W rozstrzelanej chacie
Rozpaliłem ogień,
Z rozwalonych pieców
Pieśni wyniosłem węgle
Naciągnąłem na drzazgi gontów
Błękitną płachtę nieba
Będę malować od nowa wioskę w dolinie.
Święty Mikołaju,
opowiedz jak tu było,
jakie pieśni śpiewano
Gdzie się pasły konie.
Ballada o św. Mikołaju
Mikołajów... mimo przygód na drodze
(które na szczęście skończyły się tylko na niegroźnym obiciu
felgi) jakoś udało mi się do niego dojechać. W samym sercu wioski
przywitał mnie przepołowiony biskup Mikołaj. Oczywiście mowa o
drewnianej figurze świętego, od którego miejscowość zyskała
swoją nazwę, a która stoi przy jedynym skrzyżowaniu we wsi, przy
kolorowym przystanku PKS. Krótki ogląd stanu samochodu (czy
przypadkiem, gdy wrócę za kilka godzin, opona nie będzie pusta),
zabranie „oporządzenia” i ruszam w drogę.
Jeszcze przez krótką chwilę zielony
szlak delikatnie wije się przez pobliskie pola, aby w końcu zniknąć
w wysokim lesie. Chociaż wokół szaro i nudno, to zieleń świerków
przemieszana gdzieniegdzie brązem nieopadłych liści buków jest
jednak wspaniałą alternatywą dla burego nieba. Chociaż to
końcówka stycznia, śnieg ledwie przyprószył ziemię tworząc
warstwę która bardziej kojarzy się z ziarnem nadmiernie
przeostrzonego zdjęcia niż z puchem po którym mogliby pomykać
narciarze. Smętna pogoda sprawia, że bez większych zachwytów
przebywam pierwszy odcinek trasy, łączący Mikołajów z leżącym
w dolince Żdanowem.
Wyjście na kolejny pagórek odsłania
panoramę tej sowiogórskiej wioski która jednak przy tej pogodzie
nie zachwyca. Jednak jeszcze kawałek drogi i przede mną ukazuje się
pierwsze cudo srebrnogórskiej techniki: dawny kolejowy wiadukt zwany
wiaduktem żdanowskim. Ceglana konstrukcja 24metrowej wysokości i
90metrowej długości spina ze sobą dwie strony wąwozu którym
wrzyna się w teren jeden z dopływów rzeki Budzówki. Kiedyś
wiadukt ten umożliwiał kolei przejechać pomiędzy Srebrną Górą
a Pieszycami, dziś służy jedynie turystom. Z pewnością byłby
wdzięcznym tematem zdjęciowym jednak w obecnych czasach
fotografowie mają mocno utrudnione zadanie poprzez zasłaniające go
liczne drzewa których (jak wynika ze starych widokówek) kiedyś nie
było. Zastanawiają tylko ostrzeżenia o spadających cegłach,
zwłaszcza biorąc pod uwagę remont wiaduktu który odbył się
zaledwie 2 lata temu.
W tym miejscu trzeba pilnie uważać na
szlak. Co prawda na jednej z podstaw wiaduktu jest zaznaczenie, że
szlak tutaj skręca, jednak... jednak szlak jest tu wyjątkowo mało
widoczny. Z jednej strony turystę czeka tu przebijanie się przez
gęste choć niskie chaszcze, z drugiej – kilka metrów wyżej
czeka go wciąganie się po mocno wyślizganej glinie. Słowem, po
deszczu podchodzi się źle, w czasie roztopów też, a zimą jest
tylko minimalnie lepiej. Nic, tylko wchodzić na czworaka...
kolejnych kilka metrów dalej, w miejscu gdzie podejście jest już o
wiele mniej strome i do tego mniej śliskie, z prób każdego
podciągającego się ku górze turysty nabija się drewniana
barierka. Niestety, tych kilka metrów jak wspomniałem pozostaje
wdrapywać się na czworaka korzystając z każdej możliwej gałązki
którą da się złapać. Na szczęście bez żadnych kontuzji udaje
mi się zaliczyć zarówno ten odcinek, jak i kolejny i dostać się
wreszcie na poziom dawnych torów kolejowych...
