piątek, 29 czerwca 2012

W moim magicznym domku...

Tym zdjęciem niestety nie jestem oddać magii tego miejsca, choć mam nadzieję, że choć trochę oddaje ten klimat. W świetle słońca przebijającego przez zielone liście, miejsce mocno zacienione choć wciąż jeszcze jasne. A w nim... stara rudera, pełna oblatującego tynku, pełna zniszczonego słońcem i czasem drewna. Drewna i tynku, których zniszczona struktura opowiada nam tajemniczą historię życia tego budynku. Więc gdy z zamku Grodno będziecie schodzić do Zagórza, nie pędźcie w dół, a z pewnością odnajdziecie to urokliwe miejsce. 

wtorek, 26 czerwca 2012

Kolorowe Jeziorka (Wojna Żywiołów)


Jezioro Pierwsze - Ogniste


Kolorowe jeziorka. Pierwsze, nie wiadomo czemu z nazwy purpurowe... czy tak wygląda purpura? Mnóstwo brązów, żółci, mnóstwo siarki, żelaza... istne królestwo ognia. Kolory ciepłe niczym letnie ognisko. Poszarpane krawędzie horyzontu, wszędzie wystające ponad horyzont głazy, wierzchołki, wraz z drążącymi je jaskiniami – niczym płomienie pożaru unoszące się ponad lasem. Choć piękny, krajobraz niespokojny, rozjątrzony – niczym ogień skaczący z drzewa na drzewo, nie mogący zdecydować, gdzie mu lepiej.

Jezioro drugie - błoga zieleń wody


awałek dalej drugie... Turkusowe? Szmaragdowe? Czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Kolory tak łudząco podobne do siebie, że trudno ocenić czy to jezioro było bardziej turkusowe, czy szmaragdowe. Zatopione wśród zielonych drzew... że aż ciężko powiedzieć, czy ten kolor to odbite światło liści, czy jednak efekt rozpuszczonych w wodzie minerałów. Przewodnik rzuca trudnymi do zapamiętania nazwami – czy to jednak ma jakiekolwiek znaczenie? Turkusowy odcień wody odpręża, uspokaja. Gładka tafla wody, nie zmącona nawet najdrobniejszym tchnieniem wiatru... wszystko prowokuje do błogiego lenistwa. Wszędobylskiej ciszy nie przerywa najdrobniejszy nawet świergot ptaków. Nawet im się nic nie chce...

Jezioro trzecie - to, którego prawie nigdy nie ma

I wreszcie trzecie jeziorko. A właściwie głęboka dziura w ziemi, bo skromne ilości wody szybko spływają do poniższych jeziorek, a to trzecie rzadko kiedy nie jest wyschnięte. Stroma, pionowa krawędź, na dnie której gdzieś daje się zauważyć jakby wejście do pieczary. Dokładnie tak, jak wyobrażać by sobie należało pradawną kopalnię, w której średniowieczu wydobywano cenne rudy. Wejście wykute najniżej, jak tylko się dało, aby jak najbliżej było do żyły cennego kruszcu. Teraz już nie ma wątpliwości, co do genezy powstania kolorowych jeziorek w Rudawach Janowickich – wszystkie stanowią stare, zalane i nie używane już kopalnie, z których pozyskiwano wszelkie surowce. A dziś, choć dawno już w nich nie kopie, wciąż są źródłem przychodu mieszkańców okolicznych wiosek – bo przecież turyści to wspaniała żyła złota.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Operacja Zachód


Operacja Zachód... jak napisał jeden z lokalnych dziennikarzy „największa impreza plenerowa w Polsce”. Nawet nie „tego typu”, po prostu największa i już. Byłem w Boryszynie, byłem w Darłowie, więc po zapowiedziach Operacji Zachód wydawało mi się, że i tu mi się spodoba.
Niestety, Operacja Zachód wielkością nie powala. Gdyby policzyć wszystkich uczestników (w tym zarówno widzów, jak i żołnierzy i pasjonatów w historyczno-wojskowych przebraniach), to pewnie byłoby ich mniej, niż pojazdów w Boryszynie. Gdyby policzyć wszystkie pojazdy w Krzyżanowicach, to pewnie byłoby ich mniej niż samego ciężkiego osprzętu w Darłowie. Ot, taki lokalny piknik wojskowy który nie ściąga nawet porządnej ilości mieszkańców z pobliskich Krzyżanowic, ledwo co mogąc wspominać o odległym kilka kilometrów dalej we Wrocławiu.
Wśród reprezentujących wojsko żołnierzy, znaleźli się pasjonaci. Zadałem ledwo jedno laickie pytanie, czy karabinu maszynowego można używać jako snajperskiego, bo po coś na nim chyba jest ta luneta. Usłyszałem... prawie że bajanie barda, który zżył się z karabinem, który zna nie tylko każdą jego śrubkę, ale wręcz każdą ryskę na wewnętrznym gwincie lufy.

Co zaskakuje na tego typu imprezach – tajne przez poufne. Skoro wystawia się sprzęt wojskowy na widok gapiów, to chyba ciężko mówić o tym, że skład wyposażenia wojskowego jest poufny, skoro każdy potencjalny szpieg może sobie przyjść, pooglądać, wypytać o szczegóły. Ale jak już cywilny laik próbuje zrobić zdjęcie plątaniny kabli – nagle się okazuje, że to „ściśle tajne”. I już nie chodzi o to, jaki sprzęt jest używany – chodzi o to, że tajne informacje są przesyłane tym przy pomocy tego sprzętu. Nie chodzi o informacje, które widać np. na monitorze – chodzi o to, że w kablach płynie kwintesencja tajności. Nie ważne nawet, że tej kwintesencji nie widać. Nie ważne, że ta kwintesencja nie płynie w tej chwili. Ważne, że płynie... czasami... a może nawet jeszcze rzadziej?
Podsumowując: Operacja Zachód to impreza bardzo skromna, taka lokalna ciekawostka, gdy już nic innego w okolicy znaleźć nie można. Ot, żeby wyprowadzić dzieciaczka na spacer, niech się po świeżym powietrzu przejdzie, kilka atrakcji wojskowych przy okazji obejrzy, nic więcej. No, może jeszcze jako okazję do zakupu spodni w których nie szkoda chodzić po lesie... choć i tu nie ma zbytnio w czym wybierać. Chyba największą ciekawostką festynu był jeep prowadzony na spacer... jak piesek, bez kierowcy w środku :) I choć co prawda niektórych pojazdów (typu przenośny radar, przenośne centrum dowodzenia z rozstawianymi kontenerami na bagażniku) nie widziałem na innych festynów, to tyle ciężkiego sprzętu wojskowego co na tym festynie, zdarzyło mi się widzieć u jednego prywatnego pasjonata na podwórku w okolicach dawnego MRU. 

sobota, 9 czerwca 2012

Polska - biało-czeeeeeerwoone!!!



Nie, to nie pomyłka. Bo głupawka Euro mnie nie opanowała, nie zrobiłem z samochodu biało-czerwonej choinki. No i co z tego, że w Polsce? Co z tego, że kilka kilometrów ode mnie będą grali Polacy? Pierwszy mecz na Euro strzelony przez Polaków - i tak nie wygrali... że nie przegrali? Ale wygrać też nie wygrali...Może wyjście z grupy by mnie przekonało...
Jednak czerwień truskawek połączona z bielą dzikiego bzu mnie powaliła, więc macie owocowo-kwiatową wersję polskiej flagi. I jak tu nie być patriotą? 
Patriotyzm słodki niczym truskawki :)

KIBICÓW   UPRASZA   SIĘ   O   NIE   ZJADANIE   FLAGI!!!



piątek, 8 czerwca 2012

Wrocław Nowy Sentymentalny


Prawie że góry... nazwa bloga wywodząca się od dworca Wrocław Główny. Bo ileż to razy był on ostatnim węzłem przesiadkowym wyjazdów w góry, początkiem ostatniego etapu podróży. Był prawie że w górach.. Do 2010 roku (kiedy to osiedliłem się we Wrocławiu) wiele razy byłem we Wrocławiu, jednak tylko raz gdzieś dalej niż dworzec. Z tego okresu pamiętam dach nad peronami, mgliście jedynie wspominam halę główną dworca, wyjście na zewnątrz oraz reprezentacyjną elewację wejściową dworca. Co jednak najsilniej kojarzyło mi się z Wrocławiem, a w szczególności z samym dworcem, to charakterystyczne jedzenie. Dziś nazwa pita pewnie na nikim nie zrobi szczególnego wrażenia, jednak w czasach mego wczesnego dzieciństwa był to pewien powiew zachodu (a właściwie orientu). Co prawda gdzieniegdzie spotykało się tego typu jedzenie, jednak te wrocławskie pity były specyficzne – nie dość że placek dosyć mocno był zapełniony dodatkami, to jego „wrocławskość” polegała na dużej różnorodności tych dodatków, włącznie z kukurydzą. Za każdym razem, gdy przejeżdżałem przez Wrocław i trzeba było odczekać swoje na kolejny pociąg, pędziłem do hali na ten przysmak.
Właśnie dlatego podejrzliwie spoglądałem na plany remontowe Dworca Nowego Głównego. No ja rozumiem, że dworzec ma stać się docelowo miejscem „exclusive”, że ma tu powstawać wspaniała galeria handlowa na której PKP wreszcie zarobi krocie, jednak... jednak jak sama nazwa wskazuje, ma to być DWORZEC przede wszystkim. Dworzec pełen podróżnych, niekoniecznie pachnących po wielogodzinnej podróży z przesiadkami, podróżnych wygłodniałych po długotrwałej podróży. A z zapowiedzi wynikało, że bud z pitami nie będzie, bo skoro „exclusive” to miejsca na brudzące barachło nie będzie! I nikogo nie obchodzi, że sentyment nakazuje wciągnąć kolejną pitę, i nie ważne, że potem pójdzie to w brzuch. Wtedy łatwiej było dbać o sylwetkę...


Dlatego po remoncie odwiedziłem Dworzec z niedowierzaniem. Bo jak to, dworzec w którym nikt nie interesuje się najczęstszymi potrzebami podróżnych? Na szczęście, w holu dworca jednak pozostawiono lokale dla głodnych podróżujących. Jedynie trochę je ucywilizowali, bo z tego co pamiętam, kiedyś były zarówno restauracje jak i wspomniane „budy” na galeryjce, dziś dostępne są tylko bary znajdujące się w wyodrębnionych lokalach. Pity nie spróbowałem, bo na dworzec trafiło mi się w porze krótko-pośniadaniowej, mam więc nadzieję, że wciąż smakuje tak samo.
Ogólny zarys halu wygląda podobnie jak kiedyś, choć jak wspomniałem, mgliście jedynie go pamiętam. Wyjście... wydaje mi się niższe. Choć ładniejsze i porządnie odrestaurowane, jakby straciło na dostojności i powadze. A może to dlatego, że ja kiedyś byłem o wiele niższy? Ważne, że elewacja frontowa z wieżyczkami przypomina tą ze wspomnień, choć za Chiny nie mogę sobie przypomnieć tych bocznych naw, które oczywiście już wtedy musiały stać, bo gdzie zmieściłby się dworzec? Mgliście przypominam sobie jakieś rusztowania – czyżby chodziło o remont na przełomie lat 80-tych i 90-tych?
Podsumowując, muszę przyznać, że mimo obaw remont dworca nie rozczarował. Co prawda nie budzi już takich emocji jak kiedyś – ale we wspomnieniach trawa jest zawsze bardziej zielona. Tak więc renowację i wygląd obecny dworca pozwolę sobie ocenić na 4 – takie bardzo mocne, choć jeszcze nie na 4+.

