poniedziałek, 11 lutego 2013

Zima koloru nieba i śniegu


To był krótki spacer. Nie chciało mi się daleko jeździć, w okolicy Wrocławia śniegu nie było, najbliższe górki to Wałbrzych – a akurat nie miałem pomysłu na dłuższą pętelkę przy samym Wałbrzychu. Zamkowa Góra w połączeniu z Borową na mapie wyglądała świetnie, opcja zrobienia ciut większej pętelki w miarę ładnego śniegu też jakaś była – więc czemu by nie.
A więc zaczynamy. Pod wiaduktem w Wałbrzychu, prawie że na stacji Wałbrzych Główny. Gdzieś między podwórkami trafiam na kałużę skutą cieniutką warstewką lodu, z gatunku takich, które uwielbiam rozkruszać nogą. Potem między starymi, zniszczonymi budynkami otaczającymi podwórko wychodzę czerwonym szlakiem na pole. Tu trafiam na byłego górnika, jak się okazuje także zapalonego kiedyś łazika. Rozmawiamy o wszystkim i o niczym, w szczególności o pylicy i o tym, jak niszczy ona życie tych, co kiedyś pracowali pod ziemią. Trochę o grzybach, które mi ten człowiek opowiadał gdzie zbierać (i trzeba było mu przypomnieć że to nie ta pora roku), trochę o ruinach na Zamkowej Górze, i o tym, że nie, nie idę do Andrzejówki. Jakoś nie przepadam ani za tym schroniskiem, ani tą nadmiernie eksploatowaną okolicą, a i szlak na tej trasie zapowiada się najmniej ciekawie.
Potem przez pole, gdy nagle słyszę donośne szczekanie dużej ilości psów. Jak na wieś, musiałoby być ich strasznie dużo, a przecież dopiero wyszedłem z miasta, kiedyś wojewódzkiego, więc psy raczej nie powinny tak hałasować. Jak się później dowiedziałem, pobliskie schronisko dla zwierząt dla wielu jest wręcz punktem orientacyjnym.
Droga powoli zaczyna kręcić się lasem, i tu już widać trochę więcej śniegu. Jeszcze przez pewien czas jest to jednak tylko cieniutka posypka, spod której silnie przebijają jesienne brązy. Słowem, kolorystyka niczym gofr posypany cukrem pudrem, a i to korzystając z resztek tego ostatniego.

Im dalej w las, tym więcej … śniegu

W miarę jak droga coraz bardziej zagłębia się w las, coraz bardziej wzrasta wysokość na której jestem. W którymś nawet momencie nawet zaczyna mi brakować tchu, co chyba jednak bardziej jest wynikiem mojej utraty kondycji, niż stromego zbocza. Powoli też wzrasta ilość śniegu wokół. Z każdym przebytym metrem jest jakby więcej tego „cukru pudru”, a po tym ciut bardziej męczącym podejściu nagle okazuje się, że cała ziemia pokryta jest śniegiem. Choć nie jest to warstwa tak gruba, żeby zapadać się po kolana, biała pokrywa sprawia specyficzne problemy. Gdy stawiasz na niej nogę, najpierw ostrożnie, sprawdzając czy się podda pod ciężarem, pod podeszwą czujesz pękanie delikatnej, lodowej skorupki, po czym noga pewnie staje na śniegu. Delikatnie głębiej się zapada, gdy pewniej opierasz się na tej nodze. I dopiero, gdy podnosisz drugą kończynę i przenosisz swój ciężar na postawioną właśnie nogę – nagle pod butem zapada się śnieg. Tak, żeby za prosto nie było.
Za to okolica powoli nabiera takiej kolorystyki, jaką w zimie najbardziej lubię. Białe gałęzie wspaniale kontrastują z granatem nieba... gdzieniegdzie nawet pokryte delikatnym lodowym nalotem delikatne witki brzozy wręcz błyszczą światłem odbitym od słońca. Widok będący najlepszą nagrodą za te chwile podchodzenia pod Borową i krótkotrwałego błądzenia wśród drzew na słabo oznakowanej górze.
Krótka sesja zdjęciowa, i zejście na dół. Nie powiem, że było prosto – baa, choć z pewnością zadyszka byłaby niezła, to chyba wolałbym tędy wchodzić niż schodzić. Choć pozornie początkowo zejście do stromych nie należało, to jednak w pewnym momencie zaskakuje ogromny wyłom w skale. Zejście mocno pochyłe, prawie że bliskie pionu, na dodatek pokryte lodem mocno już wyślizganym przez osoby idące przede mną w obydwu kierunkach, z pewnością lepiej by się nadawało do zjechania nim sankami niż do schodzenia. Słowem: masakra, na szczęście tą przeszkodę daje się obejść bocznymi ściankami tego wyłomu. Chociaż wciąż stromo, to jednak już trochę mniej, do tego droga wciąż jeszcze pokryta świeżym śniegiem. I te drzewa, na których można się zatrzymać co kilka kroków, zanim się jeszcze człowiek rozpędzi do niebezpiecznej prędkości.
Jeszcze kawałek i dochodzę do przełęczy pod Borową. Stąd rozpościera się panoramka, co do której mam mieszane uczucia. Z jednej strony, z pewnością panoramka ta byłaby piękniejsza gdyby odległe góry zazieleniły się wiosną czy latem, z drugiej jednak strony – budzi wątpliwości, czy wiosną będzie ją widać zza drzew najbliższego stoku.
A potem dalej w drogę, w kierunku Przełęczy Koziej. Tu już nie ma lodowej skorupki na warstwie śniegu, generalnie droga to lód z przebijającą spod niej domieszką zmrożonej ziemi. Dlatego gdy na przełęczy Koziej zastanawiam się nad ewentualną pętelką dodatkową w kierunku Kamieńska i Jedliny, wolę jednak sobie odpuścić. Bo raz, że będzie równie lodowo, bo dwa, że mogę nie zdążyć przed wieczorem, bo trzy że bez śniegu to pewnie nie będzie na trasie nic ciekawego, no i po cztery, że mnie może wywiać z zimna. Bo chociaż na reszcie trasy nie było z tym problemów, to akurat na przełęczy Koziej wiało całkiem mocno.

Powrót przez zniszczony zamek

No więc powrót, tym razem przez Górę Zamkową. Zwiezione przez leśników ścięte drzewa całkiem dobrze maskują zejście na żółty szlak i gdyby nie kierunkowskaz, to chwilę bym szukał właściwej drogi. Chociaż – może i mieli oni jakiś cel w tym ukrywaniu drogi? Bo zejście choć nie jest bardzo strome, za to pełno na nim lodu, i kilka razy o mało co nie zaliczyłbym jakiejś wywrotki. Na szczęście bez upadku daje się dojść do granicy lasu, gdzie spotykam parę staruszków.
A więc znów chwila na pogaduchy. Najpierw mnie wypytują, którędy szedłem, jak długo mi to zajęło, że cieszą się, że jeszcze są tacy młodzi, co chce im się gdzieś chodzić. Po chwili okazuje się, że widzieli mnie jak zaczynałem spacer, a żeby się upewnić, że to byłem ja, to mówią że widzieli jak kruszyłem lód na kałuży na podwórko. To także od nich się dowiaduję, że droga którą szedłem to droga koło schroniska, i stąd te rozszczekane psy.
Swoją drogą, w tej okolicy radzę uważać. Jeden ze znaków sugeruje, że krótko przed budynkiem należy skręcić w prawo. Choć znak sugeruje zejście z głównej drogi i wejście znów pod górę, to nieuważnie można skierować się na Wołowiec, mimo iż Zamkową Górę widać już z bliska. Więc w razie wątpliwości, sugeruję jednak dojść do budynku, a dopiero wtedy rozglądać się za szlakiem.
Tu znów czeka nas podejście, choć wcale nie najlższejsze, to jednak stosunkowo krótkie. Zresztą, dla mniej zaprawionych w chodzeniu, wokół pełno wydeptanych bardziej płaskich trawersów, więc nie trzeba zdobywać zamku forsownie.
No właśnie, zamek. W pierwszej chwili nie wygląda na zbyt wielki. Ot, narożnik ściany wysokiej na 3 metry, i nic więcej. Plus mała płaska platforma obserwacyjna, z której wypatrywano wroga. Dopiero kilka metrów dalej można się przekonać o powierzchni, jaką zajmował ten zamek, z którego dziś zostało tak mało. Kilka ścian ledwo wystających z ziemi, z jednej strony zachowana brama, zniszczone schody po których można wejść na taras widokowy pewnie jeszcze pamiętający barierki sprzed kilku lat... i znów napotkany turysta, z którym można porozmawiać o tym, co nam pozostało po naszych przodkach, o ile inaczej Dolny Śląsk wyglądałby gdyby nie ogrom pracy włożonej przez Niemców i jak mało dbamy o nasz teraz teren. No i małe ostrzeżenie o stromości zejścia... no cóż, w połowie zejścia żałowałem, że nie skorzystałem z rady tego człowieka i nie wróciłem do „cywilizowanej” drogi, którą można by i samochodem przejechać. Z drugiej strony – to już był taki moment, że sam nie wiedziałem, czy wolę kontynuować schodzenie w tym miejscu, czy wolę zaryzykować tak forsowny powrót. A że już było widać koniec tego stoku, to wolałem zejść na dół, aby już bez większego wysiłku przejść przez polanę, a potem wrócić do samochodu. Na przyszłość – podejście pod Zamkową Górę od strony miasta polecam wszystkim, którzy mają ochotę na forsowny trening kondycyjny.

1 komentarz: