakieś lekkie rozmycie, w pierwszym planie mgły brak. Dumną monotonię rzadkiego lasu iglastego burzą jedynie obszary nasadzeń bukowego młodnika. Jednak w miarę zbliżania się do Kalenicy, powoli wracają drzewa iglaste.
Droga z Bielawskiej Polanki w kierunku na Przełęcz Jugowską |
Oczywiście, skoro zaznaczono na mapie,
to na Kalenicy obowiązkowo trzeba było wejść na wieżę widokową.
Choć oczywiście, zaskoczenia nie było – gdy perspektywa pozwala
oddalić horyzont od siebie, mgła daje o sobie znać. Widoczność
kiepska, po trosze o ile pamiętam wieżę już za bardzo zarastają
drzewa, ale z pewnością tego dnia główną przeszkodą była mgła.
Po zejściu z wieży ruszam dalej
szlakiem. Kawałek dalej droga lekkim łukiem omija grupę
wystających z ziemi dużych kamieni. Że akurat miejsce to
odwiedziłem krótko po tym, jak znajomi z Warszawy chwali się
swoimi zdjęciami z Gry o Tron, to i wyobraźnia też już była
lekko ukierunkowana. Jednak gdyby porównywać te trony... ten
filmowy, choć pełen szczegółów kusił przepychem i luksusem
(choć o ironio, nie wyglądał na zbyt wygodny do siedzenia). Ten
naturalny, mimo swej prostoty i minimalizmu (a może to właśnie
dzięki nim) o wiele bardziej kojarzył się z powagą i dostojnością
tego miejsca, a równocześnie przestrzeń i miękka trawa kojarzyła
się z wygodnie rozłożonymi wokół damami dworu.
Tymczasem kawałek dalej doganiam
grupkę, która ruszyła z Kalenicy w czasie, gdy ja próbowałem
podziwiać widoki. Okazuje się, że z Rzeczki wybrali się na Wielką
Sowę, a że już siłą rozpędu... to doszli do Kalenicy. I że ten
rozpęd, to nie taka fajna sprawa, bo potem wrócić trzeba, więc
jak by było ciut bliżej... koniec końców stwierdzili, że jednak
nie będą mnie nakłaniać do jazdy moim małym autkiem w 6 czy 7
osób i wrócą na własnych nogach. Tyle im pomogłem, że
skorzystali z mapy (wybrali się bez), trochę doradziłem w kwestii
wyboru drogi powrotnej, między innymi, że mogę sobie zaoszczędzić
kwadrans drogi nie zaglądając do i tak nieczynnego schroniska. Tak,
parking kojarzyli, głównie z „dziwnie wyglądającej szarlotki”,
co akurat nie poprawiło mi humoru, bo liczyłem, że do darmowej
herbatki dokupię sobie jeszcze jakieś ciasto dla smaku. Kawałek
dalej, i na tej samej szutrówce którą zaczynałem kilka godzin
temu, już w miarę blisko parkingu rozstajemy się. Mi wypada
jeszcze raz pójść kilkadziesiąt metrów „z powrotem” (w tym
samym kierunku co rano – przeciwnie do parkingu), do miejsca, gdzie
szlak zwinnie wywija się w dół. (Tu radzę uważać, to zejście
nie jest zbyt widocznie oznakowane, raczej pamiętałem je sprzed
kilku godzin niż zauważyłem oznakowanie w tym momencie).
Po chwili droga z wąskiego przejścia
między drzewami staje się raczej śladem ścieżki. W końcu wśród
szeroko rozstawionych drzew, w lekki zagłębieniu skoncentrowanym
wokół płynącego niżej strumienia nie ma większego znaczenia czy
idziesz drogą, czy dwa drzewa od niej. I tak oto dochodzę do
nieczynnego schroniska, które w tej mgle wygląda jeszcze bardziej
opuszczenie. Teraz znów kawalątek pod górkę, obok ledwo
wystających ponad ziemię ruin, i wracam na parking.
No właśnie, wracając do parkingu,
dziwnie wyglądającej szarlotki... trzeba przyznać, że krzykliwe
napisy na szybach stojącej na środku budki i to akwarium pod ladą
(na kiego czorta w tym miejscu akwarium???) nie zachęcają do
spędzenia tu miejsca. Środek też jeszcze surowo i mało
klimatycznie wygląda, choć widać, że miejsce można zrobić
ciekawiej i właściciele powoli idą w tym kierunku. W szarlotce nie
dopatrzyłem się ani niczego dziwnego, ani niczego zachęcającego
do konsumpcji, ale ciężko zrobić szarlotkę która swym wyglądem
zachwyci osobę, która nie jest wielkim fanem jabłeczników.
Szarlotka jak szarlotka, czy jest coś „nie-jabłecznikowatego”?
Na szczęście jest: piernik. To lubię. Zaskakujący... gdy wdaje
się z rozmowę z obsługą na jego temat, wychodzi, czemu tak trochę
nietypowo smakuje. Ananas i jeszcze jeden owoc (po prostu nie
pamiętam jaki) to faktycznie to, co skłoniło mnie do zapytania,
ale okazuje się, że ten piernik jest... marchewkowy. Nie, to nie
ciasto marchewkowe, to jednak jest inne, po prostu piernik
marchewkowy. Z ananasem, bakaliami, z przyprawami korzennymi dającymi
się łatwo wyczuć, ale nie narzucającymi się smakiem (chociaż
wolę takie narzucające się :), domowej roboty – chyba nie trzeba
więcej przyimków żeby je zareklamować? No dobrze, jakby ktoś
miał wątpliwości – oczywiście, że pyszne!!!
Dalsza rozmowa daje więcej informacji
o „budzie parkingowej”. Właściciele są tu dopiero od roku, na
górze znajduje się wypożyczalnia sprzętu zimowego, o tej porze
roku oczywiście nieczynna, prowadzone są rozmowy, żeby zrobić tu
też bezpłatny punkt pomocy rowerowej. Przy okazji dzięki
uprzejmości właścicieli załapuję się na przedpremierowy pokaz
prezentacji ze starymi zdjęciami tego miejsca, jeszcze w czasach,
gdy stało tam schronisko (nie, nie mówię o pobliskiej zygmuntówce
– tu było kolejne). Włącznie ze zdjęciem z dokładnie takiej
perspektywy, jakbym wyglądał przez okno. Docelowo, zdjęcia mają
wylądować w ramkach i zawisnąć na ścianach, co ma być jednym z
kroków upiększania tego miejsca (ale błagam, zmyjcie te napisy
żarówiastym markerem z szyb!!!). Docelowo opłata za parking ma
pozostać na poziomie 5 złotych, ale ma to być traktowane w całości
jako przedpłata na szeroko rozumianą konsumpcję (a więc, nie
tylko praktykowana obecnie herbata, ale także kawa, ciasto – kto
co woli). Czy tak będziecie? Pożyjemy, zobaczymy, właścicielom
życzę, aby się ten interes rozwinął, bo może to być ciekawe
miejsce na postój.
Aha, obiecałem wam wyjawić zagadkę
orczyka zagubionego we mgle. Okazuje się, że wśród narciarzy
obowiązuje tradycja „czekoladowego zjazdu” (mogłem pomylić
drugi człon nazwy, na pewno coś z czekoladą). Gdy już kończy się
sezon, gdy śnieg ustąpi miejsca ciapie i błotu (brrr,
przedwiośnie... to paskudztwo można celebrować???), niektórzy
narciarze wyciągają swoje stare, zajechane narty, których już
naprawdę nie szkoda, bo nadają się tylko do wyrzucenia, i
„dojeżdżają” je na takich „czekoladowych dniach”.
Oczywiście, że człowiek wychodzi z czegoś takiego ubłocony jak
po niektórych wędrówkach, ale podobno taka atrakcja zapewnia
niepowtarzalne przeżycia. Sam osobiście nie próbowałem, i podobno
nie dla początkujących narciarzy (a ja nawet początkujący nie
jestem).
A potem już tylko jazda samochodem do
domu. W radiu zaczyna grać Enej... „Tak smakuje życie”. W
pierwszej chwili pomyślałem, że będzie doskonale pasować do
wpisu, potem – że nie, nie, zbyt radosne, zbyt wesołe do tego
dnia zadumy. Ale przecież właśnie tak smakuje prawdziwe życie –
tajemniczą mgłą, żywymi kolorami natury wybijającymi się z
pogodowej szarugi, wysiłkiem i wynikającym z niego zmęczeniem. I
oczywiście marchewkowym piernikiem!!!!
Świetny opis wycieczki, no i dowiedziałam się czegoś nowego - nawet nie wiedziałam, że narciarze mają swój "czekoladowy" zwyczaj :)
OdpowiedzUsuńPrzecudowne zdjęcia, szczególnie urzekło mnie zdjęcie numer 2 :)
Witam, czy mogę prosić o kontakt? edukacja@gallen.pl
OdpowiedzUsuńmagiczne mgliste zdjęcia. wyglądają nieco jesiennie, trudno uwierzyć, że to wiosna...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam z również "prawie górskiego" Krakowa.