niedziela, 3 czerwca 2012

Najazd husycki


Trzeba przyznać, że Oleśnica miała wspaniały pomysł na inscenizację historyczną. Rycerskie „naparzanki” to atrakcja spotykana w wielu miastach w Polsce, jednak krótkie rozeznanie w internecie pokazało, że zdobywanie wagenburga to atrakcja nie lada. Bo i walka to odmienna, nie toczona na otwartym polu, ale jakby w obozie. Obozie specyficznym, bo składającym się z wozów wędrownych, ustawionych w taki sposób, aby ułatwić obrońcom walkę. Przewaga wynika tu zarówno z walki z wyższej pozycji, jak i z utrudnień dostępu do walczących takich jak rozpięte między wozami łańcuchy. Także znaczenie ciężkiej kawalerii tu spada, bo ciężko jej wjechać z impetem między walczących – a przecież to główna siła kawalerii. Walka z konia jedynie równała jeźdźca z obrońcą względem wysokości – jednak z kolei znacznie utrudniała manewry.

Dziecięce przebieranki

Tak więc z nadzieją jechałem na inscenizację husyckiego najazdu w Oleśnicy. Okazało się jednak, że „początek atrakcji” w piątek to pusta propaganda, a miasto mocno naciągało promocję przedstawiając zwykłe przygotowania organizacyjne jako „pierwszy dzień festynu”. Sobotni poranek zrobił trochę lepsze wrażenie, bo choć miasteczko średniowieczne nie było jeszcze rozstawione, to scenie odbywał się konkurs na najlepsze średniowieczne przebranie dla uczniów. I trzeba przyznać dzieciom (i przypuszczalnie pewnie także ich rodzicom i nauczycielom), że dobrze przygotowały się do konkursu, bo przebrania nie ograniczały się do tanich plastikowych mieczy-zabawek. Stroje łudząco przypominały średniowieczne, miecze, hełmy i kolczugi wykonane były z metalu, a tarcze z drewna. Z pewnością ciężko było jurorom wybrać najlepsze przebranie.

Co znaczy "wkrótce"?

Tymczasem z głośników wydobywać zaczęły się nawoływania sugerujące, że już wkrótce rozpocznie się walka. Wkrótce – to jednak mało precyzyjne określenie czasu. Od tego momentu zdążyłem kilkukrotnie się znudzić wyczekując przed polem walki, obejść obydwa obozy walczących, a także kilkukrotnie odwiedzić budzące się dopiero do życia „średniowieczne miasteczko”. Korzystając z okazji, postanowiłem zapoznać się z uzbrojeniem typowego żołnierza. I przekonałem się, że między bajki należy włożyć opowiadania o wielokilogramowych mieczach. Typowy miecz jednoręczny ważył kilogram, góra półtora. Choć w pierwszej chwili to całkiem niepozorna waga, jednak wystarczy, aby kilkuminutowe machanie nim okazało się katorgą dla osoby niewprawionej w walkach. Po dorzuceniu zbroi i całego innego oporządzenia, kilkukilogramowy miecz sprawiałby, że jego właściciel padłby na ziemię po kilku minutach walki i jedyne na co mógłby liczyć był szybkie dobicie „niosącym miłosierdzie” mizerykordiałem. Ze względu na zamiłowanie do kolorowych plam barwnych jako tematu zdjęciowego, nie pominąłem też kramu szwaczki.
Tymczasem na polu walki „coś” się zaczęło dziać. I pierwsza inscenizacja pozytywnie mnie zaskoczyła. Choć uczestniczyło w niej zaledwie kilka osób, to odegrana została scena nietypowa dla takich imprez: atak na drobny transport kupców (a może i zwykłych mieszkańców wioski). To właśnie ta scena pokazała, jak zdradliwa jest wojna dla najprostszych ludzi, którzy nawet spokojnie nie mogą wykonywać swoich prac. Wystarczy mały patrol zwiadowczy, aby uprzykrzyć (a nawet u odebrać) im życie.

W samo południe, niczym pod Grunwaldem

Po tej krótkiej scence znów życie zamarło na polu walki. Cisza, spokój, jakieś nieśmiałe przygotowania. Miałem wrażenie, że choć inscenizacja ma dotyczyć zupełnie innej walki, to któraś ze stron za bardzo chyba zainspirowała się walką pod Grunwaldem i próbuje przemęczyć drugą stronę staniem w słońcu aż do samego południa. 20 minut przed dwunastą zwątpiłem w swoje umiejętności przewidywania rozwoju sytuacji, gdy na pole walki wyszli pierwsi rycerze. Szybko okazało się jednak, że to tylko skuci radni innego miasta, pokazywani obrońcom jako prowokacja mająca na celu złamanie ich morale. Dalsze pokrzykiwanie na obrońców grodu, bezczeszczenie świętych relikwii miało sprowokować mieszczan, jednak ci nie byli skorzy do walki. I zgodnie z moimi przewidywaniami, niczym pod Grunwaldem, na minutę przed samym południem, dobre dwie godziny od pierwszych zapowiedzi, na polu walki nikt z nikim nie walczył.
Sama walka mnie rozczarowała. Wbrew oczekiwaniom, toczyła się głównie na otwartej przestrzeni, a obrońcy wagenburga trzymali się z dala od swoich wozów. Gdy mimo to siły księcia Oleśnicy dochodziły do ich obozu, w ruch szły jedynie łuki i kusze. Trochę dynamiki wprowadził przyjazd kawalerii, jednak i tu dużo się nie zmieniło. Gdy wreszcie siły miasta Oleśnicy doszły do obozu husytów, okazało się, że protestanci nie potrafią wykorzystać przewagi wynikającej z przygotowanego przez siebie otoczenia. Bronią drzewcową machali równie nieporadnie niczym początkujący kajakarz wiosłem. I to dosłownie, bo częściej swymi dzidami wykonywali machnięcia „wioślarskie” niż krótkie pchnięcia. Zapewne lepiej by im szło walenie patelniami po głowach rycerzy, niż próby uderzenia ich ostrym końcem dzidy.

Festiwal niewykorzystanych możliwości

Gdyby próbować oceniać imprezę jako całość, to pojawiają się zarówno wady, jak i zalety. Wśród zalet należy wymienić te nieliczne namioty udostępnione dla publiczności: tkaczki, „zbrojownię” z oporządzeniem rycerzy. Jednak to, co pozornie dawało Oleśnicy znaczącą przewagę nad imprezami przy zamku leśnickim, okazało się wielką wadą. Nadmiar przestrzeni sprawił, że oprócz wspomnianych kilku wydzielonych namiotów z atrakcjami dla publiczności, to nie można było wejść „w głąb akcji”. Zarówno pole walki, jak i obydwa obozy zostały bezwzględnie zamknięte dla publiczności. I tak jak jest to dla mnie oczywiste w trakcie trwania inscenizacji, to powoduje niedosyt w czasie pomiędzy poszczególnymi walkami. Zdecydowanie bardziej ciasne tereny przyzamkowe Leśnicy sprawiają, że nie można wydzielić strefy dla widzów i strefy zamkniętej. Atmosferę średniowiecza psuło też „tło”, bo pole walki z obydwu stron otoczone było publicznością, choć jedną ze stron można było zamknąć, a jedyne miejsca z „dobrym widokiem z tyłu” stanowiły niedostępne dla publiczności obozu. Jeszcze większe niezadowolenie budziły nadmiernie lansujące się władze lokalne (zdaje się, że do wyborów samorządowych jeszcze daleko, więc nie rozumiem) i ilość aparatów fotograficznych wśród... uczestników inscenizacji. Oczywiście żaden rycerz nie walczył z aparatem a na polu walki nie pojawił się żaden „fotoreporter wojenny” jednak już cywilni członkowie obydwu obozów nie próbowali nawet się maskować z „zabawkami z przyszłości”. 
Tak więc podsumowując, w następnych latach impreza ma duży potencjał, jednak wymaga też gruntownej poprawy.