Do żółtego szlaku Wzgórz
Trzebnickich przymierzałem się już kilka razy. Czasami chciałem
nim iść, czasami sam przypałętał się w pół kroku – jednak
jakkolwiek bym nie starał, nagle się gdzieś odłączał od
wędrówki. I chociażby go pilnować jak oka w głowie – nagle
rach, ciach – i już nie ma. Ale przecież przed chwilą był. Więc
cofasz się do miejsca, gdzie go ostatnio widziałeś – no tak, tu
jeszcze jest. A kawałek dalej – już go nigdzie nie ma.
Więc postanowiłem się wziąć za
tego huncwota, za tą niesforę straszną. Skoro zawsze gubiłem go w
okolicach Borkowic – to tym razem weźmy się na sposób, zacznę
od Węgrzynowa, a dla pewności – wrócę tą samą drogą (wiem,
nuda – ale na tym polega poświęcenie się dla szczytnego celu :).
No i urwis oczywiście swoje numery
odstawił. Auto zostawione w Węgrzynowie, kawałek wiejską dróżką,
wychodzę na pola – i już go nie ma. Cóż, pozostaje iść na
czuja, według mapy (1:100 000, na dodatek to nie sztabówka – więc
wiecie, że to tylko zgrubna orientacja) i... czuję się
wystrychnięty na dudka. Bo trafiam na asfalt z Droszowa do Borkowic.
Co prawda można by tym asfaltem do Borkowic – ale przecież mi
przyświeca Cel. Czyżby ten malowniczy garb terenu to właśnie
szlak którym miałem iść? No cóż, pozostaje wrócić do
ostatniego skrzyżowania i tam spróbować. Ale śladów nie daje się
zauważyć żadnych – bo przecież śladem nie jest ogromne pole
żółtej nawłoci... więc trochę na czuja, trochę kierując się
jakże niesurviwalową metodą „wejdę na szczyt tego wzgórza to
się rozejrzę” wybieram jakąś drogę na przełaj. Ech, tak jak
uczą szkolenia – włażenie na szczyt wzgórza to nigdy nie jest
dobry pomysł, ale ja się mogę wytłumaczyć – mi nie zależało
na tym, żeby się odnaleźć i wrócić do domu, ja dopiero
rozpoczynałem wędrówkę.
Więc zszedłem ze wzgórza, z powrotem
na drogę która się wzdłuż niego ciągnęła i z której dopiero
co zszedłem. A ta też powoli się wspina, aby na jaką górującą
nad wszystko miedzę się dostać. A wokół te widoki... niejeden
fotograf na takich właśnie pofalowanych wzgórzach robi zdjęcia,
które potem przynoszą mu sławę – a ja właśnie takich zdjęć
nie umiem. Widzę to piękno, doceniam, tylko prostokącik zdjęcia
ciekawie wpakować nie umiem.
I tak nad krajobrazem rozmyślając,
docieram do Mienic. Nie od tej strony co zawsze, z przeciwnej – ale
tylko kilkadziesiąt metrów od tego miejsca co zazwyczaj. A gdy już
wracam na znany sobie teren – to i żółty hultaj się odnalazł.
No patrzcie, zabawił się ze mną w chowanego, a teraz triumfalnie
wraca. O, niedoczekanie twoje, już ja cię na postronku będę
pilnował. I nawet pobliska ruina pałacu mnie od tego zamiaru nie
odciągnie.
Więc bez większych postojów
przechodzę przez wioskę, aby gdzieś tak w jej połowie skręcić w
prawo. Krótki zacieniony wąwóz – i tu już wiem, że mi gdzieś
nicpoń na bok nie ucieknie, co najwyżej przed siebie może, więc
przystaję aby popodziwiać misterne siateczki rozpięte przez pająki
na starym drzewie. Nie, nie takie jak znacie, z kilkumilimetrowymi
oczkami – te raczej przypominają rozpiętą do pojedynczej warstwy
gazę. Taką samą, jak kładzie się na ranę, taką samą, przez
jaką przeciska się magiczne nalewki – tylko drobniejszą nicią
szyte.
