Na wstępie tego tekstu muszę zaznaczyć, że opisuje on trasę sprzed dwóch tygodni... wolę dodać, bo odwołania do Nocy Kupały mogą trochę zdziwić teraz, w lipcu. Trochę zapóźnień na blogu w czerwcu powstało, i powoli staram się to nadrobić.
No, a teraz już można na trasę. Od przyjazdu do Wrocławia zdążyłem już zaliczyć Ślężę i Wieżycę, więc z ważniejszych szczytów w tym masywie została mi tylko Radunia. Tak więc po lekkim błądzeniu po wioskach, rano docieram do Przełęczy Tąpadła, gdzie z trudem udaje się znaleźć miejsce parkingowe. Podziękowania dla miejscowych, którzy organizując biegi na orientacje z jednej strony zarezerwowali sobie umieszczoną w głębi część parkingu, z drugiej strony jednak pozwolili uczestnikom w pierwszej kolejności parkować w części ogólnodostępnej. Ot, nasze polskie bagienko, pół parkingu puste, ale jak normalny turysta do masywu Ślęży przyjedzie, to już musi kombinować, gdzie stanąć. Na szczęście miejsce się znalazło, choć po południu już wielu parkowało blokując przejazd na drodze. Ale nieważne to... idziemy w trasę.
Początkowo chciałem lekko skrócić trasę i z parkingu dojść prawą stroną tutejszego ośrodka wypoczynkowego. Nie polecam tego robić, bo omijamy w ten sposób przepiękną „polankę” wśród drzew, na której środku dumnie pręży się „mała górka” skalna, którą naprawdę warto obejrzeć. Tak więc z parkingu warto się cofnąć w kierunku Sobótki i tuż za ośrodkiem skręcić na niebieski szlak pieszy. Idąc dalej mijam pnącą się w górę drogę pożarową i dziwię się, czemu szlak nie idzie nią w górę. Moje obawy rozwiewają się kawałek dalej, gdy szlak nagle zakręca i stromymi trawersami przecina ponownie wspomnianą drogę pożarową kawałek dalej. A co, niech turysta poczuje, że jest w górach, niech się pomęczy ;) Po drodze mijam drzewka jarzębiny, o dziwo owoce już mają pomarańczowy kolor.
Odpoczynek pod dębem
Kawałek dalej strome podejście wychodzi na płaską grań, którą powoli dochodzę do szczytu Raduni. A tam starożytne głazy kultowe, resztki czyjegoś wczorajszego ogniska, a wokół szum dębów. I same się cisną słowa piosenki o tysiącletnim dębie, w cieniu którego można usiąść i posłuchać jego opowieści o dawnych czasach. Niestety, tutejsze drzewa to same młodziki, które nie wiadomo czy nawet byłyby w stanie opowiedzieć historie z II wojny światowej. Tak więc po krótkim odpoczynku idę dalej. Kawałek dalej kolejne ciekawe miejsce warte polecenia, nagłe obniżenie terenu – i nagle zupełnie inaczej wygląda krajobraz. Droga jednak szybko przechodzi w charakterystyczne dla masywu Ślęży płaskości wśród drzew i jagodowych pól (niestety, jeszcze nie owocują). A ja dalej idę Dębowym Grzbietem, aby za Świerczyną dojść do czerwonego szlaku. Z lasu wychodzę na rozległe pola, z których rozciąga się panorama na okolicę. No i na zdziczałe drzewka czereśniowe, te jednak już owocujące, z czego nie omieszkałem skorzystać. I tak jak wiem, że kolory szlaków nie mają żadnego związku z poziomem ich trudności, tak zacząłem się zastanawiać, czy nie mówią o owocach, które można przy nich znaleźć, bo i trafiły się pojedyncze poziomki, i kwitnące dopiero maliny. Jagody przy szlaku niebieskim też to sugerowały, jednak całą tęczową harmonię burzyła wspomniana już jarzębina i jagody, które później miałem znaleźć przy szlaku czerwonym na podejściu na Ślężę.
Deszcz nad Ślężą (ta wyraźna linia, za którą wszystko jest takie wyblakłe, to właśnie linia deszczu) |
Na razie jednak nie dotarłem do Sulistrowic. Wcześniej dopadają mnie pierwsze krople deszczu. Ot, takie nieśmiałe, pojedyncze, jednak każące spojrzeć z nieufnością na wznoszące się nade mną szare chmury. Wykorzystując przerwę między kolejnymi chałupami udaje się spojrzeć na pobliską Ślężę i zadziwić się lokalnością deszczu. Czyżby mieszkające na tej tajemniczej górze dawne słowiańskie duchy wezwały sobie deszcz na swoje potrzeby? W końcu dawne nimfy i kapłanki muszą oczyścić się przed wielką ceremonią Nocy Kupały, a i woda tchnąć musi życie w wyschnięte rośliny, aby na to jakże ważne święto wypuściły kwiaty na wianki? No cóż, intencji duchów nie dojdę, faktem jednak jest, że widziany deszcz padał tylko nad Ślężą.
Zalew Sulistrowicki |
Tymczasem ja powoli dochodzę do Zalewu Sulistrowckiego, aby kawałek dalej pomylić drogę. Na skrzyżowaniu zamiast skręcić w lewo, odbijam w las na wprost. Droga teraz już sama ucieka w prawo, a mnie zadziwia, że jak na podejście pod Ślężę, to nie dość, że za płasko, to jeszcze widoczne wzgórze robi się coraz niższe. Chwila debatowania nad mapą i... i decyzja zawrócenia. Widać tutejszy kot lepiej ode mnie wiedział gdzie chcę iść, bo najpierw przykuł moją uwagę, a zaraz potem obszedł mnie, i mimo iż wcześniej szedł gdzie indziej, to czmychnął we właściwym dla mnie kierunku. Tyle z tej pomyłki pożytku, że przy okazji odnalazłem artystycznie pokręcone drzewo. To właśnie takie drzewo musiało być inspiracją dla metalowej rzeźby drzewa, która wędruje po Wrocławiu pomiędzy ogrodem botanicznym i arsenałem.
A ja wracam na właściwa trasę. No może nie szlakiem, bo nie chce mi się iść po asfalcie, lekko na czuja odszukuję szlak już za wioską. Kawałek dalej powoli zaczyna się wspinaczka, po niekoniecznie dobrze przetartej ścieżce, wzdłuż spływającego z góry strumyka. Tu już zaczynam spotykać kolejnych ludzi, powoli zbliżając się do Świętego Źródełka tuż pod samym szczytem. Jeszcze tylko krótki wysiłek, i już jestem na miejscu.
I trzeba przyznać, że miejsce wygląda zupełnie inaczej. Przyzwyczaiłem się do schroniska w którym siedzi kilka osób, a i przed nim też tłumów nie ma. Dziś – palące się ognisko u podnóża schodów, pod schroniskiem buda z kiełbaskami, wszędzie wokół tłumy ludzi. Zapach ogniska sprawił, że zachciało mi się smażonej kiełbasy. Niestety, choć dostałem najbardziej wypieczoną, to i tak w głowie tej kiełbasy nie zdążyła się jeszcze nawet narodzić myśl, że kiedykolwiek w swoim krótkim życiu może zostać usmażona. Gdybym miał chociaż nóż, to bym ją chociaż dopiekł nad ogniskiem, niestety, muszę się zadowolić tym, co mam. O zgrozo, nie była nawet przed smażeniem ponacinana, przez co spod pękającej skórki co rusz wypryskuje rozgrzany tłuszcz, czasem parząc podniebienie, czasem pryskając wokół. Na szczęście udało się uniknąć plam na ubraniu. Oczywiście po herbatkę na popicie trzeba zajrzeć do pustego schroniska (wszyscy korzystają ze słonecznych promieni).
Widok ze Ślęży (wieża widokowa) na Radunię |
I gdy już mam ruszyć dalej, nagle wszyscy zlatują się do środka. Okazuje się, że kolejna fala deszczu (a za chwilę nawet gradu) zapewniała chętnym kąpiele trochę inne niż słoneczne. Na szczęście, po kilku minutach pogoda się uspokaja. Przed dalszą drogą jeszcze tylko ponapawać się widokiem zarówno na panoramę w oddali, jak i na kamienny kościółek. Przy okazji zauważyłem ciekawe zjawisko – kamienie, nagrzane wcześniej od słońca, zmoczone deszczem, bardzo intensywnie parują, co trochę przypomina klimat gejzerów.
Niestety, bez pomyślunku idę dalej zaplanowanym wcześniej szlakiem niebieskim. Postanowiłem uniknąć rozbijania się o tabuny ludzi, którzy idą głównie tą ceprostradą. Niebieski szlak co prawda zapewnia spokój jeśli chodzi o towarzystwo, niestety po deszczu nie zapewnia spokoju jeśli chodzi o bezpieczeństwo. No cóż, właśnie na tym polega jej urok, że idzie stromymi skałkami – jedak po deszczu strasznie śliskimi. Każdy więc krok stawiam z wielką uwagą, co i tak nie ratuje mnie przed lądowaniem na tylnej części ciała. Co gorsza, po zejściu ze Skalnej Perci, akurat gdy wypada mi wyjść na otwartą przestrzeń, deszcz znowu nasila swój atak. A co prawda wziąłem kurtkę przeciwdeszczową, ale raczej na drobne kapuśniaczki. No cóż, jeszcze jeden kolejny „szczyt lokalny” (Skalna) i dochodzę do miejsca, gdzie niebieski szlak łączący się z zielonym – a stąd już prawie że płaściutką jak stół drogą docieram na parking. Wycieczkę śladami korzeni naszej kultury można uznać za zakończoną...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz