Skansen dawnych sprzętów w Wambierzycach
Będąc w Wambierzycach, warto odwiedzić mini-skansen na ulicy Wiejskiej 52. Choć mapa wskazywała coś innego, praktycznie jest to już zachodni koniec wioski, całkiem sporo zarówno od wambierzyckiej świątyni, jak i dużego parkingu w pobliżu kościoła. Co prawda na piechotę można przejść, jednak wracając zdarzyło mi się zabrać na stopa ojca rodziny, któremu zarówno żona, jak i dzieci zbuntowały się twierdząc, że spacer w jedną stronę im wystarczy. Więc musiał sam wracać na parking aby zabrać swój samochód i odebrać zbuntowaną dziatwę i żonę. Tak więc zmotoryzowanym zalecam nie kombinować i twardo jechać samochodem do samego skansenu (miejsc parkingowych mnóstwo), a siły zostawić na późniejsze spacerowanie po otaczających górach.
Wracając do samego skansensu: już na wstępie wita nas stary traktor z 1954 roku. Choć na zdjęciach które widziałem wcześniej wygląda on... no, jak taka „pokazywajka dla mieszczuchów, co to na wieś przyjechali traktora oglądać”, czyli źródło ironii i podśmiewajek ze strony mieszkańców wsi w kierunku przybyłych z miasta. W rzeczywistości coś w nim jest, choć stoi tak niefortunnie, że faktycznie przy robieniu zdjęć trzeba się chwilę pobawić nastawieniami, żeby wyszło dobrze.
Oczywiście, ciężko skansenem nazywać podwórko z jednym traktorem. Tak więc eksponatów jest tu więcej – niestety, pierwsze odwiedzone pojedyncze izdebki nie zachęcają do zwiedzania. Eksponatów jest dużo... dużo za dużo do pokazywania ich w tak małych pomieszczeniach. Niestety, przypomina to typowe muzeum, w którym eksponaty leżą jeden przy drugim, a całość nie tworzy żadnego ciekawego klimatu. Z pewnością dociekliwy muzealnik doceni wielkość kolekcji, dla przeciętnego zwiedzającego czytanie „mądrych tabliczek” nie stanowi przyjemności. Może lepiej odpuścić było sobie tematykę poza-skansenową i skupić się na mniejszych, za to tworzących całość wystawkach rolniczych?
Gdy jednak przejść do właściwego domu wiejskiego, sytuacja ulega znacznej poprawie. Choć często ekspozycje nie przypominają typowych wiejskich kuchni czy izb (bo nikt nie trzyma wszystkich garnków na wierzchu, a w szafie), to jednak eksponaty nie są już tak upchnięte, ba, tworzą już jakąś całość. To doceni już także przeciętny odwiedzający. Mamy tu zarówno zwykłe sprzęty, takie jak wrzeciona, wagi kuchenne, różne słoje, butelki, buteleczki do przechowywania żywności, ceramiczne garnki, itp., jak i całą konstrukcję żaren mechanicznych napędzanych zwierzęcym kieratem. Tak, szczególnie pierwsze piętro głównego domu wystawowego mi się podobało.
Idąc dalej w kierunku mini-zoo, mijam półotwarte „garaże” na sprzęt do uprawy roli. Niestety, tu już w szczególności widać brak miejsca na upchnięcie tych wszystkich, jakże cennych eksponatów. Miejsce to wygląda raczej jak zapomniany składzik odpadów, do którego coś się dopycha, wciska, żeby weszło, i nie zastanawia się, jaki tam powstaje bałagan. Niestety, takie właśnie były moje wrażenia po zobaczeniu tej, potencjalnie jakże ciekawej części skansenu.
Pozostaje jeszcze zwiedzenie mini-zoo. Tutaj typowe polskie zwierzęta zarówno leśne, jak i domowe, pomieszane są ze zwierzętami egzotycznymi. Tak więc są jelenie, sarny, bażanty, kozy... i tylko dzięki temu pomieszaniu można zobaczyć czasem nietypowe sceny podwórkowe. Bo z pewnością każdy, kto spędził trochę czasu na wsi, widział bójkę koguta z gęsią. Jednak walka staje się ciekawsza, gdy po jednej ze stron zadeklaruje się duży struś emu.
Zwierzęta są na tyle ufne, że większość można spokojnie karmić trawą zbieraną spod nóg.
Aha, no i zapomniałbym o ostatniej, nietypowej atrakcji – ścianie udekorowanej ogromną ilością różnych „urzędowych” tabliczek, typu „urząd gminy”, „komenda milicji” itp.
Niestety, ogromną wadą tego skansenu (zwłaszcza z punktu widzenia fotografów) jest ogromna ilość szyb odgradzających od każdego eksponatu. Przy naturalnym, słabo rozproszonym oświetleniu wpadającym przez nieliczne, oddalone od wielu eksponatów okna, na szybach oczywiście powstają liczne refleksy co utrudnia nie tylko fotografowanie, ale nawet podziwianie zgromadzonych zbiorów.
Szlak Ginących Zawodów w Kudowie-Czermnej
Po wizytach w warsztatach rzemieślników w Kairze, bardzo liczyłem na tą atrakcję. Bo rzemieślnik przy pracy to wdzięczny temat nie tylko zdjęć. Jest coś fascynującego w tych starych zawodach, w tworzeniu przedmiotów i ozdób które wymagają nie tylko wysiłku, ale i pewnej wprawy, dokładności i delikatności wykonania. To nie to co bezduszne wlanie roztopionego plastiku do formy i trzaskanie tysięcy dokładnie takich samych wiaderek, koszów na śmieci, zabawek. Tu każdy przedmiot wymaga od swego twórcy włożenia w niego kawałka swojej duszy.
Niestety, to miejsce stworzone z wielkim rozgłosem za unijne pieniądze mocno rozczarowuje. Nie spotkasz tu artysty skupionego nad swym dziełem, a jedynie wyrobników trzaskających setki prawie takich samych sztuk. Niepowtarzalność nie wynika z kaprysów artysty, z podejścia „a teraz sobie trzasnę niebieski szlaczek zamiast zielonego i zobaczymy co wyjdzie” - niepowtarzalność to jedynie ułomność tutejszego procesu twórczego, niedokładność wykonującego swe ruchy „robocika”. „Robocika” czyli człowieka który przychodzi na ileś tam godzin do pracy, odbija kartę przed i po i sprawdza czy wypłata pojawiła się na koncie 10-tego. Nie ma podejścia „a dziś mam humor na doniczki, a jutro na wazoniki” - co tyle i tyle czasu kolejny pokaz, robimy wazonik, sprawdzamy czy jakieś dziecko nie chce (za dodatkową opłatą) wykonać czegoś samodzielnie, pomoc dziecku... kilka minut wolnego i wracamy do kieratu.
To jeśli chodzi o garncarza. Choć to tylko przyuczony wyrobnik, a nie doświadczony rzemieślnik, to i tak jest to maksimum na które możemy liczyć w skansenie. W domu piekarza jest tylko „pradawna” gastronomia, w chacie kowala – enigmatyczna karteczka mówiąca że pokazy odbywają się gdy jest wystarczająco dużo osób. Co to znaczy wystarczająco dużo osób? Skoro na garncarzu sala była dosłownie wypełniona, a już w trakcie pokazu za drzwiami zbierali się chętni na kolejny pokaz, to ile musi być osób na kowala? Poza tym, skoro dom piekarza, to czemu kwas chlebowy nie jest „domowy”, robiony samodzielnie, a taki „marketowy”, z plastikowej butelki robiony na hektolitry sposobami pewnie mającymi mały związek z dawnymi recepturami. Bo skoro już ktoś wpadł na pomysł zrobienia tego typu atrakcji nie mając odpowiedniego zaplecza, to czy nie można było się wysilić na znalezienie chociaż porządnego dostawcy kwasu chlebowego? Dodam, że chleb do smalczyku też nie wyglądał na pochodzący od dobrego piekarza, ot taki, jaki kupuję w tesco czy w żabce...