Kolejka srebrnogórska już dawno nie
jeździ a tory już dawno zostały rozłożone. Tak więc wiadukt
mimo swej ogromnej konstrukcji ma obecnie raczej znaczenie dla
pieszych i nie musi już służyć wielotonowym kolejkom zwożącym
węgiel do Srebrnej Góry i wracających z wydobytym złotem. Dlatego
też spokojnie można nim spacerować, a także podziwiać panoramę
Gór Bardzkich czy Jaworskich. Jak się też okazuje, jest to także
chyba jedna z popularniejszych tras spacerowych mieszkańców
Srebrnej Góry bo tak jak do tej pory było praktycznie pusty na
szlaku, tak od wiaduktu co rusz spotykam jakieś grupki piesze.
Niestety, stojąca przy wiadukcie dawna wieża widokowa nie zachęca
swym stanem do wchodzenia na nią – a nawet gdyby znalazł się
odważny, to wszelkie widoki zasłaniają pobliskie drzewa. Z
pewnością wieże widokowe budowane dziesiątki lat temu przez
Niemców zapewniały odwiedzającym wspaniałe widoki, jednak od
wielu lat w całej Polsce widać wyraźne zaniedbania w tej kwestii i
obecnie chyba już większość tego typu punktów traci na swej
atrakcyjności właśnie przez rosnące powyżej ich poziomu drzewa.
Od wiaduktu, zgodnie z oznaczeniami idę
dalej dawną trasą kolejki. Trzeba przyznać, że odcinek ten jest
doskonałym przykładem tego, że na potrzeby kolei wykonywano często
niesamowitą robotę inżynieryjną żeby tylko umożliwić jej
przejazd. Z jednej strony długość składu wymusza szeroki promień
skrętu, z drugiej – zbyt strome zjazdy za chwilę zamieniające
się w podjazdy sprawiłyby, że kolejka „łamałaby” się w pół,
co wymusza znaczne „wyprostowanie” terenu. Właśnie dlatego
powstawały wiadukty takie jak ten żdanowski, właśnie dlatego
kawałek dalej trzeba było zrobić nasyp który z dwóch stron
otoczony jest stromymi zboczami, właśnie dlatego też kawałek
dalej trzeba było sztucznie wykuć wąwóz w skale... i tak jak sam
nasyp nie robi jeszcze takiego wrażenia, to wspomniany wąwóz
którym kiedyś jeździła kolejka oddaje dopiero wrażenie jaki
ogrom prac musiał zostać wykonany aby kiedyś mogła tędy jeździć
kolejka... i pomyśleć, że i to było mało, bo uzyskane w ten
sposób stałe nachylenie rzędu 5-6% wymagało stosowania kolei
zębatej, a mimo zastosowania nietypowej technologii można było
korzystać z maksymalnie 125 tonowych składów (przy masie samego
parowozu rzędu 56 ton!) i poruszać się zaledwie z prędkością
biegnącego człowieka.
Tymczasem chwilę po wyjściu z wąwozu
ukazuje się kolejny wiadukt. Tym razem jest to wiadukt
srebrnogórski, tym razem o wysokości 28 metrów. W przeciwieństwie
jednak do wiaduktu żdanowskiego wymaga zdecydowanie większej
odwagi, zwłaszcza przy silnym wietrze, gdyż nie dość że wiadukt
srebrnogórski jest węższy i chyba dłuższy, to na całej swej
długości pozbawiony jest jakichkolwiek barierek które zapewniałyby
bezpieczeństwo.
Chwila nieuwagi, chęć obejrzenia wiaduktu w
pełnej krasie oraz wypatrzona na dole wiata odpoczynkowa sprawiają,
że nie zauważam, że w tym miejscu szlak odbija całkiem stromo ku
górze i specjalnie przygotowanymi dla turystów drewnianymi
schodkami schodzę na dół. Tak, zdecydowanie wiadukty od dołu
wyglądają o wiele ciekawiej, jednak po krótkiej przerwie
postanawiam iść dalej. Skoro niebieski szlak miał zahaczać o fort
Ostróg, to wydawało mi się, że należy iść w górę... po
dłuższej chwili przekonuję się że gdzieś musiałem go zgubić,
jednak chociażby zarówno dla upewnienia się w tej kwestii jak dla
samej satysfakcji wychodzę jednak na asfalt wiodący do
srebrnogórskich parkingów i zawracam w dół – szukać szlaku
przy forcie mi się jednak nie chce. Gdy z powrotem wspinam się na
wiadukt zauważam miejsce w którym zostawiłem szlak – no tak,
oprócz mocno rzucających się w oczy drewnianych schodów z tego
miejsca dosyć stromo odchodzi ścieżynka w górę. Trzeba przyznać,
że ścieżka jest tak mało widoczna w terenie, że w ogóle bym o
niej nie pomyślał gdyby nie wypatrzony jednak znak szlaku.
Tymczasem pozostaje mi wrócić kawałek
tą samą drogą którą przyszedłem, bo na tym odcinku szlak
zielony idą razem z niebieskim. Żeby jednak uniknąć nudy, to
zamiast iść kolejowym wąwozem, wolę wybrać idącą jego górę
ścieżynkę napadających go rozbójników – i trzeba przyznać,
że jest to dobry wybór, bo wąwóz widziany z góry nabiera nowego
piękna. Jednak z drugiej strony nie jest to do końca rozważny
wybór – bo gdy wreszcie wąwóz się kończy i schodzę do dawnych
torów kolejowych, to okazuje się, że szlak niebieski gdzieś po
drodze uciekł. To akurat jest o tyle dziwne, bo szedłem zachodnią
stroną wąwozu, ta, w którą właśnie miał odbić szlak...
okazuje się, że ten skręca tuż pod koniec jaru, co z pewnością
zaznaczone jest na końcu jaru. Jednak ówcześni rozbójnicy musieli
znać teren i nie potrzebne były im oznaczenia nie wyznaczonych
jeszcze wtedy szlaków – ja jednak terenu nie znałem i chwilę
musiałem szukać niebieskiego szlaku w terenie. Na szczęście udaje
mi się go jednak znaleźć i wrócić do Żdanowa, tym razem do
górnej jego części, gdzie w terenie przypominającym dawne
grodzisko wypatruję porządną wiatę przystankową.
Niestety, po przejściu przez wioskę i
pola, szlak niebieski ciągnie się asfaltem aż do Przełęczy
Wilczej. Tym razem wiatę przystankową pomijam mimo dopalającego
się wciąż jeszcze pieca, aby żółtym szlakiem rowerowym odbić w
kierunku Mikołajowa. Tutaj droga wije się niczym piskorz wśród
licznych szczytów, czasem delikatnie się tylko wznosząc, a to
czasem opadając... gdzieś przy ambonie oznaczenia szlaku znów
zanikają, jednak posiłkując się kompasem udaje mi się wybrać
właściwą drogę. Drzewa pokryte śniegiem wyglądają malowniczo
nawet mimo szarego nieba, trzeba nawet przyznać, że w którymś
momencie odbijająca w bok droga wyglądała niczym... dolina
prowadząca do królestwa Królowej Śniegu... białe od śniegu i
szadzi drzewa aż zapraszają żeby pójść uratować biednego Kaja,
jednak kto wie, czy to nie jest tylko pułapka a za zakrętem lodowe
yeti nie czekają na nazbyt odważnego śmiałka? Wolałem jednak nie
ryzykować, zwłaszcza że pora była późna. Tak więc powoli
schodząc w dół wraz ze szlakiem wracam do przepołowionego
Świętego Mikołaja, który przez cały ten czas pilnował mego
samochodu...
O, bardzo interesujący trop;)
OdpowiedzUsuńWiadukt znam, natomiast Mikołaja nie, może uda się nadrobić;)