A potem długie pole. Tak, to pole już
kojarzę – kiedyś na jego końcu stały kolorowe ule. A może to
rozbiły się tu kolorowe namioty? Tak, kiedyś w drodze powrotnej
prosto zbyt długo się zapędziłem – a potem kombinowałem, jak w
wodę się nie wpakować, jak przez trzciny się przebić. O nie,
żółty szlaku, tu mnie nie oszukasz, nie oszukasz mnie też kawałek
dalej, gdy nagle sobie odbiłeś w prawo – a ja poszedłem sobie
dalej. Wcale droga dłuższa nie wyszła, chyba nawet drobny pagórek
po prawej okazał się ciekawszy od zwykłej drogi, ale nie – tym
razem się nie dam oszukać, nie dam się wycwanić. Chociaż na tym
odcinku tylko tobą udam się do Wilczyna.
Tak to właśnie docieram do Wilczyna.
Jakie są największe atrakcje tej wioski? Uczeni w mowie i piśmie
pewnie zaraz zaczną opowiadać o dworku szlacheckim, o leśniczówce
zabytkowej, o wilczej gospodzie z jakże ciekawą drewnianą
sztukaterią na ścianie wejściowej – a mnie urzekają tam
wiejskie „pruskie domki”. Takie, jakie znajdziecie na urokliwych
obrazkach z obszaru Mazowsza. Drewno już trochę spróchniałe,
nadgryzione zębem czasu, faktura wypełnień też nie zawsze tylko
szorstka, czasem i głębsze wżery da się zauważyć – godności
nadawanej przez czas mu nie brak. Dwa takie znajdziecie zaraz przy
wejściu do wioski, jeszcze zanim do dworku dojdziecie – kolejny
gdzieś w bocznej, lewej alejce. Ale ja wybieram prawą – więc
najpierw wspomniany dworek imitujący zamek omijam, potem zabytkowy
park pałacowy, a na koniec wspomnianą leśniczówkę – a może
inny domek użytkowy należący do dawnego panicza?
A kawałek dalej po lewej wspomniana
gospoda – i nawet jeśli jesteście tu tylko przejazdem, to warto
się zatrzymać. Bo oprócz kilku drewnianych tarcz herbu Wilcza Łapa
na ogrodzeniu, znajdziecie też tu dosyć ciekawą... mozaikę?
Boazerię? Czort wie jak to nazwać – ale murowanej ścianie
nałożona została warstwa drewna, a na niej wyrzeźbiona i
wymalowana została scena myśliwska.
Jak w tym miejscu szlak żółty
prowadzi – nie mam pojęcia. Jakoś go nie pilnowałem, a na mapie
– ten właśnie obszar trafia na zagięcie, a więc jest
doszczętnie wytarty. Taka biała plama na mapie – to właśnie
jest Wilczyn Leśny :) Ale czy to ma znaczenia? Kawałek dalej
asfaltem, i na końcu cmentarza powinienem go złapać. No i się
odnajduje – nawet wraz z kierunkowskazami. I tak jak mi się
wydawało, kretyńskie wskazy odległości na drogowskazie w
Mienicach nijak mają się do rzeczywistości. Bo zgodnie z zapisami
w Mienicach, pomiędzy Wilczynem a Obornikami powinien być ledwie
kilometr – gdzież by tam. Te w Wilczynie już jakoś wiarygodniej
wyglądają, gdy porównam je z mapą.
Tymczasem wzdłuż pola idę w kierunku
grodziska. Według wskazów powinno być już zaraz, tuż, tuż –
niestety, nie odnajduję go. Więc bez większego rozczarowania (bo
niespecjalnie mi na nim zależało – ale skoro to tak blisko...)
wracam w okolice cmentarza. Gdzieś przez dziurę w murze widzę
zarys ciekawej kapliczki, choć nie wiem jak się do niej dostać.
Więc jedynie krótka sesja zdjęciowa „pod murkiem” i wracam do
asfaltu.
Jak trafić do drugiego „malowniczego
domku”? Dokładnie wam nie powiem. Ale idąc wzdłuż drogi na
Golędzinów, włócząc się i odbijając gdzieś na boki –
powinniście na niego trafić. Ja jedynie starałem się wrócić do
początku wioski – i patrz, jest, po prawej. Po lewej kolejny –
choć słońce nie te, trzeba by próbować wieczorem. I znów
trafiam do sklepiku, w którym chyba zawsze siedzi ktoś, kto ma
ochotę pogadać z turystą... a może to wciąż ten sam człowiek?
Powoli wracam wzdłuż pierwszego
domku, krótka sesja zdjęciowa z kotkiem, i przypałętał się
właściciel. Początkowo zdenerwowany, bo co to za obcy kręci mu
się wokół obejścia – ale chwila rozmowy, i już się uspokaja,
a nie, to turysta, spodobała mu się moja chałupa, jakby było co
oglądać. A wie Pan co, tą chałupę to już nawet ktoś kiedyś
fotografował, jakiś czas temu (taaa, pewnie to ja byłem :) I nawet
raz studentki przyjechały, z plastyka, i chciały tą chałupę
malować – to je wpuściłem na podwórko (no widzicie, widać nie
mam gustu spaczonego, widać ktoś jeszcze takie sielankowe chałupki
lubi :).
A potem z powrotem żółtym szlakiem,
przez Mienice, z których odpowiednio wychodzę, wzdłuż pola, skręt
w prawo, na moje źródło pozyskania owoców bzu na nalewkę – i
gdy kończy się bez po prawej, a zaczyna las po lewej, to gdzieś tu
trzeba odbić. Na szczęście natrafił się obeznany w terenie
rowerzysta – i już wiem, jak mam trafić. Bo zazwyczaj albo za
bardzo sugerowałem się punktem widokowym zaznaczonym na mapie, albo
wolałem zejść do przepięknego wąwozu – a szlak idzie gdzieś
pomiędzy. Tym razem udało mi się go utrafić – jednak gdy
przekonałem się, gdzie dochodzi on do płynącej dołem rzeczki, to
zastanawiam się, kto wybrał właśnie tą trasę? Wcale nie
dłuższa, a jakże piękniejsza jest trasa która trochę bardziej
odbija w prawo – no tak, ale betonowy most przez rzekę do Borkowic
jest kawałek dalej, a taka pomniejsza, niedbale rzucona przez rzekę
kładka drewniana mogłaby się zarwać pod człowiekiem, zwłaszcza
po intensywnych rajdach terenówek – i szczegół, że szerokość
rzeki jest tu węższa niż krok dorosłego czy krótki skok dziecka,
a zejście do rzeki dogodne. Most jest most, i turysto masz leźć
mostem – a jak wcale nie chciałeś odbijać do Borkowic, to cię
borkowicki wąwóz interesuje? :)
Tymczasem las się powoli kończy.
Gdzieś na granicy cienia odnajduję znak żółtego szlaku – a gdy
daję kilka kroków widzę, że tutaj już dzisiaj byłem. Pamiętacie
pole pełne żółtej nawłoci, na którym niesurviwalowo wchodziłem
na szczyt wzgórza? No właśnie tu jestem – i wtedy wystarczyłaby
odrobina więcej światła, abym dostrzegł ten znak. Niestety, przy
ostrym słońcu granica cienia okazała się czarniejsza niż
normalnie – a szlak się cicho w niej skrył, bawiąc się z
turystą w chowanego.
Tak więc - udało mi się. Udało mi
się przejść żółtym szlakiem całą trasę z Wilczyna do
Węgrzynowa, nie gubiąc go ani na chwilę. Gdy dochodzę do wioski,
jedynie gdzieś w oddali widzę starą porzuconą chatę, istny
klimat wiurbexowy – ale nie, zostawię ją sobie na kiedy indziej.
Żebym miał powód jeszcze tam wrócić...
Jednym słowem, orientacja w terenie opanowana ;)
OdpowiedzUsuń