Tak więc na ginące zawody to raczej nie należy liczyć odwiedzając Szlak Ginących Zawodów. Jednak jeżeli nie postawimy poprzeczki tak wysoko, jak wynika z nazwy, to skansen ma i swoje zalety. Chyba największą jest typowo skansenowa koncepcja. Nie ma tu izb wypchanych wystawkami muzealnych eksponatów, chronionych od zniszczenia paskudnymi szybami. Każda z chat jest próbą rekonstrukcji chaty wiejskiej, z typowymi dla niej sprzętami, rozkładem, itp. Raczej nie ma tu, pozornie niewidocznych, barier pomiędzy zwiedzającym a ekspozycją. Przychodząc w jakiś mniej popularny wśród turystów dzień, ma się dosłownie wrażenie że jest się w odwiedzinach w jakiejś dawnej wiejskiej izbie, a nie w muzeum. Wszędzie wokół zbudowane w dawnym stylu góralskie, drewniane chaty... Choć potrzebują jeszcze kilku lat żeby się pięknie zestarzeć, to już teraz można poczuć ten ich przyszły urok. Z pewnością wielką atrakcją byłby wiatrak-koźlak stojący na środku, niestety, nie dość że pozbawiony tego co w wiatraku najważniejsze (skrzydeł), to na dodatek niedostępny do zwiedzania od środka. Nawet nie wiadomo, czy w środku są te wszystkie drewniane zębatki, korbowody, przekładnie... słowem, czy w środku wiatraka znajduje się wiatrak.
Niestety, trochę trudniej pisać pozytywnie o znajdującym się obok mini-zoo. Znaczy, z jednej strony faktycznie, jest tu trochę ciekawych zwierząt, szczególnie ciekawie prezentuje się kolekcja ptactwa egzotycznego, zwłaszcza bażantów „dworskich”, jakże odmiennych od naszych polskich „polnych” bażantów. Z drugiej strony – podobnie jak w mini-zoo w Wambierzycach, tak i tu poważne obawy budzi stan zwierzaków, którym często brakuje całych dużych kęp piór (lub futra, zależnie od rodzaju zwierzęcia). Jakoś z wiosek z dzieciństwa nie kojarzę aż tak oskubanych zwierząt... także sprzedaż chleba do karmienia zwierząt budzi jakieś wewnętrzne sprzeciwy. Po pierwsze, wokół jest tak dużo zielonej trawy, którą zwierzęta ochoczo skubią przez kraty, zwłaszcza jak się wie, które rośliny im podkładać. Po drugie, zastanawia mnie, czy suchy chleb jest najlepszym pokarmem dla tych zwierząt? Czy podobnie jak w przypadku dokarmianych w miastach kaczek i łabędzi chleb nie powoduje spustoszenia w układzie pokarmowym, i nie lepiej byłoby sprzedawać np. ziarno? Zwłaszcza, że dokarmiając kaczki w mieście tym nieszczęsnym chlebem, chociaż pomagamy im przeżyć ciężkie czasy niedostatku pożywienia, jednak karmienie chlebem zwierząt gdy wokół pełno zdrowej, świeżej zielonej trawy nie ma chyba większej racji bytu z punktu widzenia zdrowia zwierzaków...
Niestety, urlopu zbrakło aby dotrzeć skansenu w Pstrążnej, myślę że chyba najciekawszego skansenu w tej okolicy. Oczywiście, ludowe Góry Stołowe to także ruchome szopki w Kudowie-Czermnej i w Wambierzycach, ale chyba nie ma sensu jeszcze raz o nich pisać - zainteresowanych zachęcam do kliknięcia w nazwy obydwu miejscowości powyżej aby przekierowało was na odpowiedni wpis na blogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz