A może to już pora aby rozejrzeć się za jakimś domkiem letnim w górach, tak akurat, żeby na wakacje był???
piątek, 22 lutego 2013
Górska nostalgia za latem...
A może to już pora aby rozejrzeć się za jakimś domkiem letnim w górach, tak akurat, żeby na wakacje był???
poniedziałek, 11 lutego 2013
Zima koloru nieba i śniegu
To był krótki spacer. Nie chciało mi
się daleko jeździć, w okolicy Wrocławia śniegu nie było,
najbliższe górki to Wałbrzych – a akurat nie miałem pomysłu na
dłuższą pętelkę przy samym Wałbrzychu. Zamkowa Góra w
połączeniu z Borową na mapie wyglądała świetnie, opcja
zrobienia ciut większej pętelki w miarę ładnego śniegu też
jakaś była – więc czemu by nie.
A więc zaczynamy. Pod wiaduktem w
Wałbrzychu, prawie że na stacji Wałbrzych Główny. Gdzieś między
podwórkami trafiam na kałużę skutą cieniutką warstewką lodu, z
gatunku takich, które uwielbiam rozkruszać nogą. Potem między
starymi, zniszczonymi budynkami otaczającymi podwórko wychodzę
czerwonym szlakiem na pole. Tu trafiam na byłego górnika, jak się
okazuje także zapalonego kiedyś łazika. Rozmawiamy o wszystkim i o
niczym, w szczególności o pylicy i o tym, jak niszczy ona życie
tych, co kiedyś pracowali pod ziemią. Trochę o grzybach, które mi
ten człowiek opowiadał gdzie zbierać (i trzeba było mu
przypomnieć że to nie ta pora roku), trochę o ruinach na Zamkowej
Górze, i o tym, że nie, nie idę do Andrzejówki. Jakoś nie
przepadam ani za tym schroniskiem, ani tą nadmiernie eksploatowaną
okolicą, a i szlak na tej trasie zapowiada się najmniej ciekawie.
Potem przez pole, gdy nagle słyszę
donośne szczekanie dużej ilości psów. Jak na wieś, musiałoby
być ich strasznie dużo, a przecież dopiero wyszedłem z miasta,
kiedyś wojewódzkiego, więc psy raczej nie powinny tak hałasować.
Jak się później dowiedziałem, pobliskie schronisko dla zwierząt
dla wielu jest wręcz punktem orientacyjnym.
Droga powoli zaczyna kręcić się
lasem, i tu już widać trochę więcej śniegu. Jeszcze przez pewien
czas jest to jednak tylko cieniutka posypka, spod której silnie
przebijają jesienne brązy. Słowem, kolorystyka niczym gofr
posypany cukrem pudrem, a i to korzystając z resztek tego
ostatniego.
Im dalej w las, tym więcej … śniegu
W miarę jak droga coraz bardziej
zagłębia się w las, coraz bardziej wzrasta wysokość na której
jestem. W którymś nawet momencie nawet zaczyna mi brakować tchu,
co chyba jednak bardziej jest wynikiem mojej utraty kondycji, niż
stromego zbocza. Powoli też wzrasta ilość śniegu wokół. Z
każdym przebytym metrem jest jakby więcej tego „cukru pudru”, a
po tym ciut bardziej męczącym podejściu nagle okazuje się, że
cała ziemia pokryta jest śniegiem. Choć nie jest to warstwa tak
gruba, żeby zapadać się po kolana, biała pokrywa sprawia
specyficzne problemy. Gdy stawiasz na niej nogę, najpierw ostrożnie,
sprawdzając czy się podda pod ciężarem, pod podeszwą czujesz
pękanie delikatnej, lodowej skorupki, po czym noga pewnie staje na
śniegu. Delikatnie głębiej się zapada, gdy pewniej opierasz się
na tej nodze. I dopiero, gdy podnosisz drugą kończynę i przenosisz
swój ciężar na postawioną właśnie nogę – nagle pod butem
zapada się śnieg. Tak, żeby za prosto nie było.
Za to okolica powoli nabiera takiej
kolorystyki, jaką w zimie najbardziej lubię. Białe gałęzie
wspaniale kontrastują z granatem nieba... gdzieniegdzie nawet
pokryte delikatnym lodowym nalotem delikatne witki brzozy wręcz
błyszczą światłem odbitym od słońca. Widok będący najlepszą
nagrodą za te chwile podchodzenia pod Borową i krótkotrwałego
błądzenia wśród drzew na słabo oznakowanej górze.
Krótka sesja zdjęciowa, i zejście na
dół. Nie powiem, że było prosto – baa, choć z pewnością
zadyszka byłaby niezła, to chyba wolałbym tędy wchodzić niż
schodzić. Choć pozornie początkowo zejście do stromych nie
należało, to jednak w pewnym momencie zaskakuje ogromny wyłom w
skale. Zejście mocno pochyłe, prawie że bliskie pionu, na dodatek
pokryte lodem mocno już wyślizganym przez osoby idące przede mną
w obydwu kierunkach, z pewnością lepiej by się nadawało do
zjechania nim sankami niż do schodzenia. Słowem: masakra, na
szczęście tą przeszkodę daje się obejść bocznymi ściankami
tego wyłomu. Chociaż wciąż stromo, to jednak już trochę mniej,
do tego droga wciąż jeszcze pokryta świeżym śniegiem. I te
drzewa, na których można się zatrzymać co kilka kroków, zanim
się jeszcze człowiek rozpędzi do niebezpiecznej prędkości.
Jeszcze kawałek i dochodzę do
przełęczy pod Borową. Stąd rozpościera się panoramka, co do
której mam mieszane uczucia. Z jednej strony, z pewnością
panoramka ta byłaby piękniejsza gdyby odległe góry zazieleniły się wiosną czy
latem, z drugiej jednak strony – budzi wątpliwości, czy wiosną
będzie ją widać zza drzew najbliższego stoku.
A potem dalej w drogę, w kierunku
Przełęczy Koziej. Tu już nie ma lodowej skorupki na warstwie
śniegu, generalnie droga to lód z przebijającą spod niej
domieszką zmrożonej ziemi. Dlatego gdy na przełęczy Koziej
zastanawiam się nad ewentualną pętelką dodatkową w kierunku
Kamieńska i Jedliny, wolę jednak sobie odpuścić. Bo raz, że
będzie równie lodowo, bo dwa, że mogę nie zdążyć przed
wieczorem, bo trzy że bez śniegu to pewnie nie będzie na trasie
nic ciekawego, no i po cztery, że mnie może wywiać z zimna. Bo
chociaż na reszcie trasy nie było z tym problemów, to akurat na
przełęczy Koziej wiało całkiem mocno.
Powrót przez zniszczony zamek
No więc powrót, tym razem przez Górę
Zamkową. Zwiezione przez leśników ścięte drzewa całkiem dobrze
maskują zejście na żółty szlak i gdyby nie kierunkowskaz, to
chwilę bym szukał właściwej drogi. Chociaż – może i mieli oni
jakiś cel w tym ukrywaniu drogi? Bo zejście choć nie jest bardzo
strome, za to pełno na nim lodu, i kilka razy o mało co nie
zaliczyłbym jakiejś wywrotki. Na szczęście bez upadku daje się
dojść do granicy lasu, gdzie spotykam parę staruszków.
A więc znów chwila na pogaduchy.
Najpierw mnie wypytują, którędy szedłem, jak długo mi to zajęło,
że cieszą się, że jeszcze są tacy młodzi, co chce im się
gdzieś chodzić. Po chwili okazuje się, że widzieli mnie jak
zaczynałem spacer, a żeby się upewnić, że to byłem ja, to mówią
że widzieli jak kruszyłem lód na kałuży na podwórko. To także
od nich się dowiaduję, że droga którą szedłem to droga koło
schroniska, i stąd te rozszczekane psy.
Swoją drogą, w tej okolicy radzę
uważać. Jeden ze znaków sugeruje, że krótko przed budynkiem
należy skręcić w prawo. Choć znak sugeruje zejście z głównej
drogi i wejście znów pod górę, to nieuważnie można skierować
się na Wołowiec, mimo iż Zamkową Górę widać już z bliska.
Więc w razie wątpliwości, sugeruję jednak dojść do budynku, a
dopiero wtedy rozglądać się za szlakiem.
Tu znów czeka nas podejście, choć
wcale nie najlższejsze, to jednak stosunkowo krótkie. Zresztą, dla
mniej zaprawionych w chodzeniu, wokół pełno wydeptanych bardziej
płaskich trawersów, więc nie trzeba zdobywać zamku forsownie.
No właśnie, zamek. W pierwszej chwili
nie wygląda na zbyt wielki. Ot, narożnik ściany wysokiej na 3
metry, i nic więcej. Plus mała płaska platforma obserwacyjna, z
której wypatrywano wroga. Dopiero kilka metrów dalej można się
przekonać o powierzchni, jaką zajmował ten zamek, z którego dziś
zostało tak mało. Kilka ścian ledwo wystających z ziemi, z jednej
strony zachowana brama, zniszczone schody po których można wejść
na taras widokowy pewnie jeszcze pamiętający barierki sprzed kilku
lat... i znów napotkany turysta, z którym można porozmawiać o
tym, co nam pozostało po naszych przodkach, o ile inaczej Dolny
Śląsk wyglądałby gdyby nie ogrom pracy włożonej przez Niemców
i jak mało dbamy o nasz teraz teren. No i małe ostrzeżenie o
stromości zejścia... no cóż, w połowie zejścia żałowałem, że
nie skorzystałem z rady tego człowieka i nie wróciłem do
„cywilizowanej” drogi, którą można by i samochodem przejechać.
Z drugiej strony – to już był taki moment, że sam nie
wiedziałem, czy wolę kontynuować schodzenie w tym miejscu, czy
wolę zaryzykować tak forsowny powrót. A że już było widać
koniec tego stoku, to wolałem zejść na dół, aby już bez
większego wysiłku przejść przez polanę, a potem wrócić do
samochodu. Na przyszłość – podejście pod Zamkową Górę od
strony miasta polecam wszystkim, którzy mają ochotę na forsowny
trening kondycyjny.
poniedziałek, 4 lutego 2013
Krucza szaruga
A więc wreszcie się wyrwałem. Bo
ciągle było „to i tamto do załatwienia”. A to za późno się
wstało, a to pogoda nie ta, a to wreszcie plener w Krakowie...
chociaż wstałem nie najwcześniej, to pora powiedzieć „dość”
ciągłemu wynajdowaniu pretekstów do lenistwa. Lubawka i koniec, w
końcu słońce zachodzi później niż o 3-ej, więc nawet
uwzględniając 2 godziny w jedną stronę, wciąż pozostaje czas na
spacer. A choć pogoda nie do końca piękna, to na kolejną śnieżną
okazję trzeba będzie czekać nie wiadomo jak długo.
Ale do Lubawki trzeba dojechać – a
za oknem samochodu przeróżne widoki. A to chwilowe przejaśnienie i
białe gałęzie na tle granatowego nieba, a to zaraz mgła i szaruga
wokół próbuje odstraszyć. Miejscami chciałoby się zatrzymać i
wyjść na spacer akurat tutaj – no tak, ale zaraz okaże się, że
szlaków nie ma, że poza tymi ośnieżonymi drzewkami nic ciekawego
wokół nie ma – a czas na zatrzymanie się i szukanie czegoś się
straci. Więc lepiej jechać dalej.
Lubawka... nie przywitała mnie
porażającym pięknem zimy. Wręcz odwrotnie – kierunek który
początkowo oceniłem jako wybrany z rana, w domowym cieple pieleszy,
straszy czarnymi drzewami. Dopiero po chwili orientuję się, że nie
– mój kierunek to te pagórki ginące we mgle. Czy ja na pewno
chcę pakować się w tą mgłę???
Ale cóż, stracić tyle czasu na
dojazd i sobie odpuścić – szkoda. Więc przez pola, zupełnie na
czuja, choć ta odległa przełęczka kusi. Ale nie będę w obcym
sobie terenie gnał na szagę. Poza tym, trochę nie wypada krukowi
zgubić się w Kruczych Górach?
A więc przez pole – po wydeptanych
śladach, bo spod śniegu nie przeziera nawet najmniejszy przejaw
ścieżki. Choć momentami wątpię, czy to właśnie tędy idzie
szlak – to co innego mi pozostaje zrobić? I choć tu jeszcze miały
być dwa szlaki piesze, to okazuje się, że zielony już gdzieś ode
mnie uciekł, nie po raz jedyny zresztą tego dnia. Niebieski –
trochę zbyt nagle i ostro skręca, choć faktycznie z mapy można by
się tego spodziewać.
Kawałek wśród drzew – i okazuje się, że
moje turystyczne przeczucie mnie nie oszukało jednak. Zamiast iść
mocno po skosie, a potem zawracać wzdłuż lasu, ale któż by o tym
wiedział? No, mapa wiedziała – ale w tym zagęszczeniu szlaków i
znaków na końcu Lubawki nie widać zbyt wielu szczegółów.
Tymczasem szlak wychodzi z lasu i
biegnie wzdłuż strumienia. Szlak zmusza do skakania przez płytki
rów, aby kilkaset metrów nakazać wrócić (tym razem już jakimś
mostkiem) z powrotem na lewą stronę. Chwilę później niebieski
szlak ucieka w las, aby powoli zacząć wspinać się ku górze.
Niebo widziane z lisiej nory
Początkowo trasa wydaje się zbyt
szara. Słońce chowające się za szarymi chmurami i mgłami w
połączeniu z czarnymi, nieośnieżonymi gałęziami nie napawa
optymizmem. Jednak w którymś momencie napotykam pierwszą przecinkę
– i chwilowe przejaśnienie. Przecinka pozwala z nadzieją spojrzeć
na górę – nie tylko w niebo, ale i na stok, na którego szczycie
widzę to, co w zimie lubię najbardziej: białe, oszronione gałęzie
i granat nieba. Jeszcze tylko żeby ten pierwszy, stromy odcinek
wzgórza nie zasłaniał... niestety, śnieg zbyt szybko zjeżdża ze
stromo nachylonej skały, a ja wraz z nim. Więc nie pozostaje nic
innego jak zrobić zdjęcie z perspektywy lisiej nory i iść dalej.
Takich przecinek spotykam jeszcze ze
trzy, aby dotrzeć do przerzedzenia drzew także po prawej stronie.
Dzięki temu mogę podziwiać ośnieżone stoki pobliskiego Bogdała
– i z zazdrością spoglądać na te pobielone drzewa naprzeciwko.
Tu gdzie stoję, widać tylko drobne śnieżne czapy na co bardziej
rozłożystych świerkach. Choć jeszcze przed dojściem do Rozdroża
Trzech Buków to się zmienia, i po chwili zaczynam fotograficznie
szaleć z aparatem. Wszędzie wokół tak idealnie szaro (o ile
akurat nie napatoczą się przed obiektyw jakieś oszronione resztki
liści), że nawet obrabiając te zdjęcia w domowym zaciszu
stwierdzam, że wszelkie zabawy saturacją kolorów czy konwersja na
black&white praktycznie nie zmieniają zdjęcia.
A na rozdrożu kierunkowskazy. Wśród
nich i ten: Krzyżówka BHP – 15 minut. A może tylko 10? Nie ważne
– dopiero teraz skojarzyłem, że to jakże popularne skrzyżowanie
szlaków znajduje się właśnie w Górach Kruczych! Choć ciężko
odgadnąć pochodzenie tej jakże nietypowej nazwy, to szkoda by nie
odwiedzić.
Krzyżówka BHP
No więc krótki spacerek w kierunku
krzyżówki. Oczywiście z mapowych 10 minut wyszło zdecydowanie
więcej, bo tu ośnieżony krzaczek, tam drzewko. Jakoś jednak
dotarłem na miejsce, przekonując w międzyczasie że jeszcze jest w
stanie upchnąć w siebie parę zdjęć kosztem tych, które na dysk
laptopa zgrałem już w domu. Jeśli chodzi o samą Krzyżówkę –
no cóż, myślę że ciekawsza była droga do niej niż sama
krzyżówka 7 odnóg leśnych. Choć na niektórych wrażenie może
robić czaszka jakiegoś zwierzęcia nad wejściem do wiaty, to zbyt
dużo takich widziałem wśród myśliwych w rodzinie, żeby się
teraz nią specjalnie przejmować.
Powolny powrót do domu
Powrót do rozdroża Trzech Buków
zajmuje zdecydowanie mniej czasu, i tu zaczynają się kłopoty.
Drogowskaz wskazujący kierunek powrotu pokazuje... jakąś dziurę
między drzewami, dokładnie w środku pomiędzy dwiema drogami.
Dopiero dokładne przyjrzenie się kierunkom wszystkich odnóży
szlaków na mapie daje jakieś mgliste pojęcie która z dróg może
być właściwa. Na szczęście udało się dobrze wybrać, choć
droga to tylko pas ziemi bez drzew. Spod grubej warstwy śniegu nie
widać żadnych jej śladów, w tym miejscu teren jest też na tyle
płaski, że nie opada ani nie wznosi się zauważalnie z żadnej
strony. Na białym puchu nie ma nawet jednego śladu przechodzącego
tu człowieka czy zwierzęcia.
Dopiero kilka minut później teren
znów nabiera górskiego charakteru. Po prawej zauważam jakby ciut
wyżej grań, więc staram się wejść na nią licząc na ciekawe
widoki. Choć wydawałoby się, ze stąd będę miał ciekawe widoki,
to okazuje się jednak że za wzniesieniem są jedynie ciut niższe
drzewa – o tyle niższe, że zdawało się z drogi że będzie
ładna łacha widokowa, na tyle wysokie, że jednak punktu widokowego
tu nie ma.
Tak więc idę dalej. Mijam kolejne
przecinki, które tak atrakcyjnie wyglądały z dołu. Niestety, tym
razem droga znajduje się już zbyt wysoko i nie widać tych
wspaniałych widoków. Tak więc dalej idę w śniegu, i gdyby nie
drzewo zwieszające się nad drogą uniemożliwiając przejście nie
zauważyłbym, że szlak odbija w bok w niezauważalną ścieżkę.
Okazuje się jednak, że to właśnie Krucza Skała i lekkim łukiem
dochodzę na punkt widokowy. Mgła co prawda zasłania dalsze szczyty
i widoczna jest tylko Sępia Góra i nieznaczny kawałek stoku
Bogdała, to dzięki niej zmienia się odbiór gór. To już nie
piękne panoramki z poszarpaną szczytami linią horyzontu. To raczej
góry dostojne, potężne lecz nie zawsze dostępne które w każdej
chwili mogą zagrozić śmiałkowi który odważy się postąpić o
krok za daleko.
Z punktu widokowego na Kruczej Skale
wracam kilka metrów do miejsca, w którym ostatnio widziałem szlak.
Niestety, dalsze oznakowanie ginie gdzieś wśród ośnieżonych
drzew, i bardziej na czuja niż według znaków schodzę na dół.
Chociaż już w przełęczy domyślam się, że szlak idzie raczej
granią ciut powyżej mnie, to raczej wolę zejść w dół i potem
wypatrywać znajomych budynków, niż ryzykować wchodzenie na górę
i szukanie szlaku. W końcu schodząc korytem górskiego strumyka z
pewnością dojdę do podnóża góry, idąc granią mogę trafić za
to na nieprzebytą przepaść. Na szczęście nie wyrzuciło mnie
mocno w bok od zamierzonego kierunku i wychodzę kilkaset metrów od
miejsca, w którym szlak niebieski wchodził z pola w las na początku
wędrówki. Usilnie szukam zagubionego szlaku, bo przecież powinien
być gdzieś między tymi dwoma miejscami, i gdy już praktycznie się
poddaję – nagle go odnajduję. Patrząc po kierunku, chyba
faktycznie szedł zalesioną granią. Ale pora już zbyt późna, aby
przejść jeszcze ten kawałek i odnaleźć miejsce, gdzie go
zgubiłem. Słońce już pewnie zachodzące za linią horyzontu chowa
się także za chmurami, a wokół robi się zbyt ciemno żeby
jeszcze chodzić po lesie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)