To był krótki spacer. Nie chciało mi
się daleko jeździć, w okolicy Wrocławia śniegu nie było,
najbliższe górki to Wałbrzych – a akurat nie miałem pomysłu na
dłuższą pętelkę przy samym Wałbrzychu. Zamkowa Góra w
połączeniu z Borową na mapie wyglądała świetnie, opcja
zrobienia ciut większej pętelki w miarę ładnego śniegu też
jakaś była – więc czemu by nie.
A więc zaczynamy. Pod wiaduktem w
Wałbrzychu, prawie że na stacji Wałbrzych Główny. Gdzieś między
podwórkami trafiam na kałużę skutą cieniutką warstewką lodu, z
gatunku takich, które uwielbiam rozkruszać nogą. Potem między
starymi, zniszczonymi budynkami otaczającymi podwórko wychodzę
czerwonym szlakiem na pole. Tu trafiam na byłego górnika, jak się
okazuje także zapalonego kiedyś łazika. Rozmawiamy o wszystkim i o
niczym, w szczególności o pylicy i o tym, jak niszczy ona życie
tych, co kiedyś pracowali pod ziemią. Trochę o grzybach, które mi
ten człowiek opowiadał gdzie zbierać (i trzeba było mu
przypomnieć że to nie ta pora roku), trochę o ruinach na Zamkowej
Górze, i o tym, że nie, nie idę do Andrzejówki. Jakoś nie
przepadam ani za tym schroniskiem, ani tą nadmiernie eksploatowaną
okolicą, a i szlak na tej trasie zapowiada się najmniej ciekawie.
Potem przez pole, gdy nagle słyszę
donośne szczekanie dużej ilości psów. Jak na wieś, musiałoby
być ich strasznie dużo, a przecież dopiero wyszedłem z miasta,
kiedyś wojewódzkiego, więc psy raczej nie powinny tak hałasować.
Jak się później dowiedziałem, pobliskie schronisko dla zwierząt
dla wielu jest wręcz punktem orientacyjnym.
Droga powoli zaczyna kręcić się
lasem, i tu już widać trochę więcej śniegu. Jeszcze przez pewien
czas jest to jednak tylko cieniutka posypka, spod której silnie
przebijają jesienne brązy. Słowem, kolorystyka niczym gofr
posypany cukrem pudrem, a i to korzystając z resztek tego
ostatniego.
Im dalej w las, tym więcej … śniegu
W miarę jak droga coraz bardziej
zagłębia się w las, coraz bardziej wzrasta wysokość na której
jestem. W którymś nawet momencie nawet zaczyna mi brakować tchu,
co chyba jednak bardziej jest wynikiem mojej utraty kondycji, niż
stromego zbocza. Powoli też wzrasta ilość śniegu wokół. Z
każdym przebytym metrem jest jakby więcej tego „cukru pudru”, a
po tym ciut bardziej męczącym podejściu nagle okazuje się, że
cała ziemia pokryta jest śniegiem. Choć nie jest to warstwa tak
gruba, żeby zapadać się po kolana, biała pokrywa sprawia
specyficzne problemy. Gdy stawiasz na niej nogę, najpierw ostrożnie,
sprawdzając czy się podda pod ciężarem, pod podeszwą czujesz
pękanie delikatnej, lodowej skorupki, po czym noga pewnie staje na
śniegu. Delikatnie głębiej się zapada, gdy pewniej opierasz się
na tej nodze. I dopiero, gdy podnosisz drugą kończynę i przenosisz
swój ciężar na postawioną właśnie nogę – nagle pod butem
zapada się śnieg. Tak, żeby za prosto nie było.
Za to okolica powoli nabiera takiej
kolorystyki, jaką w zimie najbardziej lubię. Białe gałęzie
wspaniale kontrastują z granatem nieba... gdzieniegdzie nawet
pokryte delikatnym lodowym nalotem delikatne witki brzozy wręcz
błyszczą światłem odbitym od słońca. Widok będący najlepszą
nagrodą za te chwile podchodzenia pod Borową i krótkotrwałego
błądzenia wśród drzew na słabo oznakowanej górze.
Krótka sesja zdjęciowa, i zejście na
dół. Nie powiem, że było prosto – baa, choć z pewnością
zadyszka byłaby niezła, to chyba wolałbym tędy wchodzić niż
schodzić. Choć pozornie początkowo zejście do stromych nie
należało, to jednak w pewnym momencie zaskakuje ogromny wyłom w
skale. Zejście mocno pochyłe, prawie że bliskie pionu, na dodatek
pokryte lodem mocno już wyślizganym przez osoby idące przede mną
w obydwu kierunkach, z pewnością lepiej by się nadawało do
zjechania nim sankami niż do schodzenia. Słowem: masakra, na
szczęście tą przeszkodę daje się obejść bocznymi ściankami
tego wyłomu. Chociaż wciąż stromo, to jednak już trochę mniej,
do tego droga wciąż jeszcze pokryta świeżym śniegiem. I te
drzewa, na których można się zatrzymać co kilka kroków, zanim
się jeszcze człowiek rozpędzi do niebezpiecznej prędkości.
Jeszcze kawałek i dochodzę do
przełęczy pod Borową. Stąd rozpościera się panoramka, co do
której mam mieszane uczucia. Z jednej strony, z pewnością
panoramka ta byłaby piękniejsza gdyby odległe góry zazieleniły się wiosną czy
latem, z drugiej jednak strony – budzi wątpliwości, czy wiosną
będzie ją widać zza drzew najbliższego stoku.
A potem dalej w drogę, w kierunku
Przełęczy Koziej. Tu już nie ma lodowej skorupki na warstwie
śniegu, generalnie droga to lód z przebijającą spod niej
domieszką zmrożonej ziemi. Dlatego gdy na przełęczy Koziej
zastanawiam się nad ewentualną pętelką dodatkową w kierunku
Kamieńska i Jedliny, wolę jednak sobie odpuścić. Bo raz, że
będzie równie lodowo, bo dwa, że mogę nie zdążyć przed
wieczorem, bo trzy że bez śniegu to pewnie nie będzie na trasie
nic ciekawego, no i po cztery, że mnie może wywiać z zimna. Bo
chociaż na reszcie trasy nie było z tym problemów, to akurat na
przełęczy Koziej wiało całkiem mocno.
Powrót przez zniszczony zamek
No więc powrót, tym razem przez Górę
Zamkową. Zwiezione przez leśników ścięte drzewa całkiem dobrze
maskują zejście na żółty szlak i gdyby nie kierunkowskaz, to
chwilę bym szukał właściwej drogi. Chociaż – może i mieli oni
jakiś cel w tym ukrywaniu drogi? Bo zejście choć nie jest bardzo
strome, za to pełno na nim lodu, i kilka razy o mało co nie
zaliczyłbym jakiejś wywrotki. Na szczęście bez upadku daje się
dojść do granicy lasu, gdzie spotykam parę staruszków.
A więc znów chwila na pogaduchy.
Najpierw mnie wypytują, którędy szedłem, jak długo mi to zajęło,
że cieszą się, że jeszcze są tacy młodzi, co chce im się
gdzieś chodzić. Po chwili okazuje się, że widzieli mnie jak
zaczynałem spacer, a żeby się upewnić, że to byłem ja, to mówią
że widzieli jak kruszyłem lód na kałuży na podwórko. To także
od nich się dowiaduję, że droga którą szedłem to droga koło
schroniska, i stąd te rozszczekane psy.
Swoją drogą, w tej okolicy radzę
uważać. Jeden ze znaków sugeruje, że krótko przed budynkiem
należy skręcić w prawo. Choć znak sugeruje zejście z głównej
drogi i wejście znów pod górę, to nieuważnie można skierować
się na Wołowiec, mimo iż Zamkową Górę widać już z bliska.
Więc w razie wątpliwości, sugeruję jednak dojść do budynku, a
dopiero wtedy rozglądać się za szlakiem.
Tu znów czeka nas podejście, choć
wcale nie najlższejsze, to jednak stosunkowo krótkie. Zresztą, dla
mniej zaprawionych w chodzeniu, wokół pełno wydeptanych bardziej
płaskich trawersów, więc nie trzeba zdobywać zamku forsownie.
No właśnie, zamek. W pierwszej chwili
nie wygląda na zbyt wielki. Ot, narożnik ściany wysokiej na 3
metry, i nic więcej. Plus mała płaska platforma obserwacyjna, z
której wypatrywano wroga. Dopiero kilka metrów dalej można się
przekonać o powierzchni, jaką zajmował ten zamek, z którego dziś
zostało tak mało. Kilka ścian ledwo wystających z ziemi, z jednej
strony zachowana brama, zniszczone schody po których można wejść
na taras widokowy pewnie jeszcze pamiętający barierki sprzed kilku
lat... i znów napotkany turysta, z którym można porozmawiać o
tym, co nam pozostało po naszych przodkach, o ile inaczej Dolny
Śląsk wyglądałby gdyby nie ogrom pracy włożonej przez Niemców
i jak mało dbamy o nasz teraz teren. No i małe ostrzeżenie o
stromości zejścia... no cóż, w połowie zejścia żałowałem, że
nie skorzystałem z rady tego człowieka i nie wróciłem do
„cywilizowanej” drogi, którą można by i samochodem przejechać.
Z drugiej strony – to już był taki moment, że sam nie
wiedziałem, czy wolę kontynuować schodzenie w tym miejscu, czy
wolę zaryzykować tak forsowny powrót. A że już było widać
koniec tego stoku, to wolałem zejść na dół, aby już bez
większego wysiłku przejść przez polanę, a potem wrócić do
samochodu. Na przyszłość – podejście pod Zamkową Górę od
strony miasta polecam wszystkim, którzy mają ochotę na forsowny
trening kondycyjny.
Ciekawa relacja i bardzo fajne zdjęcia :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń