To już zima. Lecz gdzieś się kawałek
jesieni w przedświątecznym przygotowaniach zawieruszył – więc
dziś go wyciągam.
Poranne mgły
Poranek. Mleczna mgła odbarwia zżółkłe
ze starości trzciny. Niemrawo płyną szarobure kaczki. Na
siedzeniach porzuconej przez ludzi kawiarni zasiadają tylko brązowe
jesienne liście, te same, które na stołach tworzą zarazem obrus,
zastawę i bogate jesienne dania jedynie przy niektórych stolikach
okraszone połyskującym kasztanem czy wciąż zielonym żołędziem.
Tak właśnie powitała mnie Trzebnica,
gdy wczesnym listopadowym rankiem przyjechałem do stolicy Kocich Gór
w kolejne odwiedziny. Zamknięte wrota bazyliki nie zapraszały do
zwiedzania, podobnie jak podwórza klasztoru dziś jakby zupełnie
nieprzyjazne ludziom. Wiatr zamienił zieleniejące jeszcze kilka
miesięcy temu drzewa w odstraszające badyle. Więc trzeba iść
dalej, przed siebie. Zza obsypującego się komisariatu każdego
wędrowca obserwuje czujne oko Boga, wypatrujące najmniejszej skazy
na grzechu, śladu przewiny, powodu do oskarżeń. Więc dalej iść,
dalej, przed siebie, na rozdrożu uciekając w lewo, bliżej natury,
bliżej drzew, pól, lasów.
Dopiero przy stawie odetchnąć można.
Tak, woda, o ile akurat nie pędzi w swym żywiole, zawsze służyła
ukojeniu duszy. Tak i tym razem jest, a otaczająca zewsząd mgła
sprzyja melancholijnemu odpoczynkowi starganej nerwami duszy.
Spokojnym krokiem przejść można pomiędzy dwoma stawami, obok
metalowego żagla na brzegu, spoglądając na wlokące się po wodzie
kaczki, jakby wciąż jeszcze przez sen dryfujące z prądem.
Zakratowany most blokuje dostęp do wyspy, współczesnego grodziska.
Budowle ukryte wśród drzew
Na szczęście park nie zamknięty,
brama otwarta. Dróżki nieuprzątnięte z opadniętych zbrązowiałych
liści przypominają, że późna to już jesień i wkrótce czapkę
przyjdzie nosić. Lecz póki jeszcze śniegi nie spadły, póki droga
nieśliska, kościół malutki w parku odwiedzić można. Chciałoby
się powiedzieć kościół malutki, skromniutki – bo tak się z
zewnątrz zapowiada. Gdy jednak do środka zajrzeć – kościółek
pełen zdobień, jasny, kolorowy, niczym chwałę Pana mający jak
najpiękniej oddać. A może to duma i pycha, grzech zamknięty w
kolorze, diabelska ułuda, czarcie kuszenie pięknem? Kolorowe
rośliny oplatają każde załamanie, każdy łuk, a sufit, niczym
niebieski dywan z ozdobnymi wykończeniami krawędzi ponad głowami
rozpostarty. I tylko te marmurki takie plastikowe, niczym drewno
ozdobną taśmą oklejone – a mimo to piękne.
Ech, byłbym zapomniał, gdzieś po
drodze domek jakiś biały, liśćmi zasypany, niczym by się w
chowanego z człowiekiem bawił. Drzewko jakieś przygarnął, aby za
nim się schować, okna deskami zakrył aby się lepiej zamaskować.
I tylko ściany białe zostały, jakby mchem zapomniał ich
zamaskować.
Czerwona królowa wśród kolorowych pól kapusty
A na górze, wraz ze mgłą, magia
jesieni się powoli rozwiewa. Wokół tylko puste o tej porze roku
pola i sady. Wśród straszących swymi łysymi badylami drzewek
mieni się czerwona królowa. Niczym korale, setki niezebranych przez
sadownika jabłek cisną się na jednym drzewku, rozpychają się.
Wręcz krzyczą: zbierz mnie, uratuj przed szpakami – a odwdzięczę
ci się niesamowitą słodyczą. Czemuż jedno drzewko pozostawione z
ciążącym brzemieniem owoców? Któż to wie... z pewnością nie
ujadający pies który ich pilnuje, więc po cóż go pytać?
A dalej trawy... bardziej zielone, czy
może bardziej żółte? Wypłowiałe i wyschnięte, zasuszone i
martwe, czy wciąż jeszcze żywe? Gdzież jest granica? I jak
ustawić balans bieli, aby to piękno oddać? Kontrast, nasycenie,
odcień i temperatura światła – niewiadome matematycznego
równania, które nie ma rozwiązania.
Tymczasem... to już siedziby ludzkie.
Długie drewniane żerdzie podtrzymywane przed upadkiem
podpierającymi je pionowymi tyczkami, tworzą stos. Tak samo jak
stos tworzą czerwone cegłówki, wciąż jeszcze ułożone w kształt
wielkiego, sypiącego się ze starości pałacu, który nie wiadomo
jak długo jeszcze będzie dawał dach nad głową kryjącym się w
jego wnętrzach ludziom. Więc dalej to, dalej, zanim piękno uleci,
zanim się pałac rozsypie. Dalej, więc dalej, na przełaj przez
morze kapusty, przez rozpostarte liście spomiędzy których już
dawno ktoś powyżynał jakże cenne głowy. Liście, po których
spływają krople rosy, liście, które wciąż jeszcze potrafią
ułożyć się w kształt łudząco kwiat przypominający.
Lecz dalej, iść dalej, przez pola,
pod mostem, znów do siedzib ludzkich wracać. Do siedzib
zamieszkanych... i tych opuszczonych, pałaców zaniedbanych, ciszą
i porzuceniem straszących. Do szyldów rudą rdzą ociekających, do
farb płatami od ścian odpadających, do ciemności przez pojedyncze
promienie światła jedynie rozproszonych... lecz nie o nich dziś
gadać, historie to zbyt straszne, więc dalej, i dalej, od strachów
uciekać. Pod mostem, torami, od strachów uciekać...
...
UWAGA!!! ZAKAZ WSTĘPU - TU STRASZY!!! |
Brąz -kolor który uspokaja
Roztaczające się wokół ciepło
brązowych liści uspokaja. Choć kolejowe tory nadają pewien
kierunek, to wystraszone wciąż myśli rozbiegają się wokół. I
tak też wędruję – to trochę dołem, niczym pociąg po torach,
to trochę górą, nasypem. Co chwila przystając na zdjęcia – a
to malowniczy szyn zakręt wśród drzew jesiennych, a to krzaczki
jeszcze niziutkie, kilkucentymetrowe ledwie – w swej szarości
niczym martwe wśród jakże żywych kolorów liści. A przecież to
one, te krzaczki są żywe, a te liście choć zwiędłe, to
zwiędłością swą kolorowe, żywot swój dawno zakończyły. Jakże
złudnie obrazy bawią się z naszym umysłem.
Kawałek dalej kolejny nasyp, odbić od
torów mi tu trzeba. Aby wspinaczki sobie zaoszczędzić, już na
początku po zewnętrznej stronie go przechodzę. Kawałek dalej
droga, która dopiero co porzucone tory w poprzek mostem
przekracza... ech, szkoda żem z torów zboczył, bo most przepięknie
się zapowiada, lecz cóż, schodzić i wchodzić ponownie nie będę,
zwłaszcza że nie wiadomo jak daleko się cofać trzeba aby piękno
mostu docenić. Więc czas zaoszczędzony na odpoczynek przeznaczam.
Pod dębem pradawnym, który wszystkich wokół już przeżył i sam
jeden na środku pozostał. Zbyt daleko mu by do innych drzew
zagadać, stary gaduła liśćmi mnie próbuje zaczepiać, dawne
dzieje opowiadać. Historie zapewne piękne, spisania godne – lecz
cóż z tego, skora ja szeptu liści zrozumieć nie umiem? Więc
jedynie posiłek mój śpiewem wiatru wśród gałęzi umila, i
cienia kawałek użycza – bo choć ciepła już słońce nie daje,
to nisko stojąc na niebie oczy oślepia.
Jesienna kawiarenka |
Do domu wracać już pora
Lecz skoro słońce na niebie nisko –
do domu wracać pora. Polami, miedzami... drogą której nie ma. Na
płaskim idzie się niczym po grudzie, bo ziemia gliniasta w bryły
zbita. Lecz jeszcze gorzej na zacienionym stoku – tu, choć
wieczór, ziemia z porannej rosy jeszcze nie wyschła. Więc stawiam
krok za krokiem, a buty co rusz w dół uciekają, gdy tylko je na
śliskiej ziemi postawię. Zmoczone grudy, pozornie twarde, błotnista
otoczką obrosły, co nie tylko się na niej człowiek ślizga, ale i
gliniastym błotem spodnie szybko brudzi. A potem znów do góry...
lecz to już cywilizacja. Droga, choć wciąż polna, tu już
utwardzona, ułatwia wędrówkę znużonym nogom. Wokół... sady,
jabłonie. Niektóre wciąż obwieszone czerwonymi, soczystymi
jabłkami... grzech nie skorzystać. Idąc dalej, jabłonie powoli
ustępują miejsca budynkom, najpierw małym sporadycznym drewnianym
altankom, później już murowanym domkom jednorodzinnym, później
wiekowym kamienicom. A więc to już koniec wędrówki na dzisiaj...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz